piątek, 28 września 2012

Jak żonobójca Kahanek świat od Żydów i masonów wyzwalał

"Tajny Detektyw" bawi i kształci. Zamieszcza na przykład wyniki naukowych badań, które świadczą o tym, że mężczyzna, który założy "nienormalną" rodzinę, poślubiając starszą od siebie kobietę, najpewniej zostanie mordercą na tle osobistych ambicji. I, rzeczywiście: kupiec lwowski Kahanek poślubił wdowę starszą od siebie o lat 16, co niechybnie przywiodło go do obłędu na tle religijnym i, ostatecznie, zbrodni.



Kahankowie byli małżeństwem zamożnym: jak widać ze zdjęcia, wynajmowali duże, trzypokojowe mieszkanie na Sykstuskiej - nieopodal Wałów Hetmańskich, czyli dzisiejszego Prospektu Swobody - w przepięknej, luksusowej kamienicy zbudowanej w 1909 r. wg projektu Władysława Podhoreckiego (zachowanej zresztą do dziś, łącznie z tymi obłędnymi podziałami okien, typowymi dla Belle Epoque). Poznali się czternaście lat wcześniej, kiedy on był nieźle prosperującym kupcem w branży papierowej, ona - zamożną wdową po farmaceucie; pobrali się pomimo różnicy lat, która w owych czasach była uznawana za gorszącą (co innego w drugą stronę - mężczyzna poślubiający kobietę 16 lat młodszą był zdecydowanie "normalny"). Cóż wydarzyło się dalej?




Można rzeczywiście założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że Kahanek był chory psychicznie. Czy jest sens zagłębiać się w jego rojenia? Chyba tak. Wiadomo bowiem, że o ile każdy chory choruje na swój własny sposób, o tyle widmowe źródła zagrożenia są często wspólne. Kiedyś na chorego czyhały diabły i wiedźmy, później - ufoludki i promieniowanie z kosmosu, teraz pewnie islamiści z bombą i GMO. Modą epoki w czasach Kahanka byli straszliwi Żydzi i masoni. Zresztą, jak widać, jego mania prześladowcza nie koncentrowała się tylko na tych zagrożeniach, które ówczesna endecka propaganda mełła bez ustanku tak, jak dziś miele się smoleńskie zamachy - strach nieszczęsnego kupca obejmował również jego żonę, ową "narkotyczną czarodziejkę", której pierwszy mąż, farmaceuta, miał przekazać magiczne sekrety.

Czy Kahankowa (o której skądinąd wiadomo, że nie była Żydówką, ale Rumunką, a i do loży masońskiej nie należała) była ofiarą antysemickich i antymasońskich kampanii? Śmiem wątpić. Gdyby propaganda i "mądrość ulicy" wskazywały inne zagrożenie, chory mąż zabiłby ją z innego powodu. Ale w jego rojeniach odbijają się lęki tamtych czasów: mason z katolickiej propagandy łączy się z Żydem z carskich "Protokołów Mędrców Syjonu", przefiltrowanych przez endeckie pisemka, a nowoczesny strach przed narkotykami - z zabobonną wiarą w czarodziejskie możliwości farmaceutów. W tej ostatniej kwestii nie bez znaczenia był  pewnie kontekst seksualny: starsza żona po prostu musiała mieć coś na sumieniu, skoro "omotała" młodego mężczyznę. "Tajny Detektyw" publikując wynurzenia o kryminogennych właściwościach takich "niedobranych" stadeł niewiele bowiem błądził. Źródłem problemu była jednak nie "nienaturalność" takiego małżeństwa (małżeństwo należy do świata kultury, nie natury, i w jakimś sensie zawsze jest "nienaturalne"), ale społeczny ostracyzm, który mógł generować spore stresy.



Za: "Tajny Detektyw" nr 4, rok 2, 24 I 1932 i nr 33, rok 4, 12 VIII 1934

wtorek, 25 września 2012

"Dziwny oczu blask" czyli jak ćpała Warszawa w międzywojniu?

Ileż to razy słyszałem różne starsze osoby, wyrzekające wielkim głosem: "Kiedyś to tej całej narkomanii nie było!" Wyrzekanie tego typu jest zresztą powszechne: kiedyś rzekomo nie było ani prostytucji, ani pedofilii, ani chamstwa, za to wszystko było tańsze, lepsze i z drewna.

Tymczasem, oczywiście, międzywojenna Warszawa ćpała. Może nie polska wieś, której musiał wystarczyć samogon (chyba, że ktoś się niechcący objadł sporyszu), nie łódzkie prządki (chyba, że któraś urwała się z hali fabrycznej i próbowała sił jako kabaretowa tancerka), ale zamożne warstwy stolicy - i owszem. Bogata burżuazja, arystokracja, artyści. Witkacy brał Eukodal, Eter, Heminę i Haszysz, / I Meskal z Koko, nie licząc już wódy, / I Peyotl straszny. Ten przykład zna każde polskie dziecko. Ale jak wyglądało życie tych, którzy nie byli sławni ani na tyle zamożni, żeby było ich stać na ciągły dopływ narkotyków? 











Ogromnie żałuję, że możliwości techniczne nie pozwalają mi na zeskanowanie całego pomysłowego kolażu, ze szprycą idącą przez sam środek całości i z dwojaką, przednałogową i ponałogową, Słabowiczową - ale zamieszczam poglądowe zdjęcie.


Cóż nam ono mówi? Że pyzata, banalnie się ubierająca i trzymająca w ramionach banalny wiecheć kwiatów Słabowiczowa, idealistyczna siostra miłosierdzia, dzięki nałogom zaczęła się ubierać z fasonem, wyszczuplała i przybrała bardziej refleksyjny wyraz twarzy - kiepski to pomysł ówczesnych grafików, skoro tekst miał raczej zwalczać niż promować narkomanię, ale mniejsza o to.

To, co mnie naprawdę zafascynowało, to wcale nie sprawy w większości znane nam i z dzisiejszych policyjnych doniesień (że obławy, że przestępczość zorganizowana, że transport idzie zza granicy hurtowo, sprzedawany jest z dużą przebitką, a dilerzy przycinają na tym kolejnego grosza, że istnieją związki między narkotykami a lekami i, co ważniejsze, aptekarzami), ale to, co w międzywojniu wyglądało inaczej (a przynajmniej tak mi się, nieobeznanemu, wydaje). Po pierwsze: sposób sprzedaży z działkami ukrytymi w rozmaitych przedmiotach - owszem, dilerzy z "The Wire" nigdy nie nosili przy sobie fiolek, które przekazywane były klientom przez podrzędnych biegaczy. Ale ustnik papierosa? Ciastko przed matroną? To dopiero finezja! Po drugie narkotyczny ruch loteryjny: wspólna kasa, z której kupuje się jedną działkę i następnie losuje się ją między solidarnymi "akcjonariuszami". Mieszkanie Milczków na Ogrodowej z kolekcją graczy nadaje się w sam raz do jakiejś kryminalnej powieści z dawnych lat. 

Przy okazji warto może wspomnieć o innej jeszcze nietypowej loterii, o której donosił "Tajny Detektyw":



I jeszcze drobiazgi varsavianistyczne. Ujął mnie opis miasta - zwłaszcza te miliony stłoczone w symetrycznych kamiennych pudłach - co powiedziałby autor widząc Warszawę faktycznie zapudłowaną w peerelowskie bloki i niewiele od nich lepsze współczesne "apartamentowce"? Ale mniejsza o to, przyjrzyjmy się paru adresom wymienionym w tekście. W roku 1923 Władysław August Kościelski, przedsiębiorca i filantrop ze słynnej rodziny wielkopolskiej, kupił dwie kamienice przy Nowym Świecie 23 i 25. Pierwszą zburzył do gruntu i na jej miejscu zbudował nową, okazalszą, która na piętrze mieściła jego wydawnictwo (Instytut Wydawniczy "Biblioteka Polska"), a na parterze - luksusową księgarnię, w drugiej nadbudował piętro i umieścił tam kolejne biura. Niestety, ciężko przeżył nadejście Wielkiego Kryzysu i w 1933 roku rzucił się z okna poznańskiego hotelu Bazar. Obie kamienice jeszcze przed Kryzysem, bo w 1928 roku, sprzedał córce właściciela "La Stampy" i żonie polskiego dyplomaty, Lucianie Frassati-Gawrońskiej. To ona otworzyła w pięknych salach (którym nadano wystrój turecki) kawiarnię "Italia" (później "Swann" - zabawny zbieg okoliczności, bo Swanna właśnie w poprzednim wpisie przywołałem) a na zapleczu obu kamienic poleciła wybudować pasaż handlowy "Italia" z kinem i dancingiem - modernistyczny, surowy, z wielobocznymi kopułami świetlików. Obie kamienice, zburzone w czasie Powstania, zostały odbudowane w zmienionej formie, pasaż ostał się, ale dziś jest w raczej opłakanym stanie. Stoi natomiast kamienica z apteką Michelisa na Mokotowskiej - tyle, że pozbawiona niemal całkowicie detalu architektonicznego i nadbudowana o trzy bieda-socrealistyczne piętra. Na temat budynku Leszno 142 nie znalazłem żadnych wiadomości.


Za: "Tajny Detektyw" nr 4, rok 2 (24 I 1932), nr 35, rok 4 (26 VIII 1934)


niedziela, 23 września 2012

Przestroga Magdy Falus dla Michała Figurskiego

Wstrząsająca historia celebryty Figurskiego, który wraz z żoną Odetą nie może sobie pozwolić na cotygodniowe sushi, zatoczyła tak szerokie kręgi, że nie było chyba Polaka, który nie uroniłby łzy nad ich ciężkim losem. Znany literaturoznawca porównał nawet Figurskiego do Swanna, który z braku ostatniego franka w kieszeni nie może zaprosić swojej Odetty na cotygodniową wycieczkę do Luwru . Jedna jedyna pani Stanisława (74 l.), przyrządzając wczoraj tradycyjne, ludowe sushi na niedzielny obiad, zerknęła znad maty i ryżu na zdjęcie pary, wyświetlone na jej kuchennym laptopie, malowanym w kierpce, parzenice i kaszubskie pasiaki, po czym rzuciła : "Una odenta i un tyz odenty".

Aby ulżyć parze pariasów w ich codziennym bólu, "Tajny Detektyw" przywołuje dziś gwiazdę przeszłości, o której pamięta dziś tylu, ilu za osiemdziesiąt lat będzie pamiętać o Figurskich. Niechaj historia Magdy Falus stanowi ostrzeżenie dla tych, którzy z taką łatwością nabierają przekonania, że samochody, wycieczki i dobre jedzenie po prostu należą im się z uwagi na ich astralną wprost cudowność:





Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934 

piątek, 21 września 2012

Drobne ogłoszenia, drobne ogłoszenia... vol. II

I znów garść tego, co zazwyczaj w strukturze gazety upychane jest po marginesach, ignorowane, a po latach wydaje się nie mniej zajmujące, niż krwawe morderstwo: ogłoszenia, odpowiedzi redakcji, reklamy.

Najbardziej rozczula mnie - niestrudzonego poszukiwacza archiwalnych numerów "Tajnego" - to zapewnienie, że brakujące numery można sobie uzupełnić po 30 gr od sztuki. Ach!











 




Za: "Tajny Detektyw" nr 41 rok I, 25 X 1931, nr 4 i 10 rok II, 24 I i 6 III 1932, nr 47, rok III, 19 XI 1933, nr 33, 34, 36, rok IV, 12 VIII, 19 VIII i 2 IX 1934

czwartek, 20 września 2012

Śmierć komiwojażerowej cz. IV i ostatnia

Sprawa Langego była, jak pamiętamy, rozwojowa, i poza zamordowaniem żony usiłowano mu przypisać kilka innych zbrodni. W tym celu przywieziono nawet do Poznania pewnego szewca, który po dwóch latach od przelotnego spotkania w warsztaciku pamiętał jeszcze, kto towarzyszył jego klientce (imponująca pamięć!). Z kolei przesłuchania pokazały, że syn mordercy, Brunon, sporo się chyba przyczynił do ukrywania zbrodni tatusia. Co z tego znalazło swoje odzwierciedlenie w wyroku?



Nie wiem, czy tajemniczą panią z górskiej wycieczki kiedykolwiek odnaleziono - być może wiadomość o tym wypłynęła gdzieś w kolejnych numerach "Tajnego", które jeszcze nie trafiły w moje ręce. Co stało się z ofiarami z lasu w Ponarach (który już niebawem miał się stać widownią znacznie okrutniejszej zbrodni)? Co z podwójnym zabójstwem pod Toruniem, którego, jak się zdaje, nie popełnił jednak włóczęga o pięknym nazwisku Makselon? Nie wiem. Tak czy owak, z innych dzienników można się dowiedzieć, że obaj Langowie, ojciec i syn, po kilku miesiącach procesu zostali osądzeni i skazani.

"Orędownik na powiat Nowotomyski" przekazuje nam wzruszającą opowieść żonobójcy o tym, jak to właściwie był ofiarą kolejnych niemiłych kobiet. Pierwsza żona przyjęła go nieżyczliwie "jako niepotrzebny mebel", druga bezczelnie żądała ślubu, więc się doigrała, trzecia nie dała pieniędzy na sklepik i ciskała ciężkimi garnkami... pasmo nieszczęść i krzywdy męskiej:



Z kolei "Goniec Częstochowski" doniósł, że Lange apelował, ale nic nie  wskórał. Jego syn, Brunon, uzyskał zmniejszenie wyroku i wyszedł po drugiej rozprawie. Widać kupno fuksszwanca nie było wystarczającym powodem, żeby trzymać go dłużej w więzieniu; tak naprawdę został zresztą skazany nie za pomoc w usuwaniu zwłok, ale za ułatwianie bigamii (zeskanowałem jeszcze dwa krótkie tekściki z tej samej strony, ujęty dramatyczną historią księdza, rzuconego przez pas transmisyjny o klepisko, oraz złodzieja-altruisty) :


Ostatecznie, jak widzimy, Langemu nie przypisano wszystkich zbrodni, które policja całej Polski usiłowała pod niego podłączyć. Morderca kobiet, w dodatku przyłapany w ekscytujących okolicznościach, z poćwiartowanym trupem w walizce, idealnie nadawał się do czyszczenia statystyk (który to już z rzędu "polski Kuerten"?). Skończyło się jednak na dwóch żonach (które, formalnie rzecz biorąc, żonami nie były, skoro żyła pierwsza pani Langowa): Gromadzińskiej i Nowickiej. I, jak się zdaje, na stryczku - choć nie znalazłem artykułu o wykonaniu wyroku.


Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934  , "Orędownik na powiat Nowotomyski" nr 144 13 XII 1934, "Goniec Częstochowski" nr 70/1935

wtorek, 18 września 2012

Śmierć komiwojażerowej cz. III

Skoro tylko policja - i prasa! - zrobiła szum wokół Langego, zaczęły spływać "pozytywne wiadomości" (widzę tu znaczące rozszerzenie definicji słowa "pozytywny") o jego poprzednich przestępstwach. Wyjaśniło się również, czemu Lange był - jak to ujmuje "Tajny" - "dwuosobowy", czyli czemu posługiwał się naprzemiennie imionami Jan i Franciszek.




Trudno czytając te słowa nie pomyśleć sobie o działaniach policji, która, złapawszy jakiegoś poważnego zbrodniarza, często usiłuje mu wmusić i inne przestępstwa, żeby oczyścić sobie kartoteki. Czy Kwiatkowska, Wiśniewska, Dudziakówna, Gromadzińska w istocie wszystkie padły ofiarą Langego? Co do ostatniej trudno mieć wątpliwości, ale powiązanie mordercy z Poznania z poprzednimi sprawami mogło być takim właśnie czyszczeniem policyjnych statystyk. To i owo wyjaśni ostatnia część cyklu o ponurym Langem - już wkrótce.


Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934 

Śmierć komiwojażerowej - cz. II


Kamienica na Małeckiego 4 w Poznaniu jeszcze - jak sprawdziłem na Google Maps - stoi. Obdarto ją wprawdzie z przedwojennych balkonów, wstawiając peerelowskie balustrady w stylu barakowym, oberwano piękny gzyms na kroksztynach - ale stoi. Ktoś tam mieszka - na zdjęciu w Google Maps widać otwarty lufcik w tym oknie, które redaktor "Tajnego Detektywa" zaznaczył krzyżykiem jako "okno pokoju śmierci". Nie wiem tylko, czy zduni nie rozebrali pieca, w którym Lange próbował spalić zwłoki żony? I czy mieszkańcy wiedzą, co się działo osiemdziesiąt lat temu w sublokatorskim pokoju?



Lange zatem okazał się łotrem z dorobkiem, szczwanym lisem, czyhającym na książeczki PKO. Biedna ta Nowicka, myślę sobie. Nie tylko, że ofiara. Ale że z ręką w nocniku obudziła się w 38. wiośnie życia, że może by chciała ułożyć sobie życie, a nie tylko pracować na posadzie. Przypomina nieco - przy wszystkich, rzecz jasna, różnicach w stylu życia wówczas i dziś, w obranej karierze, etc. - niektóre z korporacyjnych singielek, które po prostu nie mają czasu na nic poza pracą. A później jakiś żigolo... no, niekoniecznie ukatrupi, ale po oszczędności rękę wymanikiurowaną wyciągnie.

I ta druga. Czy raczej pierwsza, pierwsza Langowa. Która pali papiery i udaje, że o niczym nie wie. Właśnie dlatego, że wie - wie, czego może się spodziewać po mężu, który jest z nią od lat i zrobił jej gromadkę dzieci. Langowa pierwsza i druga, obie doświadczone przez los, choć każda w inny sposób.


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 19 VIII 1934 

niedziela, 16 września 2012

Śmierć komiwojażerowej - cz. I

W życiu każdej redakcji pisma policyjnego nadchodzą okresy posuchy, kiedy naprawdę nie ma o czym pisać. Czy to w wyniku koniunkcji planet, czy za sprawą plam na słońcu, czy też zwykłego zbiegu okoliczności, nikomu jak na złość akurat nie chce się nikogo zamordować, albo przynajmniej odkryć zwłok. Cisza. Flauta. I wtedy, nagle, pojawia się jakiś dzielny człowiek, powiedzmy - Franciszek Lange, poznaniak - który swą żonę ćwiartuje, wywozi (niemal całą) w walizkach za miasto i tam próbuje spalić jej szczątki. Dla "Tajnego" to prawdziwe szczęście, które opromienia aż cztery kolejne numery pisma.




Zabójstwo żony dla pieniędzy może wydawać się stosunkowo banalne - ot, komiwojażer próbował sobie jakoś ułożyć życie i osiągnąć majątkową stabilizację, rozkochując w sobie i mordując służącą, pracującą w zamożnych domach. Ćwiartowanie zwłok i palenie nimi w piecu też nie było aż taką rzadkością. Owszem, cała sytuacja jest na swój sposób malownicza - niezidentyfikowane szczątki ludzkie w bagażu podręcznym, pożar, mała stacyjka... ale starczyłoby na jeden krwawy reportaż i tyle. Im jednak śledczy głębiej wchodzili w sprawę, tym ciekawszych rzeczy dowiadywali się o panu Lange. O tym przeczytają Państwo w następnych odcinkach - już niebawem.


Za: "Tajny Detektyw" nr 33, rok 4, 12 VIII 1934 

poniedziałek, 10 września 2012

Mocne babki czyli tipsiary d'autrefois

Dziś stereotypowa dziewczyna gangstera to barbie: długonoga, spalona sztucznym lub prawdziwym słońcem tipsiara (inna sprawa, jak dziewczyny gangsterów wyglądają naprawdę), talia jak u osy, usta jak u Angeliny Jollie, biust jak u Pameli Anderson w latach świetności. Ale inaczej drzewiej bywało, oj, inaczej, zwłaszcza na Pokuciu, gdzie okoliczne wioski terroryzował ponury Hrim oraz jego sztab, uwidoczniony na zdjęciach:


Charakterne kobiety, co się zowią! Widać, że i kochać umiały mocno, i łeb siekierą urąbać nie tylko kurczęciu, ale i większemu zwierzowi.

Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934 


niedziela, 9 września 2012

Dziewięcioro tancerzątek - vol. II "Klątwa Ziegfelda" w akcji

"Kiki", jako się rzekło, była tylko pretekstem do pisania o rewii Ziegfelda. Naprawdę chodziło o to, żeby poplotkować o girlsach z rewii, przepadających kolejno jak "Dziesięcioro Murzyniątek". W 1916 Carl Sandburg w debiutanckim - i, dodajmy, genialnym - tomie "Wierszy Chicagowskich" - zamieścił "Zbrukaną gołębicę", wiersz o takiej właśnie dziewczynie, na owe czasy bardzo odważny - nie tylko w tym, że mówił otwarcie o seksie, ale przede wszystkim w tym, że stawiał sprawy moralności zupełnie odwrotnie, niż w mieszczańskich salonach amerykańskich pań Dulskich.

Zbrukana gołębica

Powiedzmy sobie szczerze: ta pani nie była kokotą, dopóki nie poślubiła korporacyjnego prawnika, który ją wziął z rewii Ziegfelda.
Wcześniej nigdy od nikogo nie wzięła pieniędzy i sama sobie kupowała jedwabne pończochy za to, co zarobiła śpiewając i tańcząc.
Kochała jednego mężczyznę, a on kochał sześć kobiet i ta gra wpłynęła na jej urodę: coraz więcej pieniędzy na masaże i wysokie rachunki w salonach piękności.
Teraz prowadzi długi, sportowy samochód, całkiem sama, czyta w gazetach co jej mąż robi w międzystanowej komisji handlu, potrzebuje z roku na rok większego gorsetu i zastanawia się czasem, jak jeden mężczyzna radzi sobie z sześcioma kobietami.

Tekst w "Tajnym" pokazuje, że tycie i brak miłości nie było najgorszym, co mogło spotkać girlsę od Ziegfelda; szczerze mówiąc, amerykańska prasa ukuła wówczas, na wzór "Klątwy Tutenchamona", frazę "Klątwa Ziegfelda" (jeśli mam być szczery, klątwa faraońskiej mumii jest bardziej chwytliwa, niż klątwa broadwayowskiego impresaria):



Nie wiem, czy Allyn King rzeczywiście była "królową piękności południowych Stanów" - nic nie znalazłem na ten temat - natomiast z pewnością przeżyła trudne dzieciństwo, bo kiedy miała lat 10, jej ojciec, miejscowy lekarz, został zastrzelony przez nastolatka (ponoć dlatego, że dobierał się do jego siostry). Do Ziegfelda wstąpiła mając lat piętnaście, dwa lata później zastąpiła główną tancerkę (która odeszła z zespołu, bo Ziegfeld nie pozwalał na odwiedziny mężczyzn w jej garderobie). Ale dramatycznie chudła nie z powodu uwagi złośliwej koleżanki, tylko zapisów kontraktu. Około 1921 roku moda na krągłe damy ostała wyparta przez modę na chłopczyce i kontrakt wyglądał tak: Zaznacza się wyraźnie, że częścią tej umowy, i to częścią istotną, jest wymaganie, by w czasie trwania wspomnianej umowy [pracowniczka] nie zwiększyła wagi o więcej niż szesnaście funtów ani nie zmniejszyła jej o więcej niż dziesięć funtów, ani nie zmieniła żadnego z wymiarów swej figury o więcej niż półtora cala w stosunku do podanych: waga 115 funtów, obwód szyi 12,5 cala, biustu - 34 cale, ramienia - 11 cali, przedramienia - 7,5 cala, talii - 26 cali, bioder - 34 cale - uda - 18 cali, łydki - 12 cali, kostki - 8,5 cala; w przeciwnym razie mamy prawo rozwiązać umowę z tygodniowym terminem wypowiedzenia.
Po dwóch latach głodzenia się, rekonwalescencji w sanatoriach i mieszkaniu ciotki, po okresach depresji rzeczywiście popełniła samobójstwo, rzucając się z okna wspomnianego mieszkania na piątym piętrze w Greenwich Village - w liście pożegnalnym jako powód podała, że nigdy już nie wróci na Broadway.

Allyn King

Allyn King


*

Nic nie znalazłem na temat Flo Len (Florenz Ziegfeld był powszechnie nazywany "Flo" - czy możliwe, że Flo Len to przesłyszane Florenz?)  niewiele też wiem o wspomnianej później Cynthii Cambridge - są tylko zdjęcia, na jednym podpisano ją błędnie jako Cathleen.

