środa, 29 sierpnia 2012

W kabarecie w Ołomuńcu, czyli zwierzę jako narzędzie zbrodni

Kiedy mówimy: "broń biologiczna", myślimy o wirusach, o wągliku i innych bakteriach. Niesławna japońska jednostka 731, zajmująca się m.in. wiwisekcjonowaniem ludzi, opracowała gliniane bomby, wypełnione pchłami-nosicielkami dżumy, które zrzucano potem na chińskie miasta. Ale co, gdyby użyć do zabójstwa znacznie większych zwierząt? W 1934 roku "Tajny" wspomniał o dwóch takich przypadkach: morderstwie na bogatym czeskim rzemieślniku i na szefie GPU w Tyflisie.



Zaplanować mord i zamordować - zdarza się. Natrzeć nozdrza niedźwiedzia perfumą - bywa. Ale wygadać się po pijaku w kabarecie w Ołomuńcu? Do tego zdolni są wyłącznie Czesi!




Niestety, nie  natrafiłem nigdzie na wzmiankę o generale GPU (dla mniej zorientowanych: GPU było następcą CzeKi i poprzednikiem NKWD) noszącego nazwisko Sirof - był, owszem, enkawudzista, generał Sierow (współodpowiedzialny za mord w Katyniu), ale w dobrym zdrowiu, omijając żmije, dożył 1990 roku. Wzmianka o pokrewieństwie Sirofa ze Stalinem też wydaje się naciągana - chyba tylko na takiej zasadzie, że skoro Stalin pochodził z Gruzji (konkretnie: z Gori, niedalekiego od stołecznego Tyflisu, czyli Tbilisi), to pewnie obsadził stanowisko szefa GPU swoim krewniakiem. Ale - kto wie, może ktoś z Czytelników rozwikła tę zagadkę? Może zarówno generał, jak i sprawa są komuś znane?

Na razie zostaje nam gabinet, "nieszczęsny" generał i organizacja chłopów-żmijopodrzutców (albo wężopodrzutców, redaktor nie mógł się zdecydować). Szok i zaskoczenie. Wstrząs i sensacja. Ian Fleming by się nie powstydził.

Za: "Tajny Detektyw" nr 33, 35 rok 4, 12 VIII i 2 IX 1934


wtorek, 28 sierpnia 2012

Jeszcze dwa słowa o Johnie Dillingerze

Na marginesie tekstu o kobietach Dillingera jeszcze dwa małe newsy z sąsiednich numerów:


Otóż: i tak, i nie. James "Cabaret" Probasco to nie chirurg, a były bokser i paser w wielkiej kradzieży diamentów w 1924 roku - wpadł, bo żona dowiedziała się, że w przestępstwie brała również udział kochanka Probasco; dzięki wysiłkom prawnika, który później skontaktował z nim Dillingera, Probasco został uniewinniony. Kiedy dowiedział się, że "Wróg Publiczny nr 1" chce zmienić twarz (w sensie literalnym), obiecał znaleźć odpowiedniego chirurga za, bagatela, 5 tysięcy dolarów. I znalazł - Williama Loesera, który w 1914 wpadł z paragrafu za rozprowadzanie kokainy i heroiny, po warunkowym zwolnieniu z więzienia zwiał do Meksyku i tam opracował metodę usuwania linii papilarnych z pomocą kwasu. Pomagał mu doktor Harold Cassidy (imponujące przestępcze nazwisko, ale nie przestępcza kariera), a operację przeprowadzono w mieszkaniu Probasco w Chicago przy Crawford Avenue. Po nieudanym początku (Dillinger zdecydował się na znieczulenie ogólne - otrzymał zbyt dużą dawkę, nieomalże udusił się własnym językiem, po czym kazał zastosować znieczulenie miejscowe, zatem większość operacji przebiegała w sposób nader bolesny) przez parę godzin - jak czytamy na blogu The Chicago Crime Scenes - obaj lekarze wycięli mu sporą myszkę z czoła, dołeczek z policzka, zmienili kształt twarzy, wygładzając dołek w brodzie i usuwając głębokie zmarszczki w policzkach z pomocą implantów kangurzych ścięgien. Posługując się metodą Loesera wypalili mu również kwasem linie papilarne. Zadowolony początkowo z operacji Dillinger po tygodniu podesłał chirurgom jeszcze swojego współpracownika, Homera van Metera (a nie "Babyface" Nelsona. który widnieje na zdjęciu w ("Tajnym"), w końcu jednak (po zejściu opuchlizny, jak mniemam) okazało się, że Dillinger jest całkiem podobny do dawnego siebie. Nie miało to jednak większego znaczenia - zginął, wydany przez rumuńską burdelmamę. Zapewne również ona zdradziła szczegóły operacji: Probasco został zaaresztowany i, w trakcie długotrwałych przesłuchań, wyskoczył - lub został wyskoczony - przez okno. Za pomoc Dillingerowi nie dostałby zbyt wielkiego wyroku i wiele wskazuje na to, że wyrzucili go przez okno wściekli agenci Hoovera. Wszystko to jednak są tylko hipotezy.


Rodzina Dillingera - od 1936 roku wspólnie z jego kochanką, Evelyn Frechette, która wtedy właśnie wyszła z więzienia - rzeczywiście objeżdżała Stany z nieco karnawałowym show "Zbrodnia nie popłaciła" ("Crime Did Not Pay"). Tytuł był, co ciekawy, mottem Hoovera, który przecież tropił, wytropił i zabił Dillingera. Co więcej, hasło owo pojawiło się już w sierpniu 1934 roku, kiedy Frechette, osadzona w więzieniu, opublikowała w "The Chicago Herald-Examinerze" (gazecie Hearsta) tak właśnie zatytułowany wieloczęściowy artykuł-wyznanie, w którym opowiadała o swoim dzieciństwie, o uczuciu do Dillingera, strzelaninie i wszystkim, co mogło zainteresować masową publiczność. Tę samą, która latała na rodzinny show Dillingerów. 

Są jednak i tacy - jak Jay Robert Nash - którzy wierzą, że Dillinger wcale nie został zastrzelony w kinie Biograph, tylko, w spisku z policjantem Zarkowichem (kochankiem rumuńskiej burdelmany), sfingował własną śmierć, podstawiając podobnego do siebie człowieka, dziurawiąc mu kulami twarz i w dodatku sprzedając historyjkę o rzekomej operacji plastycznej. W takim razie show rodzinny byłby częścią szerszej akcji, zamydlającej oczy opinii publicznej i kręgowi Hoovera (podobnie jak samobójstwo/zabójstwo Probasco). Ojciec Dillingera, który nie miał ponoć pieniędzy na umycie zwłok, pojawił się na cmentarzu z kilkunastoma robotnikami, ciężarówkami i betoniarką: trumnę otoczono - rzekomo dla ochrony przed poszukiwaczami osobliwych pamiątek - ogromną konstrukcją ze zbrojonego betonu, tak, że wydobycie zwłok wiązałoby się z koniecznością wysadzenia całej tej mastaby w powietrze. Czy było tak w istocie? Trudno powiedzieć, choć nie tylko do miłośników teorii spiskowej przemówi wizja Dillingera, osobiście pomagającego w budowaniu betonowego schronu i bawiącego się z tej okazji znakomicie. Se non è vero è ben trovato, jak mawiali starożytni Chińczycy.

Za: "Tajny Detektyw" nr 33, 35 rok 4, 12 i 26 VIII 1934

sobota, 25 sierpnia 2012

Stanisławów - odsłona trzecia. Duch z Brodą w małym Paryżu.

