niedziela, 30 grudnia 2012

Bandycki fason Płoskonia czyli fatum nad Rzeszowem

Na tylnej okładce "Tajnego" taki oto sielski obrazek: wieś, karczma, wózek konny, auto i "urlopowany bandyta Płoskoń". Czemu "urlopowany"? Ha, nie wierzcie Państwo tym, którzy wygadują, że wprawdzie dziś sądy są pobłażliwe i naiwnie puszczają bandytów na przepustki, a kiedyś tego nie było. Otóż: było, a historia Płoskonia najlepszym dowodem.



Jak trzeźwo zauważył korespondent, czterech lat nie daje sąd za zasługi obywatelskie; Płoskoń był bandziorem zaprawionym w bojach, umiejętnym, hardym, bezczelnym i w dodatku grabił kogo się dało: księży i cerkwie,  kolekcjonerów i nauczycieli, Polaków i Żydów. Jednak, co ciekawe, swoje ofiary terroryzował nie tylko bronią, ale i złowrogą sławą. Tyle tylko, że nie własną. Światłem odbitym.

Płoskoń był doświadczony, ale nie był dość glamour. Glamour byli wówczas na Podkarpaciu dwaj inni bandyccy hersztowie, działający zresztą wspólnie, przy których boku Płoskoń był tylko pomagierem: Byk i Maczuga. Żeby było zabawniej, nie były to ich pseudonimy, ale najprawdziwsze nazwiska: Antoni Byk i Władysław Maczuga nie przebierali w środkach, nie wzdragali się przed mordem, zwłaszcza z użyciem swojskiej siekiery, którą zarąbali m.in. posła Kawalca i zwrotniczego Szczepana (to robota Byka) oraz kanonika Chmurowicza (to Maczuga z kolegami). Potem były i kolejne ofiary: trzyosobowa rodzina Herzbergów z Błażowej, kierownik szkoły w Drohobyczu, nauczycielka. Działalność Byka i Maczugi siała grozę - ale i budziła opór; władze wyznaczyły za ich ujęcie wysoką nagrodę i już niebawem, w lipcu 1934 roku, Byk został zastrzelony w policyjnej zasadzce. Maczuga wymknął się, ale, osaczony, stopniowo tracił siły. Wreszcie wpadł w obławie - policja znalazła go, bezbronnego, skulonego w kryjówce: jamie pod psią budą w zaprzyjaźnionym gospodarstwie. Skazany na karę śmierci, próbował ucieczki z rzeszowskiego więzienia w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1934 roku - udało mu się nawet przekroczyć więzienne bramy, ale zaklinował się w piwnicznym okienku i wtedy dosięgły go kule strażników. Przewieziony do szpitala, konał jeszcze parę dni, aż zmarł 7 stycznia. Zapytany przez sędziego, czemu uciekał, powiedział, że nie chciał skończyć na szubienicy. Sytuacja, jak to dzisiaj się niekiedy mawia, "była dynamiczna", i to właśnie dlatego Płoskoń z kolegami pierwszego lipca wołał jeszcze "Byk i Maczuga do was przyszli", a w sierpniu wspominał tylko o Maczudze. Tak czy owak, przyjrzyjmy się temu "The Rake's Progress":






Jakie były dalsze losy pozostałych postaci? Franciszek Rąb przeżył wprawdzie napad Maczugi i Płoskonia, ale niecałą dekadę później zginął z rąk innych bandytów: aresztowany przez gestapo, zmarł w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu. Ks. Andrzej Rąb przeżył wojnę i był proboszczem przynajmniej do 1957 roku (przy okazji proszę zerknąć na osobliwą fotografię: ks. Rąb czyta w IKC-u o napadzie na własną plebanię, co opisuje i pokazuje "Tajny Detektyw", dodatek do IKCu, zwalczany zresztą gorliwie przez Kościół; cóż za zapętlona narracja na tej fotce!). Wedle niektórych źródeł szajka - w tym Płoskoń - została schwytana jeszcze w wieczór napadu (poza Maczugą, który zbiegł i został zaaresztowany dopiero w skrytce pod psią budą) przez policję zaalarmowaną przez ks. Rąba. Endeckie "Słowo Pomorskie" z 4 września 1934 podało serceszczypatielną nowelkę o nawróceniu, która brzmi jak wyimek z hagiografii, nie brałbym jej zatem zbyt poważnie:



Co działo się z Płoskoniem dalej? Nie wiem. Ale mogę się spodziewać. Zastanowiły mnie bowiem wszystkie te sceny przesadne, cały ten teatr dookoła napadu: żądanie wina, harce, picie koniaku na rozkaz, janosikowe zgrywanie się na panisko, co biednego wspomoże. Na ile Płoskoń miał taki "bandycki fason", a na ile był to fason wyobrażony, który po prostu krążył w opowieściach i trafiał w końcu do artykułów? Trudno orzec, ale szczegółów tutaj tyle, że skłaniałbym się raczej ku wierze w doniesienia "Tajnego Detektywa". Teatralność i brawura Płoskonia - w trakcie napadu na ks. Rąba nie zasłaniał twarzy - wynikała bowiem z czego innego jeszcze. Wbrew kpinom, którymi usiany jest cały artykuł, był faktycznie ciężko chory. Miał zaawansowaną gruźlicę i wiedział, że tak czy siak długo nie pożyje.



Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz