sobota, 30 sierpnia 2014

Hipek Wariat, czyli morderstwo na Foksal 17

Sprawa była słynna na całą Polskę: w listopadzie 1928 roku banda kasiarza Hipka Wariata dokonała nieudanej kradzieży w mieszkaniu Henryka Lewenfisza, właściciela kamienicy przy ul. Foksal 17, przy okazji dusząc bez żadnej przyczyny służącą Franciszkę Anczewską. Bandytów wkrótce zaaresztowano i skazano, ale możliwe, że przyczyny morderstwa były naprawdę niezwykłe...

Wszystko zaczęło się od plotek na mieście, że Lewenfisz sprzedał kamienicę i trzyma w domowym sejfie fortunę. Hipolit Rytter - bo tak nazywał się Hipek Wariat - wszedł więc w spółkę z innymi przestępcami, m.in. Antonim Gutaszewskim (zwanym Antkiem Chamem) i Bolesławem Frelkiem, który dostał zadanie specjalne: miał uwieść służącą Franciszkę. I rzeczywiście: kiedy Lewenfisz wyjechał nad morze, do Sopotu, zakochana Franciszka przygotowała w domu przyjęcie zaręczynowe. Tymczasem zaproszeni na bibkę goście okazali się szajką, którzy skrępowali najpierw Anczewską, a potem kolejne osoby, które pojawiły się w mieszkaniu: zięcia Lewenfisza oraz bonę jego dzieci. Równolegle w innym pokoju trwało prucie kasy - kiedy wreszcie współpracownicy Hipka otworzyli drzwi pancerne, okazało się, że nie skrywaja niczego wartościowego. Zabrali się do drugiego sejfu - ale nie zdołali go wykuć ze ściany sypialni. Skok okazał się fiaskiem i może właśnie zawiedzionym nadziejom należy przypisać ten nagły i beznsowny akt okrucieństwa: część bandytów weszła do pokoju, gdzie przetrzymywali skrępowaną Anczewską, po czym ją udusili.

Zięć Lewenfisza wyswobodził się z więzów już w chwilę po wyjściu przestępców, wezwana przezeń policja pojawiła się bezzwłocznie i cała szajka wkrótce wpadła. Przy okazji wybuchł ogromny skandal, bo okazało się, że Hipek Wariat odsiadywał w więzieniu dożywocie i z powodu obłożnej i nieuleczalnej choroby - paraliżu nóg - został wypuszczony na pół roku dla poratowania zdrowia. Prawo nie przewidywało jednak przerw w odsiadce dożywotniej, a chory mógł co najwyżej zostać przeniesiony do szpitala więziennego, więc przepisy drastycznie złamano; sejm zażądał wyjaśnień od Ministerstwa Sprawiedliwości, minister Meysztowicz podał się do dymisji.

W procesie przyjęto, że Anczewską zadusił Antek Cham - jednak wspomnienia przedwojennej sławy adwokackiej, mecenasa Zygmunta Hofmokla-Ostrowskiego, rzucają na sprawę zupełnie nowe światło:





Czy mordercą był faktycznie Hipolit Rytter? Trudno powiedzieć. Hofmokl-Ostrowski nie był wszak pierwszym z brzegu bajarzem, to gwiazda palestry wiedeńskiej z czasów C-K Monarchii, warszawskiej przedwojennej i powojennej jeszcze - urodził się w roku 1873 w Wiedniu jako syn sędziego Najwyższego Trybunału Sądowego i Kasacyjnego;  w roku 1904 założył własną kancelarię i szybko zdobył sławę jako skuteczny adwokat. Opowiadano o nim anegdotę: kiedy podczas procesu niejakiego Szmula Rozenkranca zirytowany prokurator przerwał Hofmokl-Ostrowskiemu słowami "Mnie na to miejsce powołał sam Najjaśniejszy Pan Franciszek Józef", usłyszał: "A mnie na to miejsce powołał Szmul Rozenkranc. Ale on wiedział, co robi!". Skąd zatem taka opowieść? Może adwokat miał jednak skłonność do fantazjowania? Może Hipek faktycznie mu to opowiedział, bo chciał pomóc kolegom - albo miał halucynacje jako najprawdziwszy wariat? Może wreszcie Hofmokl-Ostrowski planował apelację od wyroku dla jednego ze skazanych, i przydałoby mu się zrzucenie winy na nieżywego przestępcę? Jedno wydaje się pewne - z Hipkiem Wariatem było jak z tym pacjentem lazaretu u dobrego wojaka Szwejka: "Ten symulant spod trójki w nocy umarł." Choć, przyznać trzeba, nie na nogi.

Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934

czwartek, 28 sierpnia 2014

Ile powinien zarabiać kat?

Kat kojarzy się na ogół z ponurą postacią w czerwonym kapturze, z toporem w ręku i z nogą opartą na pokrwawionym pniu. Tymczasem w międzywojniu był to na ogół pan w średnim wieku, ubrany w surdut lub garnitur: ot, urzędnik w Ministerstwie Sprawiedliwości. I, jak wielu urzędników, co jakiś czas narzekał na zarobki.




O słynnym Elliotcie z Sing Sing pisałem przed dwoma laty - była to bowiem postać nietuzinkowa: człowiek, który całe życie marzył o posadzie kata i w końcu ją otrzymał (można się zatem nieco dziwić, że narzekał na niskie zarobki). Tak czy owak, w ciągu 13 lat pracy przeprowadził egzekucje 387 skazańców, średnio trzydzieści rocznie, więc 1932 i 1933 były to faktycznie lata chude. Jednak należy pamiętać, że mówimy o USA w czasach Wielkiego Kryzysu, gdzie setki tysięcy ludzi żyły w straszliwej nędzy i mogły tylko pomarzyć o pracy. 2,5 tysiąca dolarów to wówczas roczny zarobek dentysty, burmistrza miasteczka, komendanta policji, czyli całkiem przyzwoite życie - średnia krajowa wynosiła niemal dwa razy mniej. A nie można powiedzieć, żeby Elliott się przepracowywał w swoim zawodzie.

A jak to było w Polsce, skoro dziennikarz "Tajnego" powołuje się na przykład rodzimy? Ha, podobnie, to jest: roszczeniowo. Braun katem był raptem od dwóch lat i niewiele wiadomo o jego zarobkach, ale poprzednikiem Brauna był upamiętniony w "Balu na Gnojnej" kat Stefan Maciejowski (czasem Maciejewski, a właśc. Alfred Kalt lub Kaltbaum), który dostawał 100 zł od egzekucji i przez pięć lat działalności przeprowadzał ich średnio dwadzieścia rocznie. Niestety, szybko popadł w alkoholizm, co poważnie drenowało jego finanse, zaczął więc dopominać się podwyżki i przy każdej okazji usiłował wyrwać z Ministerstwa jakieś pieniądze - choćby za poturbowanie przez skazańca, którego wieszał w Krakowie. Jak to pisze Mateusz Rodak w artykule "Zawód, którego już nie ma":

Innym problemem, którym często publicznie miał zwyczaj się dzielić, były, jego zdaniem, zbyt niskie zarobki. Prosząc w Ministerstwie o podwyżkę uruchamiał zazwyczaj lawinę spekulacji na temat swojego rychłego odejścia ze stanowiska. Wielu bowiem było chętnych na jego miejsce. O podwyżkę miał walczyć Maciejewski wszelkimi sposobami. W październiku 1927 r. w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości zjawiła się zalana łzami jego żona. Szlochając skarżyła się, że mąż za mało zarabia, co doprowadzić go miało na skraj wytrzymałości psychicznej i podjęcia, nieudanej na szczęście, próby samobójczej przez powieszenie! Wróciwszy rano do domu - mieszkali wówczas na ul. Waliców (później przenieśli się na Olszową) - zastać miała męża zakładającego sobie stryczek na szyję. W tej sytuacji p. Maciejewska, ze łzami w oczach, poprosiła o podwyżkę, której mąż jednak nie dostał. W Ministerstwie uznano, że zachowanie żony kata było mistyfikacją. 