Ostatni odcinek reportażu o przestępcach ze Stanisławowa niemal w całości poświęcono obywatelce Brodzie Józefie, która trudniąc się sprawami nadprzyrodzonymi, pozyskiwała jak najbardziej przyrodzone złotówki, wyciągając kasę na "starego ducha" i "jasnowidzącą ciocię". Była to, przyznać trzeba, kobieta niegłupia, pomysłowa i niepozbawiona, jak się zdaje, swoistego poczucia humoru.





Poza "odważnym akademikiem", który odważnie obmacywał pannę w parku, poza zabawnym "małym Paryżem" (ta figura nigdy nie przestaje mnie zadziwiać... Dzietrzkowice - polskie Las Vegas, Irkuck Paryżem wschodu, itp.), najbardziej w całej historii zastanowiła mnie bezwzględność Z. Oboleńskiego i "Tajnego Detektywa". Stanisławów, miasto niewielkie. O skandal nietrudno. Może nie "wszyscy wszystkich znają", bo 60 tysięcy mieszkańców, ale to nie dająca anonimowość Warszawa czy Paryż. Ludzie wstydzą się przyznać, że dali się nabrać oszustce. A "Tajny Detektyw", prasa ogólnokrajowa, pisze czarno na białym nie tylko o Józefie Brodzie (a nie Józefie B.), ale i o Michalinie Jakubowskiej. Łącznie z adresem! Łącznie z miejscem zatrudnienia męża! Proszę sobie wyobrazić, jak Minister Komunikacji w swoim warszawskim gabinecie wzywa naczelnika Pipsztyckiego i mówi mu: "Panie Pipsztycki, a nie pracuje u nas niejaki Jakubowski ze Stanisławowa? Patrz pan..." - i podaje mu płachtę "Tajnego Detektywa". A urzędnik odpowiedzialny za zatrudnianie w warsztatach kolejowych, na którego miał rzekomo wpłynąć "stary duch"? Ten to musiał mieć ubaw. I jego żona. I przyjaciółki żony. I przyjaciółek owych mężowie. Nie mówiąc już o kolegach Bolesława Stojowskiego, studenta - ten dopiero musiał mieć przerąbane po ukazaniu się 35 numeru "Tajnego"! Zaiste, przedwojenna prasa nie wiedziała, co znaczy ochrona danych osobowych.

Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 26 VIII 1934


czwartek, 23 sierpnia 2012

Stanisławów raz jeszcze czyli banalna Bubno w Dolinie.

Powracamy do Stanisławowa - a zatem również i do Żanetty Scharfer, prowincjonalnej piękności, jej braciszka Izaka, 19-letniego "syn staruszki", a także do ich wspólnej fabryczki fałszywych monet. To jednak, co w drugiej części ujęło mnie najbardziej, to protoplasta Agenta Tomka, Tadeusz Joniak, który czułymi słówkami omotywał służące i wyciągał od nich wiadomości o tym, co Państwo po szufladach trzymają.





















































































Zafrapowała mnie też historia o herkulesowym kominiarzu-dżentelmenie, Ignacym, i byłym murarzu, którzy pomieszkiwali w domku romantycznym jak morska latarnia i wypuszczali się razem na włamy, niczym Batman i jego dzielny Robin. Czyżby jakieś stanisławowskie Brokeback Mountain? A ci kolporterzy uliczni, Łoszniak i Jaculak, którzy zeszli na złą drogę, bo im się znudziła praca - w dodatku jeden z nich o ksywce Purcel, którą do Purcella tylko litera dzieli - czyż nie są pysznym materiałem na opowiadanie o nudzie w Stanisławowie? Wreszcie banalna Bubno ze Skrybajło, które są tak zblazowane, że tylko w wódce znajdują ukojenie po robótce... w dodatku w Dolinie, która była, rzec można, Doliną Płaczu i Łez Padołem. Zewsząd wychodzi tu prowincjonalna mizeria. Sklepy z żelastwem, jakieś pakamery, domki, kulawi osobnicy trudniący się przestępcami, spieniężanie za minimalną kwotę, odwołania od wyroków, po których sąd wyrok zwiększa jeszcze... ach, nie było łatwo w Stanisławowie, nie było!

