wtorek, 29 stycznia 2019

List gończy jako reklama czyli Nowak postrachem wsi

Ta twarz fascynowała mnie od dawna - na tle innych przestępców z albumu ten brodacz w tanim, złachanym ubraniu wyróżniał się niezwykłym spojrzeniem: zarazem napiętym i melancholijnym.


Dopiero kwerenda w udostępnianych online numerach "Gazety Śledczej" pozwoliła go zidentyfikować:



Jakub - do reformy pisowni w roku 1936 jeszcze Jakób - Nowak był włóczęgą i słynnym podpalaczem, który grasował w roku 1928 w Wielkopolsce. Pochwycony, okazał się sprawcą siedemnastu (jak podał "Kurier Zachodni"), a po dłuższym śledztwie dwudziestu pięciu ("Pielgrzym") podpaleń:




Nowaka osadzono w zakładzie dla psychicznie chorych w Kościanie - nie Kościerzynie, jak podawała potem błędnie prasa (była to stara placówka w średniowiecznym klasztorze bernardynów, którą w 1893 roku przemianowano z Prowincjonalnego Domu Poprawczego na Prowincjonalny Zakład dla Obłąkanych i Idiotów a w 1919 - na Krajowy Zakład Psychiatryczny). I sprawa na tym by się  może zakończyła, ale uważny czytelnik dostrzegł już, że zdjęcie w albumie pochodzi z roku 1931. Sprawy bowiem potoczyły się inaczej. Latem tego roku Nowak uciekł z zakładu i był poszukiwany przez policję w całym kraju, przypisywano mu też kolejne przestępstwa, przy okazji zapewniając czytelników, że Nowak ma "niezwykły dar ukrywania się w polu". "Gazeta Grodzieńska":


"Gazeta Szamotulska":


"Gazeta Wągrowiecka":


Podpalenia stanowiły wówczas ok. 30% przyczyn pożarów - obok tych tradycyjnych, będących, zwłaszcza na wsi, orężem w sąsiedzkich waśniach, wraz z rozwinięciem się ubezpieczeń ogniowych pojawiła się nowa kategoria: podpalenia asekuracyjne, mające na celu wyłudzenie pieniędzy z odszkodowania. Należy przy tym pamiętać, że był to zupełnie inny kraj, niż dzisiaj. Kazimierz Wielki może i zostawił Polskę murowaną, ale tylko w porzekadle: na 1,4 mln budynków w miastach i miasteczkach Polski drewnianych było prawie 1,1 mln. Większość z nich była oświetlana świeczkami i lampami naftowymi, ogrzewana żywym ogniem w piecach i kominkach. Pożar był czymś znacznie bliższym życia codziennego, niż dzisiaj. I bardziej się go bano.

Popularność Nowaka była tak znaczna, że poznańskie Krajowe Ubezpieczenie Ogniowe wypuściło reklamę w formie listu gończego, straszącego słynnym podpalaczem, ale też i innymi włóczęgami. Wydrukował ją - niemal na całej stronie - "Głos Robotnika":




Ta sama firma zresztą publikowała też w prasie (tu: w "Gazecie Wągrowieckiej") wielkie ostrzeżenia o zmianie przepisów, bo 10 września 1931 rozporządzenie Rady Ministrów wprowadzało za podpalenie karę śmierci:


Tyle, że przepis długo nie obowiązywał - w roku 1932 wszedł nowy Kodeks Makarewicza, który w art. 215 za "sprowadzenie niebezpieczeństwa pożaru" groził karą od tygodnia do roku więzienia i od stu do miliona złotych grzywny, a za umyślne spowodowanie pożaru (co uznawał za zbrodnię) lub za wchodzenie w porozumienie by popełnić to przestępstwo - od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Z reguły jednak orzekano rok do dwóch, chyba, że doszło do ofiar śmietelnych, wtedy dopiero groziła kara śmierci. Tyle wiem. Nie wiem jednak, co stało się z Nowakiem - czy go ponownie ujęto?

A może ukrył się w polu tak skutecznie, że zniknął?


Za: Tomasz Sawicki, "Pożary i podpalenia w międzywojniu" (https://www.ppoz.pl/zajrzyj-do-srodka/historia-i-tradycje/1230-pozary-i-podpalenia-w-miedzywojniu), album policyjny, "Gazeta Śledcza" z 16 VI 1931, "Kurier Zachodni" z 24 XI 1928, "Pielgrzym" z 1 XII 1928, "Gazeta Grodzieńska" 12 VIII 1931, "Gazeta Szamotulska" 8 VIII 1931, "Gazeta Wągrowiecka" 13 X 1931,
"Głos Robotnika" z 25 VII 1931










czwartek, 24 stycznia 2019

Policja na tropie słynnej kuzynki

Ta twarz na pierwszy rzut oka nie powinna się pojawić w "Albumie przestępców" - ale też pozory mylą; ileż to już razy, wrzucając zdjęcia do sieci, pisałem o tym czy tamtym delikwencie "Szczere spojrzenie" a potem go identyfikowałem i okazywało się, że to wielokrotny oszust. Tu jednak mamy dość sympatyczną starszą panią o delikatnych rysach, ze skromną biżuterią i czołem okolonym otokiem siwiejących włosów, zupełnie jak...


...zupełnie jak Maria Curie-Skłodowska na banknotach. I skojarzenie to nie jest przypadkowe - była to bowiem, jak się okazało z "Gazety Śledczej", Maria Felauer-Skłodowska, kuzynką noblistki.










"Henryk i Wiesława" to Henryk Felauer (niekiedy: Felaner), właściciel majątku Rykoszyn pod Kielcami, który poślubił rodzoną ciotkę noblistki, Wisławę Julię Skłodowską. Ich córka była postacią niebylejaką - z pewnością nie tak słynną jak kuzynka, ale w Łodzi bardzo znaną. Już sam fakt, że była lekarką, oznaczał dla kobiety urodzonej w roku 1874 drogę przez mękę i wyrzeczenia. Nie wiem, gdzie ukończyła studia, ale w roku 1910 praktykowała w Krynicy jako ginekolożka i ogłaszała się w "Medycynie i kronice lekarskiej":


Bliźniacze domy zdrojowe "Pod Koroną" i "Pod Berłem", spore i murowane, z których każdy zawierał pięćdziesiąt pokojów, należały do państwa, czyli były zapewne częścią C.-K. systemu opieki zdrowotnej. W roku administracyjnym 1913/1914 była pierwszą asystentką Dyrektora Domu Zdrowia (zastępowaną od 5 V 1914 przez inną lekarkę) Towarzystwa Domu Zdrowia uczącej się młodzieży polskiej "Pomoc bratnia" w Zakopanem, czyli "Bratniaka" - instytucji, która leczyła ubogich studentów, którzy w owych czasach masowo zapadali na gruźlicę. Szefem towarzystwa był dr Kazimierz Dłuski, słynny działacz niepodległościowy, który poślubił siostrę Marii Skłodowskiej, wszystko więc pozostawało w bliskich kręgach rodzinnych. Nie wiem, w którym roku ani czemu Maria Felauer przeniosła się do Łodzi, nic też nie wiem o jej mężu - zapewne poślubiła któregoś z kuzynów i stąd nazwisko "Skłodowska", ale może w ten sposób tylko podkreślała powiązania ze słynną podówczas rodziną, a pozostała przy nazwisku panieńskim, bo sama była już dość znana jako lekarka. Oprócz działalności medycznej zajmowała się tłumaczeniami ("Bakterye i choroby zakaźne" M. Schotteliusa, wyd. 1907) oraz pracą naukową, m.in. napisała pierwszą w historii biografię kuzynki - "Życie Marii Skłodowskiej-Curie i znaczenie radu w lecznictwie" (1926). Mieszkała przy Zamenhofa 1(lub 2, jak podają inne źródła), blisko rogu Piotrkowskiej, w nieistniejącym już domu, na którego miejscu stoi szereg brzydkich bloczków.

*

Co zatem sprawiło, że Maria Felauer-Skłodowska trafiła do "Gazety Śledczej"? Otóż nie tyle może zaginęła, co zniknęła - i było to zniknięcie bardzo starannie zaplanowane, świadoma decyzja samodzielnej, odważnej i opanowanej kobiety, a nie "desperatki", jak pisał dziennikarz "Echa":


Podobny nieco w treści artykuł w "Nowym Kurierze" dodaje znaczący szczegół: że po każdej wizycie na cmentarzu, gdzie leżała jej matka, Maria Felauer popadała na kilka dni w tak głębokie przygnębienie, że spędzała kilka dni w łóżku. Wygląda więc, że Maria cierpiała po prostu na depresję - spowodowaną częściowo przynajmniej śmiercią męża i matki - którą dziś być może dałoby się wyleczyć. Niemniej jednak śmierć swoją zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach.


Maria Felauer-Skłodowska opuściła mieszkanie 13 listopada 1930 roku - nie do końca pewna, czy uda się jej przeprowadzić samobójstwo, skoro dała służącej czas do 1 grudnia. Mogła spokojnie przyjąć zabójczy zastrzyk w mieszkaniu, ale wybrała jednak góry - czy to dlatego, że z Zakopanem łączyły ją szczególnie szczęśliwe wspomnienia z młodości, czy żeby nie narażać na taką przykrość służącej? Trudno orzec.

Odkrycie nastąpiło dopiero 5 I 1931 roku "nieopodal Świstówki" (przy czym chodzi zapewne nie o dolinę tej nazwy, tylko o nazywaną tak niekiedy błędnie Świstową Czubę, która faktycznie ma bardzo strome ściany), co opisuje "Echo":


 Ale, jak się okazało, nie były to wcale zwłoki Marii Felauer - co również wyjaśnia, czemu "Gazeta Śledcza" poszukiwała lekarki jeszcze w marcu. Dopiero 17 maja 1931 "Zakopiańska lista gości. Chwila bieżąca. Dodatek do wydawnictwa >>Zakopane i Tatry<<" poinformowała o kolejnym znalezisku:

Zwlekała zatem do ostatniej chwili - ponad dwa tygodnie nosiła się z tą myślą, aż ją zrealizowała, do samego końca dbając o szczegóły: kartkę i pieniądze zapakowała do termosu, wiedząc, że tam przetrwają zimę i roztopy. Umysł ścisły.



Za: album policyjny, "Medycyna i kronika lekarska" z 30 VII 1910,  "Gazeta Śledcza" z 12 III 1931",  "Nowy Kurier" z 28 XII 1930, "Echo" z 21 XII 1930 i 6 I 1931, "Zakopiańska lista gości" z 17 V 1931.


środa, 16 stycznia 2019

Wielki skok na Bank Handlowy w Łodzi - vol. II

Większość zdjęć w moich albumach policyjnych nie jest opisana, co sprawia, że identyfikacja przestępców jest nad wyraz trudna. Ostatnio, dzięki odnalezieniu online albumów przechowywanych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie, udało mi się natrafić na kilkadziesiąt, może sto nazwisk, głównie przestępców politycznych. Ale tym razem sprawa okazała się zaskakująco łatwa. Po pierwsze: przestępców było czterech, wszyscy mieli tabliczkę z nazwą miasta, datą dzienną i kolejnymi numerami (zatem zatrzymano ich i fotografowano razem).


I wystarczyła niewielka kwerenda, by przekonać się, co to za czterech ancymonów fotografowano w Łodzi 21 czerwca roku 1930.

Otóż po napadzie na łódzki Bank Handlowy momentalnie zaczęto ogromną obławę. Nie przyniosła ona pożądanych skutków i, o ile mi wiadomo, przestępców nie zatrzymano, nie odzyskano zrabowanego miliona i nikt nie otrzymał piętnastu tysięcy złotych nagrody. Ale natknięto się dość przypadkowo na czterech uzbrojonych mężczyzn, śpiących w życie nieopodal podkonińskiej wsi Grodziec. Jak opisała to "Republika":


Niestety energiczne śledztwo inspektora Noska przyniosło pewne rozczarowanie: choć mieli przy sobie fachowe kasiarskie narzędzia, nie byli to przestępcy, którzy wyciągnęli milion ze skarbca Banku Handlowego. Ale też nie było to rozczarowanie miażdżące - jak się bowiem okazało, wiejski policjant z Grodźca natrafił na nie mniej słynną szajkę kasiarza Mariana Andrzejczaka.

Sądzę, że z czterech mężczyzn na zdjęciach może to być ostatni, najstarszy w grupie (pozostali to Jan Trawczyński vel Krawczyński, Leon Niewiadomski, Eugeniusz Iwanow):


Zwłaszcza, że pojawiał się on w albumie już dwukrotnie, na zdjęciu wcześniejszym, z roku 1925, w tym na samym początku roku 1930, kiedy poszukiwano go za włamanie do sklepu jubilera Jagodzińskiego w Warszawie, wespół z Julianem Dylewskim i innym sławetnym kasiarzem, Adamem Stemplem (partnerem biznesowym Szpicbródki, zapewne mężczyzną na sąsiednie fotografii). Włamanie tamto miało sfinansować ostatnią część skoku Szpicbródki na bank w Częstochowie, ale przyniosło zdekonspirowanie całej operacji i ostateczną klęskę przedsięwzięciu, które - gdyby się udało - byłoby największym rabunkiem bankowym Europy.

Tak o poszukiwaniach ówczesnych pisał "Dziennik Bydgoski":







Co zatem okazało sie w śledztwie? Zajrzyjmy do "Echa"...



...oraz "Republiki":


Stempel został ujęty we wrześniu 1930 roku, zarzucano mu udział w skoku na sklep Jagodzińskiego i niedoszłym włamie do banku w Częstochowie, a także w łódzkim ataku na Bank Handlowy, jednakże z późniejszych materiałów wynika, że tego ostatniego mu nie udowodniono i sprawcy pozostali ostatecznie bezkarni. Wielki proces bandy Szpicbródki, w sumie szesnastu osób (w tym Andrzejczaka i Stempla) miał miejsce we wrześniu 1932 roku w Warszawie, a samego Szpicbródkę skazano wówczas na sześć lat więzienia.

Za: Album policyjny, "Dziennik Bydgoski" z 29 I 1930, "Republika" z 21 i 22 VI 1930, "Echo" z 21 VI 1930.


Wielki skok na Bank Handlowy w Łodzi - vol. I

W czerwcu 1930 roku gruchnęła wiadomość, że do placówki Banku Handlowego w Łodzi (istniejący do dziś wielki gmach na rogu Kościuszki i 6 Sierpnia, obecnie PKO) dokonano napadu o "meksykańskiej skali". Łódzka "Republika" krzyczała na pierwszej stronie:


Widać, że najistotniejsze dla wielu łodzian były wówczas skrytki bankowe - skradzione pieniądze zawsze można spłacić innymi banknotami, ale cenna biżuteria, weksle, rodzinne pamiątki to rzeczy niezastępowalne. 

Data była nieprzypadkowa - dzień później pracę miał stracić Otto Jung, bankowy goniec, który zapewne nie był mózgiem operacji, ale wtyczką gangu wewnątrz firmy; jego pomoc była konieczna dla błyskawicznego obezwładnienia strażników i uzyskania dostępu do kluczy. Skoro dostał wymówienie, to cały plan się sypał - przy czym, dodajmy, nie musi to wcale oznaczać, że nie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Jest lato 1930 roku, Wielki Kryzys właśnie się rozkręca i pracowników zwalnia się masowo, w pierwszym rzędzie młodych, niskiego szczebla, nieposiadających rodzin na utrzymaniu.

Jung to ten młodzieniec z albumu policyjnego - na jednym zdjęciu, nieco wcześniejszym, w grupie skautów czy harcerzy, na drugim - w trakcie spaceru po jednej z łódzkich, zapewne, ulic.


Nie jest podpisany, ale zidentyfikowałem go dzięki innemu albumowi poszukiwanych z Archiwum Akt Nowych:



Jak wyglądał sam napad? Bardzo dramatycznie, o czym informuje właśnie "Republika":



 

Wyznaczona nagroda - 15 tysięcy złotych - była astronomiczna, ale nie przyczyniła się wcale do wykrycia rabusiów. Uznano, że zbiegli za granicę, jeśli zaś idzie o Junga, młodego i podrzędnego, zapewne bez wielkiej przestępczej kariery, spekulowano, że został zamordowany przez kasiarzy, którzy  przejęli jego część łupu. Po prawie czterech latach "Echo" opublikowało wszelako taki sensacyjny materiał, który wklejam tu dla porządku, bo wydaje się raczej kaczką dziennikarską, a przynajmniej efektem czyjejś rozbudzonej wyobraźni.


Za: Album policyjny, "Republika" z 17 czerwca 1930, "Echo" z 26 maja 1934.