Maciejowski został ostatecznie zwolniony z posady i cztery lata później przypomniał o sobie publice, kiedy to usiłował powiesić się w warszawskim Parku Sieleckim. Próbę samobójczą zauważyli spacerujący w okolicy przechodnie, którzy kata z gałęzi odcięli, a przy okazji spostrzegli z niejakim zaskoczeniem, że pętla była niewłaściwie zadzierzgnięta. "Następnym razem zrobię to na sobie lepiej" - powiedział zawstydzony, zapewne, Maciejowski. Po czym zniknął z kart historii.

Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozwydrzona gówniarzeria czyli Lafcadio w Inowrocławiu

Dużo mówi się dziś o "rozwydrzonej gówniarzerii", o "bezstresowym wychowaniu", które miało w ostatnich dekadach doprowadzić do erupcji przemocy wśród młodych, słowem: do tego, że młodzi ludzie dopuszczają się ohydnych zbrodni z głupiej ciekawości  "jak to jest kogoś zabić." Cóż, śpieszę poinformować, że nie jest to problem nowy.




Historia Stasia i jego oprawcy, Stefana Rokickiego, jest wręcz wzorcowa. Stefan jest starszym, rozpuszczonym chłopakiem z zamożnej rodziny, który szuka "mocnych wrażeń", a Staś to dobre dziecko, sierotka z domu, gdzie co roku ktoś umiera; grzeczny i uprzejmy, utrzymuje z pracy gazeciarza nie tylko siebie, ale i chorego ojca.

Jest i złowróżbne miejsce - straszliwy budynek (istnieje on zresztą w Inowrocławiu do dziś i jest ośrodkiem profilaktyki uzależnień alkoholowych) ponura melina z eksmitowanymi wykolejeńcami (którzy jednak okazują się zaskakująco opiekuńczy wobec lubianego Stasia). Jest i szczególna noc, noc ostatniego dnia karnawału, kiedy to - jak w podręczniku antropologii - przestają obowiązywać reguły zachowania i hierarchia wartości. Mamy wreszcie browning, który skoro się pojawił, to musi wystrzelić. 

Zaryzykowałbym twierdzenie, że Stefan Rokicki jest tutaj mniej sobą, a bardziej figurą, powtarzalnym typem, opisywanym już w literaturze: Lafcadiem Wluiki z "Lochów Watykanu" (1914), który chce popełnić zbrodnię dla samej zbrodni, albo jednym z braci Witmanów z noweli Gezy Csatha (1908), którzy najpierw badają misterium śmierci na zwierzętach, a w końcu postanawiają rzecz sprawdzić na człowieku, konkretnie - swojej matce. Strzela, bo musi wystrzelić, jak ten browning. Takie są reguły opowieści, która co jakiś czas musi się wydarzyć.

I jeszcze na deser: wspaniały kolaż Brzeskiego w całej okazałości.



Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

sobota, 23 sierpnia 2014

Wymowne nazwiska czyli w niewoli onomastyki

U Dostojewskiego nazwiska bohaterów są często mówiące. Raskolnikow pochodzi od razkołu, czyli rozłamu, schizmy; Stawrogin - od greckiego "stauros", krzyż; Karamazow - z tureckiego "kara", czyli "czarny" i "maz", od zmazy, śladu, piętna; Smierdiakow - wiadomo, podobnie jak Myszkin (zwłaszcza w zestawieniu z imieniem Lew). Ale dzieje się tak czasem nie tylko w literaturze - poznajcie bohaterów, o których losach zdało się decydować nazwisko.


Niestety, dziennikarz nie zapomniał o seksistowskim stereotypie ("kobieta jako sprężyna zbrodni"), natomiast zapomniał podać panieńskiego nazwiska Rozalii - a wielka szkoda, bo może uzyskalibyśmy kolejny składnik tej niezwykłej układanki. A tak tylko mamy Szczurzyka, który podle zamordował - chciało by się rzec "zagryzł" - Pieniężnego, znakomicie prosperującego jako lichwiarz dzięki pieniądzom ze sprzedaży sklepu (pamiętacie, drodzy czytelnicy, kto tak strasznie, niezbornie mordował osobę trudniącą się lichwą i w jakiej było to książce?). Swoją drogą, sklep był w Lutogniewie, a to też niezła nazwa (pochodząca od słowiańskiego imienia założyciela - "luty" to "srogi", a gniew rozumie się sam przez się...); szkoda, że zbrodnię popełniono nie tam, ale na szosie pomiędzy Kobiernem (etymologicznie pochodzącym zapewne od nieciekawych łopianów), Nowym Folwarkiem, Brzozą a Bożacinem. Ech, już nawet złowróżbny Czarny Sad byłby lepszy niż to miejsce bez nazwy, w szczerym polu.