PS: Niestety - muszę z żalem wyznać, że "Piękny Piotruś" do pięknych nie należy, więc mój dobry znajomy, bloger Mrówkodzik (http://mrowkodzik.wordpress.com/) raczej by mu paczek do więzienia nie nosił. Co innego młodocianemu włamywaczowi Grześkowowi, prawda, Mrówkodziku?


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 19 VIII 1934

wtorek, 21 sierpnia 2012

Dintojra w Stanisławowie, czyli szopenfeldziarze i blatnicy

Na głównej w naTemat o warszawskiej gwarze, więc i o gwarze (częściowo) będzie. W latach 30-tych Stanisławów był miastem wojewódzkim wprawdzie, ale prowincjonalnym - liczył 60 tys. mieszkańców (mniej więcej tyle, co dziś Łomża) i nawet autor artykułu, próbując je jakoś wyróżnić, musiał się uciec do kunsztownej figury: drugie po Lwowie największe miasto Małopolski Wschodniej (może i drugie po Lwowie, ale sześciokrotnie od niego mniejsze). Miał jednak Stanisławów coś, czym mógł się pochwalić: przestępcze podziemie, któremu "Tajny Detektyw" poświęcił reportaż rozciągnięty aż na trzy numery. Dziś część pierwsza.









(wspomniana dzielnica Belweder)



Tekst autorstwa niejakiego Z. Oboleńskiego może być niejakim wstrząsem dla sentymentalnych miłośników polskich Kresów, gdzie bursztynowy świerzop, gdzie Maryla w futrze z putkamerów i dworek, i dumka kozacka, hej, a wszystko w kolorach sepiowo-złocistych, bez jednej skazy. Tak, że "przed wojną, panie, to drzwi się na oścież otwarte zostawiało i nikt niczego nie wziął". Stanisławów oto okazuje się miastem nie tylko dojmującej nędzy, ale i szalejącej przestępczości. Półświatek miał tam znakomicie ustawiony system władzy (dintojra!), rozbudowany niemalże jak w USA czasów prohibicji (dintojra!), specjalne lokale zabezpieczone przed policyjnymi nalotami oraz bogatą gwarę kryminalną (dzieloną wszakże z resztą kraju). Wszystko to Oboleński podał w sosie godnym Eugeniusza Sue albo Dickensa - tyle, że z nazwiskami z tamtejszego pogranicza: polskimi, żydowskimi i ukraińskimi - bravissimo.

Niestety, korespondent ze Stanisławowa posiadł także sztukę suspensu i urwał swoją opowieść w najciekawszym momencie, kiedy na scenę wychodzi 21-letnia córka staruszki, Żanetta, "typowa piękność peryferyj". Tym z Państwa, którzy z niecierpliwością czekają na jej dzieje, pozostaje dziś tylko obejrzenie jeszcze paru zdjęć. Następny odcinek - w następnym odcinku.







Za: "Tajny Detektyw" nr 33, rok 4, 10 VIII 1934


środa, 15 sierpnia 2012

Nie hoduje zbóż, ma w kieszeni nóż...

...śpiewała Rodowicz w piosence Osieckiej "Sing Sing". Osiecka uwielbiała gry słowne i ciekawe brzmienie słów, i stąd chyba szlagwortem piosenki stała się akurat nazwa tego więzienia  - a nie Ludlow Street Jail, Fort Slocum, Coxsakie czy Mid-Orange, powiedzmy. Nazwa pochodzi z języka Indian, od których kupiono niegdyś ziemie, gdzie 1825 roku zbudowano pierwsze więzienne budynki. "Sint sinck" znaczy ponoć "kamień na kamieniu" co brzmi iście biblijnie. Natomiast w angielskiej fonetycznej przeróbce to "Śpiewaj, śpiewaj", co też mogło się spodobać Osieckiej.

Wczoraj wieczorem, biegnąc nad brzegiem Hudson River (gdzieś pod oknami hotelu, w którym Brandon ze "Wstydu" energicznie, ekhem, zaprzyjaźnia się z panią prostytutką, patrząc na New Jersey, leżące po drugiej stronie rzeki) uświadomiłem sobie, że gdybym pobiegł dalej jeszcze, trafiłbym do Sleepy Hollow (dawniej Tarrytown, sportretowanego przez Washingtona Irvinga w opowiastce o Jeźdźcu bez Głowy, i w hołdzie dla niego przemianowanego na Sleepy Hollow w 1996 roku; Irving zresztą leży na miejscowym cmentarzyku). A gdybym, minąwszy Sleepy Hollow, wlókł się dalej wzdłuż brzegu rzeki (są to już dystanse maratońskie), to dowlókłbym się właśnie do Sing Sing, o którym 34 numer "Tajnego Detektywa" z 1934 roku wspomina aż dwukrotnie:


To ciekawostka z prawdziwego Sing Sing, nowojorskiego. Ale znacznie większa notka dotyczy Sing Sing przemyskiego (sic!):


A zatem - skwarki zarzewiem buntu! Co ciekawe, w przywołanym filmie z 1930 roku, "The Big House", intryga też zaczyna się od osadzenia więziennego watażki w karcerze, i powodem awantury też jest niesmaczne jedzenie. Wątpię, by kucharze w prawdziwym Sing Sing znali skwarki, ergo - by skąpili ich więźniom, ale to nieoczekiwane powinowactwo między prawdziwym Wasyłykiem a filmowym Butchem jakoś mnie ujęło.

Nawiasem mówiąc, watażkowie więzienni są oczywiście wszędzie, ale w niektórych więzieniach mają więcej do gadania, w innych - mniej. I Sing Sing pod tym względem w swoich czasach było naprawdę wyjątkowe. Zreformował je gruntownie niejaki Thomas Mott Osborne (1859-1926), wywodzący się z fabrykanckiej rodziny o tradycjach społecznikowskich (abolicjonistycznych). Odsłużywszy dwie kadencje jako burmistrz Auburn w stanie Nowy Jork (znany był z tego, że jak Harun ar-Raszid mieszał się z tłumem i - incognito, oczywiście - podsłuchiwał w tawernach i na ulicach, co w trawie piszczy), Osborne zajął się reformami więziennictwa. Dał się zamknąć w celi jako anonimowy więzień i przez tydzień na własnej skórze poznawał warunki w celach, na spacerniaku, w stołówce, itd. Potem natomiast zadziwił więźniów i strażników tym, że poruszał się po Sing Sing bez uzbrojonej obstawy. Jego reformy z miejsca zjednały mu właściwie całą społeczność więzienną, po obu stronach krat - poza garstką watażków, którzy w poprzednim systemie mieli się jak pączki w maśle i dzięki korupcji mogli sobie pozwolić na znacznie więcej, niż jakiś biedak. Jeden z owych "pokrzywdzonych reformami" - manhattański bankier, osadzony za oszustwa - wykorzystując znajomości wśród polityków i  nie szczędząc grosza, rozpętał przeciwko Osborne'owi ogromną kampanię, a w końcu doprowadził do postawienia go przed sądem za krzywoprzysięstwo, zaniedbywanie obowiązków i utrzymywanie kontaktów seksualnych z więźniami. Kiedy oczyszczony z zarzutów Osborne wrócił do Sing Sing, wyprawiono tam z tej okazji ogromną fetę, a więźniowie wystawili ku czci uniewinnionego dyrektora specjalne przedstawienie.

W 1931 roku imieniem Osborne'a nazwano kilka założonych przez niego i połączonych w jedno organizacji. Osborne Association istnieje do dziś i zajmuje się resocjalizacją, a konkretnie - przywracaniem byłych więźniów do normalnego życia w społeczeństwie.