Co było dalej z nieszczęsnymi bohaterami? Informuje o tym - a także o szczegółach zbrodni, które wyszły na jaw w śledztwie - "Słowo Pomorskie" ze stycznia 1935 roku:
























Szczuraszka zapewne powieszono prędko - egzekucje przeprowadzano wówczas tuż po zakończeniu drogi sądowej. W okresie międzywojennym było sporo amnestii (aż dziesięć), ale żadna nie wypadła na początku 1935 roku, nie sądzę też, żeby obejmowała skazanego na śmierć mordercę; skoro więc nie ocaliła go o apelacja, to zapewne i prezydent nie skorzystał z prawa łaski, bo z opisu zbrodni nie wynikają żadne okoliczności łagodzące, nic też nie wskazuje, żeby Szczuraszek był legionistą czy bohaterem wojny 1920 roku, a to były najmocniejsze przesłanki do skorzystania z prawa łaski. 

Nie wiem też, co stało się z Rozalią - mam przed oczami dekret o amnestii z 1939 roku i jeśli chodzi o poważne zbrodnie, to uwalniano odsiadujących wyrok poniżej roku, skazanym na rok do pięciu darowano połowę kary, na pięć do dziesięciu - jedną trzecią. Dożywocia nie skracano. Siedziała zatem pewnie przynajmniej do wybuchu wojny, a może i dłużej; internet milczy na jej temat, choć niewykluczone, że w więzieniu wróciła do panieńskiego nazwiska. Którego to, jak wiemy, korespondent "Tajnego Detektywa" nie podał.

PS: Obok nie tak może ciekawa onomastycznie, ale poruszająca opowieść o Reginie Greiffowej - dla porządku dodam, że nieszczęsna matka została przez sąd potraktowana z wyrozumiałością, o czym doniosła "Gazeta Lwowska":

 




Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934, "Słowo Pomorskie" 10 I 1935, "Gazeta Lwowska" z 26 I 1935.

piątek, 22 sierpnia 2014

Arszenik i ślubne koronki czyli jak zdobyć męża za pomocą trucizny?

  

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało. Na ogół obierane są dwie ścieżki: albo przez otrucie własnego, dotychczasowego męża, albo przez zatrucie żony mężczyzny, którego się postanowiło poślubić, a który z niewyjaśnionych przyczyn plącze się w jakimś kompletnie niewłaściwym związku małżeńskim. Jest jednak jeszcze jedna możliwość, o czym można przeczytać w "Tajnym Detektywie".




Historia Gabryeli i jej ukochanego, arystokraty, malarza, epicera i causeura, brzmi może niewiarygodnie, ale myślę, że tym razem możemy zaufać autorowi. Poza bowiem korzystaniem z usług domorosłych żurnalistów i przerabianiem zagranicznych artykułów, "Tajny Detektyw" publikował niekiedy - jak w  tym przypadku -teksty jednostek wybitnych.

Doktor Edmond Locard (1877-1966), zwany "francuskim Sherlockiem Holmesem", to jeden z pionierów kryminalistyki i badań śledczych. W roku 1910 przekonał policję liońską, żeby dała mu do dyspozycji dwa pokoiki na strychu i opłaciła dwóch asystentów, i tym samym założył pierwsze na świecie laboratorium policyjne. Dziś znany jest najbardziej chyba z tak zwanej Zasady Locarda, mówiącej, że każdy kontakt dwóch obiektów pozostawia na nich wzajemny ślad. Gorący jej zwolennik, słynny kryminolog amerykański, Paul L. Kirk,, rozwinął ją w ten sposób: Gdziekolwiek [przestępca] stawia krok, czegokolwiek dotyka, cokolwiek pozostawia, choćby nieświadomie, będzie świadczyć przeciwko niemu jako milczący świadek. Nie tylko odciski palców i stóp, ale również jego włosy, włókna z ubrań, stłuczone szkło, ślad narzędzia, zadrapanie farby, krew lub nasienie które przelał lub którymi został zbryzgany. Wszystko to - i wiele więcej - świadczy przeciw niemu. To świadectwa, których nie zatrze niepamięć, których nie oszołomi dramatyczne wydarzenie. Które istnieją pomimo nieobecności ludzkich świadków. To dowody faktyczne. Fizyczne dowody, które nie mogą się mylić, nie popełniają krzywoprzysięstwa, nie mogą być kompletnie nieobecne. Ich wartość może zostać umniejszona jedynie z winy człowieka, który nie potrafił ich odnaleźć, przestudiować i pojąć. 

Poza pracą laboratoryjną i wykładowczą Locard trudnił się również pisaniem. Na początku lat trzydziestych opublikował kolejno siedem tomów monumentalnego Traktatu Kryminalistycznego, poza tym był autorem licznych popularyzatorskich książek i tekstów gazetowych, w których opisywał co ciekawsze przypadki - takich, jak historię Gabryeli, zaprowadzonej na ślubny kobierzec dzięki 250 gramom arszeniku i 300 gramom sublimatu. W jakimś sensie spłacał tym swój dług wobec literatury - sam bowiem sformułował swoją zasadę pod wpływem książek Arthura Conan-Doyle'a, a swoim studentom zadawał czytanie historii o Holmesie jako pracę domową.


Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

wtorek, 19 sierpnia 2014

Rodzina nie cieszy, nie cieszy gdy jest




Po raz kolejny "Tajny Detektyw" dostarcza historii, która mogłaby stać się kanwą powieści. Kogo obstawiamy? Singer? Stryjkowski? Mazowieckie miasteczko, miejscowi bogacze, niekochany syn, zagadkowe podpalenia młynów, sprzysiężenie rodziny przeciwko rzekomemu "darmozjadowi" i "utracjuszowi"... Ot, wymarzony wątek do "Dworu" albo "Dziedzictwa"...





Fiszel Perelmuter nieprzypadkowo figuruje na pełnopostaciowym zdjęciu, bo faktycznie tylko on jest w tym tekście - i w tej historii - pełną postacią: skomplikowaną, niejednoznaczną, skrzywdzoną i krzywdzącą, a mimo to, w głębi duszy przyzwoitą. Pięć tysięcy dolarów w owych czasach to jakieś sześćdziesiąt tysięcy dzisiaj - jak twierdzi pewien internetowy kalkulator. Inny z kolei podaje duży rozstrzał: między 44 tys. a 940 tys. dzisiaj, przy czym najwyższe szacunki to faktyczna siła nabywcza tej kwoty. I wydaje się, że na warunki małego Nasielska w stosunkowo ubogim kraju, jakim była wówczas Polska, pozostawiony przez zdolnego syna kapitał był sporą fortuną. Nie da się wykluczyć, że widoczna zamożność rodziców, ich "twarze pełne, dobrze odżywione, odzież przyzwoita" wzięła się właśnie z kapitałów zachachmęconych Fiszlowi. Tym bardziej poruszający jest jego poryw uczciwości, kiedy - osiągnąwszy prawie sukces - postanawia wycofać zeznania. 