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 17 VIII 1934

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Rybka zwana Stanisławą

Ćwierć wieku temu kręcono "Rybkę zwaną Wandą". Czy pamiętacie Państwo, jak jeden z gangsterów długo próbował ukatrupić przypadkowego świadka napadu - staruszkę, wyprowadzającą  na spacer trzy małe yorki? Podobna historia wydarzyła się znacznie wcześniej w Strzemieszycach (dziś to Dąbrowa Górnicza) w domu Stanisławy Jurczykowej, sklepikarki.


Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie, że Jurczykowa ukrywała coś pod maską urody; sądząc po zdjęciu, ukrywała pod nią również samą urodę. Na coś jednak łakomił się i zazdrosny Jurczyk, i funkcjonariusz kolejowy B. (Kozioł, jak wiadomo, łakomił się wyłącznie na pieniądze ze sklepowej kasy). Cóż, kanony piękna przemijają.

Wyobrażam sobie tę opowieść w tamtej obsadzie. Jamie Lee Curtis jako upiększona Jurczykowa. John Cleese jako zdradzany mąż. Kevin Kline oczywiście jako kochanek, funkcjonariusz kolejowy, a jako poczciwy niedoszły morderca - Michael Palin. Gagi - czyli trucie wyciągiem z czosnku i gwarantowana komedia pomyłek, w której Palin każe Cleesowi napisać list samobójczy - dostarczone. Poranna mina Cleese'a, kiedy wstaje, ubiera się i wychodzi na posterunek - bezcenna.


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 17 VIII 1934

sobota, 11 sierpnia 2012

Baby, ach te baby, czyli John Dillinger a la francais

John Dillinger był legendą już za życia. To prawda, że miał po temu warunki: obrobił ponad dwadzieścia banków, uciekł z więzienia, miał zawadiacki uśmiech - ale jeszcze zanim padł pod kulami agentów policyjnych, dziennikarze zmyślali na jego temat niestworzone historie. Pisali na przykład, że podawał się za przedstawiciela firmy instalującej alarmy, a potem "sprawdzał system fałszywym napadem", który był napadem prawdziwym. Albo że udawał, że kręci film z napadu, a klienci i pracownicy banku uśmiechali się tylko, nie protestując, i wydawali udawane okrzyki przerażenia. Te opowieści nie miały żadnego pokrycia w faktach.

Pamiętać jednak należy, że ówczesna prasa żyła z Dillingera i innych przestępców-celebrytów ery Wielkiego Kryzysu. Największy wieniec na trumny Bonnie i Clyde'a wysłali gazeciarze z Dallas, którzy dzięki nagłemu końcowi (nie)sławnej pary sprzedali pół miliona gazet. Musiały zatem powstawać i powstawały najrozmaitsze bzdury, zmyślenia i apokryfy, które częściowo trafiały i do polskiej prasy, bezrefleksyjnie relacjonującej wymysły zagranicznych dziennikarzy(n).

Tak jest i w przypadku rzekomego "Testamentu Dillingera" pióra niejakiego Roya Pinkera. Któż to taki? Nikt. Roy Pinker był pseudonimem francuskich dziennikarzy, rzekomym amerykańskim korespondentem Detective'a, wydawanego od 1928 roku przez szacownego Gallimarda (a zatem starszego brata naszego "Tajnego Detektywa"). Kłamstwem jest zatem, że tekst w "Tajnym" został napisany przez nowojorskiego korespondenta pisma, Johna Greena, relacjonującego artykuł Pinkera - nie, został (cóż za piękne, piętrowe oszustwo) naskrobany za biurkiem w Polsce, pewnie w krakowskiej redakcji IKaCa, a może w jednej z krakowskich kawiarenek, niedawno dopiero opuszczonych przez młodopolskich dekadentów. A na biurku lub stoliku leżał egzemplarz francuskiego tabloidu z głupkowatym apokryfem.

Mamy zatem amerykańskiego gangstera widzianego oczami francuskich mieszczan. Jeśli zbrodnia, to koniecznie w tłumie rozkochanych kobiet. Trudno się dziwić, że bohaterki artykułu przypominają w niektórych rysach charakteru bohaterki czułych romansów francuskich dla młodych panien. Nie przypominają ich. Są nimi. Są postaciami literackimi. Przyjrzyjmy im się bliżej. I zobaczmy, co i jak zmyślono.









Od początku. Dillinger nieraz się ostrzeliwał, ale oczywiście nie "staczał formalnych bitew z zastępami wojsk". Za jego głowę nie wyznaczono "dziesiątków tysięcy dolarów" a tym bardziej "pięćdziesięciu tysięcy" - było to, konkretnie, 10 tys. za aresztowanie lub 5 tys. za informację prowadzącą do aresztowania. Inny (co ciekawe: nieco wcześniejszy) plakat proponuje 15 tys. I tyle. Ostatecznie wypłacono 5 tysięcy.

Dillinger regularnie łamał prawo jeszcze jako nastolatek, ale były to takie przestępstwa, jak bicie młodszych kolegów, kradzież samochodu czy obrabowanie miejscowego spożywczaka (za co po raz pierwszy trafił do więzienia). Tu dowiadujemy się, że karierę zaczął od położenia kogoś trupem w kawiarni 11 listopada 1918 roku - co jest bzdurą choćby dlatego, że nie miał wówczas lat 20, jak wynika z tekstu jego rzekomego pamiętnika, ale piętnaście. Jest to - podobnie jak przestępstwa popełniane za namową indiańskiej kochanki - wypisz-wymaluj scenariusz z tanich westernów, opowieści o wielkich rewolwerowcach Dzikiego Zachodu, co wcześnie zaczynali i wcześnie kończyli. Takim samym zmyśleniem jest, oczywiście, ten towarzyszący Dillingerowi "gang amazonek" czy opowieść o Nancy Guttman (być może wzięta skądinąd, być może napisana od zera) i o ścigającym ją zawiedzionym amancie. Ani Bonnie (nie "Bunny", jak pociesznie mylą się Green i Pinker), ani jej partner, Clyde, nie byli nigdy wspólnikami Dillingera (choć, jak głosi legenda, Dillinger posłał kwiaty na ich pogrzeb, podobnie jak gazeciarze z Dallas).

Prawdziwa kochanka Dillingera, Evelyn "Billie" Frechette, miała rzeczywiście krew indiańską - nie po ojcu (Kanadyjczyku o francuskich korzeniach), a po matce (miała indiańskich przodków gdzieś po kądzieli, ale zasadniczo pochodzenie również francuskie). Możliwe, że pomogła ukochanemu w ucieczce z więzienia Crown Point (kupując samochody), ale do więzienia poszła wyłącznie za ukrywanie go w swoim mieszkaniu. Znała go mniej więcej pół roku, odsiedziała ponad dwa. Po wyjściu z więzienia zaszyła się w rezerwacie indiańskim w Neopit, gdzie przyszła na świat. Zmarła tam na raka w 1969 roku. Nic nie wiadomo, żeby miała czyjąkolwiek krew na rękach.