Co dalej działo się z tą rodziną? Czy doszli do porozumienia, czy Fiszel odzyskał kapitały? Czy, wreszcie, odnaleziono faktycznych podpalaczy młynów? Trudno cokolwiek znaleźć na ten temat. Nazwisko Perelmuter - czyli "macica perłowa" - musiało być chyba dość popularne w okolicy, bo znalazłem sporo noszących je osób, ale żadne imiona nie pasują do postaci z tekstu. Wyjątkiem są dwie córki Fiszla: na liście ofiar Holokaustu archiwum Yad Vashem figurują Roza i Rizla Perelmuter z Nasielska, które zginęły w roku 1941, jedna jako ośmiolatka, druga - jako dziesięciolatka. Imię matki jednej z nich to Chaja, drugiej - Fejga lub Sara. W formularzach napisano też, kto dostarczył wiadomości - w jednym przypadku to siostrzenica, w drugim - krewny, być może daleki, któremu coś się pomyliło. Zważywszy bowiem na niepewność co do imienia matki jednej z nich, oraz bliskość imion Roza i Rizla, a także podanego wieku, może ostatecznie chodzić o tę samą osobę. Ale i tego nie mam jak sprawdzić: zostaje tylko rodzina Perelmuterów w latach trzydziestych: pazerni, nieczuli rodzice, ich zrozpaczony, doprowadzony do bankructwa syn i historia godna Singera.

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

sobota, 16 sierpnia 2014

Widmo genderu, czyli do czego prowadzi korzystanie z metra przez kobiety?

Na pytanie to w tytule postawione tak śmiało odpowiada - nie wprost może, ale jednak - tekst z działu "Curiosa kryminalne i obyczajowe" "Tajnego Detektywa", opowiadający o tym, co może się zdarzyć, kiedy kobieta przestaje być przykładną żoną i matką i zaczyna jeździć metrem.




Wzmianka o strażaku-podpalaczu nie zachwyca ani nie zaskakuje - dziś wiemy, że nie o ambicję tu chodziło, a o znacznie bardziej skomplikowany mechanizm psychologiczny. Również kontrakty podpisywane przez aktorów Commedie Francais nie są specjalnie interesujące. Natomiast w historii pani Favre-Bulle znalazłem coś interesującego, co kazało mi poszperać w necie. Sprawa nie była nowa - wydarzyła się bowiem w roku 1929, a w roku następnym, 21 XII, donosił o niej "Głos Poranny", obficie rozwijając króciutką wzmiankę w "Tajnym", w dodatku opatrując ją nasuwającym się skojarzeniem z Emmą Bovary i - mniej oczekiwanym - obrazkiem z kościołem z Gorzowa Wielkopolskiego:




Pani Favre-Bulle nie miała nawet pięćdziesiątki - urodziła się w roku 1882, czyli w momencie popełnienia morderstwa miała lat czterdzieści siedem, Leon Merle był trzydziestodwulatkiem (więc chyba już nie podpadał pod kategorię "młodzieńca"). Morderstwo w afekcie można było wówczas we Francji jeszcze wybaczyć - ale taką różnicę wieku między kobietą a mężczyzną już nie.

Co skłoniło panią Favre-Bulle do desperacji? Trudno, oczywiście, orzec w sprawie sprzed tylu lat, zwracam jednak uwagę na to, jak osiem dekad temu całą tę relację opisywano. Małżeństwo nie mogło być udane, skoro żona "uciekła, nie mogąc dłużej znieść męża". Co działo się w rezydencji wysokiego, szpakowatego fabrykanta z branży zegarowej? Czy był po prostu niezmiernie nudny? Czy, wzorem wielu statecznych mężów co drugi wieczór spędzał w luksusowym, odpowiednim dla jego klasy społecznej i zamożności, lokalu z panienkami? A może miał stałą kochankę? Cokolwiek sprawiło, że małżeństwo się rozpadło, nie ma znaczenia - tak naprawdę winne są podróże metrem. Rozpuszczona Paryżem prowincjuszka poznaje wesołego mężczyznę; takie niebezpieczeństwa na każdej stacji, w każdym teatrze, w każdej kawiarni. Wszędzie młodzi, weseli, nieszpakowaci i umiejący radzić sobie z kobietami. 

Kpię sobie? Jasne, że sobie kpię. Ale takich głosów w prasie nie brakowało. Wiele poglądów wówczas głoszonych pochodziło - tak, jak Pałac Sprawiedliwości w Rouen - ze średniowiecza. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 51, rok IV, 16 XII 1934, "Głos Poranny" 

piątek, 15 sierpnia 2014

Miasta cieni cz. XI

Po półrocznej przerwie "Tajny Detektyw" powraca - z tej okazji odcinek specjalny, czyli kolejna porcja nieboszczyków z międzywojennego albumu policji polskiej.