Jeszcze ciekawiej ma się sprawa ze Spence Eaton. Nazwanie jej "dziewczyną niezwykle piękną ale krwiożerczą jak wampir" jest ze strony autorów artykułu wyjątkowym sukinsyństwem. Helen Spence wychowała się w nędzy, mieszkając z rodzicami na barce przycumowanej przy brzegu White River. Którejś nocy, kiedy miała lat 17, na barkę wdarł się niejaki Jack Worls i dwaj jego pomagierzy, którzy zastrzelili ojca Helen, Cicero, a matkę dotkliwie pobili. Zostali pochwyceni i trafili przed sąd (matka Helen zmarła w wyniku pobicia jeszcze przed zakończeniem sprawy). W ostatnim dniu procesu, tuż przed wydaniem wyroku, Helen Spence, drobna, mierząca metr pięćdziesiąt dziewczynka, wyjęła ukryty pod bluzką rewolwer i trzema strzałami położyła trupem Jacka Worlsa. Powiedziała tylko: "On zabił mojego tatusia". Dostała za to dwa lata. Po wyjściu z więzienia zaczęła normalne życie, ale po jakimś czasie sumienie tak jej dokuczało, że przyznała się do innego zabójstwa: otóż przed aresztowaniem pracowała w restauracji, której właściciel "pozwalał sobie z nią" czy - mówiąc dzisiejszym językiem - molestował ją seksualnie. Przesłuchiwana w tej sprawie tuż po znalezieniu zwłok restauratora, wszystkiego się wyparła - teraz jednak przyznała się do zbrodni, a społeczeństwo okazało jej znacznie mniej zrozumienia. Trafiła z dziesięcioletnim wyrokiem do więzienia-farmy, skąd wielokrotnie próbowała uciekać. Było to o tyle łatwe, że strażniczka zakładu regularnie zabierała więźniarki do Memphis, gdzie zmuszała je do prostytucji. Helen, sukcesywnie wynosząc z kawiarni czerwone serwetki, uszyła sobie wyściółkę więziennego stroju - po dotarciu do Memphis obróciła go na lewą stronę i wyszła jak gdyby nigdy nic. Za jedną z ucieczek została karnie wybatożona, nabawiła się ciężkiej infekcji (być może z powodu obicia nerek) i została poddana kuracji brutalnej nawet jak na ówczesne warunki (a właściwie: torturom). Próbowała opisać swoją historię w prasie, ale więzienna cenzura zatrzymała jej tekst. Z obawy przed kolejną ucieczką trzymano ją w celi-klatce, ale i stamtąd udało się jej zbiec. Dzień później więzienny pomocnik (sam zresztą z wyrokiem za morderstwo) spotkał ją na drodze, przyłożył jej lufę pistoletu do szyi i pociągnął za spust. Jak zatem widać, nazwanie jej "krwiożerczą jak wampir" jest zupełną bzdurą, podobnie jak podpis pod zdjęciem, głoszący, że należała do bandy Dillingera i popełniła samobójstwo.

Dillinger rzeczywiście uciekł z więzienia w Crown Point samochodem pani szeryf Lillian Holley (w owych czasach zdarzały się kobiety-szeryfki - na ogół, jak i w tym przypadku, wdowy po szeryfach zastrzelonych w trakcie pełnienia służby), ale nie była ona pod jego urokiem (ucieczki mu nie ułatwiła, po prostu ukradł jej samochód). Przeciwnie, do końca życia (a żyła 102 lata!) pilnowała, by Dillingera w żaden sposób w Crown Point nie upamiętniono.

Nie znalazłem też nigdzie indziej wzmianki o tym, żeby młody Dillinger walczył z przemytnikami alkoholu w ramach policji - owszem, zaciągnął się, ale do marynarki, jako strażak; został karnie zwolniony po dezercji z USS Utah. Zmyśleniem jest także, że zaciągnął się do gangu Franka McErlane'a. Zmyśleniem jest, że wydała go jedna z kochanek - tak naprawdę zrobiła to słynna "Dama w czerwieni" (choć tak naprawdę miała na sobie strój w kolorze pomarańczowym), znajoma jego kochanki, Polly Hamilton. Była to Rumunka, imigrantka, zagrożona deportacją  za niemoralne prowadzenie, niejaka Ana Cumpanas , alias Anna Sage, z zawodu burdelmama. W kinie, przed którym go zastrzelono, Dillingera osaczyli agenci, nie agentki, jak moglibyśmy wnioskować ze zdjęcia.

Cel jednak został osiągnięty: artykuł "Dillinger i kobiety" został napisany, na dziennikarskie konta w Paryżu i Krakowie poszły honoraria za wierszówkę. Za pół roku był już inny wielki przestępca. 

Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 17 VIII 1934