Cynthia Cambridge

Cynthia jako Cathleen

Natomiast Peggy Davis, czyli Mary Margaret (bo takie były jej prawdziwe imiona) Townsend rzeczywiście rzuciła się z klifu. W sobotni wieczór, 28 marca 1931 w owej "Nicy" (czyli Nicei), wracając z suto zakrapianego przyjęcia, zajechała do Hotelu du Golfe, wychyliła dwie podwójne brandy, na odwrocie menu napisała pospiesznie pożegnalny liścik do męża, po czym wręczyła kelnerowi pokaźny napiwek, wybiegła z hotelu, wsiadła do samochodu i zjechała w przepaść z szosy Corniche. David Townsend, który dorobił się na Wall Street, oczywiście nie wierzył w samobójstwo, powtarzając, że żona była szczęśliwa w małżeństwie, bo miała do dyspozycji cały jego majątek, uwielbiała dom, który jej kupił (Villa Les Embruns w St. Jean Cap) i "wprawdzie miała skłonności do popadania w depresję", ale z pewnością powodem wypadku była brandy. Załamany Townsend twierdził, że liścik powstał dlatego, że Mary miała w zwyczaju zostawiać mu pod poduszką słodkie bileciki z czułymi słówkami, ale treści zupełnie nie rozumiał. Policja, nie chcąc go urazić, jako przyczynę śmierci podała "samobójstwo lub wypadek". Nie sposób jednak uwierzyć, by Townsend nie znał historii własnej żony. Mary Margaret Laird, córka komiwojażera, na Broadwayu zadebiutowała mając lat 9 i od razu zdobyła pewną sławę dzięki pięknemu głosowi i umiejętnościom tanecznym. Pierwszy raz wyszła za mąż mając lat 12 lub 14 (Ziegfeldówki notorycznie ujmowały sobie wieku) - za 43-letniego pułkownika J. A. Daviesa, ale małżeństwo po roku anulowano, okazało się bowiem, że Davies miał już jedną żonę w Teksasie - ponoć na już na trzeci dzień po ślubie pułkownikowi doręczono telegram, z którego dowiedział się, że małżonka właśnie powiła bliźnięta. Rok później Mary wyszła za Josepha Graftona, który podawał się za milionera z Pittsburga - ale po pięciu dniach wyszło na jaw, że miesiąc wcześniej wziął ślub z inną panią, a tak w ogóle to pań Grafton jest już ze cztery czy pięć, zatem i to małżeństwo zostało unieważniono. W 1923 roku zaręczyła się z baltimorskim maklerem, Napoleonem A. Worthtingtonem, ale matka nie pozwoliła na ślub - dodajmy, że nie matka Napoleona, ale Mary, niejaka Capitola (sic!) Laird. W końcu wyszła za Townsenda.

Napisany po czterech brandy liścik był nieczytelny (mąż twierdził, że to w ogóle nie jest charakter pisma Mary) i mnożyły się różne jego odczytania. Wedle jednej relacji miała przepraszać męża za to, co ma zamiar zrobić, i prosić go o opiekę nad córeczką. Wedle innej pierwsza część brzmiała: "Zaopiekuj się proszę mamą i maleństwem, zapłać 4 tys. franków Wally [niania - przyp. J.D.]. Jestem zmęczona życiem. To koniec.", druga natomiast, nieczytelna, dotyczyła powrotu na Broadway - co stanowiłoby jakieś odniesienie do historii Allyn King. Jednak w jeszcze innej relacji czytamy, że ostatnie zdanie brzmiało: "Wbrew twoim naleganiom nie zamierzam wracać na scenę."

Mary Margaret Davies

*

Marion Berrien - wówczas już nie girlsa, ale stateczna, acz młoda, wdowa po komandorze-poruczniku Marynarki, niegdyś znana jako Marion Day, zmarła śmiercią tragiczną i niewyjaśnioną - ze śledztwa wynikło, że po wyjściu gości  położyła się w szezlongu na werandzie i zasnęła, ćmiąc papierosa. Wiele wskazywało jednak na to, że źródło ognia było zgoła inne. Nie wykluczano podpalenia. Kiedy straż przyjechała na miejsce pożaru, w środku jarzyły się jeszcze lampy (elektryczne), a radio grało tak głośno, że jego dźwięk przebijał się przez trzaski płomieni.

*

Druga ofiara płomieni, czyli Helen Walsh, w artykule jawi się jako szczęśliwa miłość dziedzica fortuny, który dotaszczył jej zniekształcone, martwe ciało na brzeg - ale to tylko romantyczne sugestie. Walsh była sierotą po nowojorskim policjancie; mieszkała z matką i siostrą, utrzymując je z pensji modelki magazynie mód. Zauważona przez zawodowego poszukiwacza talentów, została zaangażowana do zespołu Ziegfelda i z miejsca zabłysła jako jedna z gwiazd sezonu, m.in. obok owego Harry'ego Richmana, który nie był żadnym "młodym milionerem" tylko śpiewakiem i aktorem, zamożnym (nomen omen) dzięki odnoszonym sukcesom. W niedzielny rejs wybrali się całą grupą znajomych z teatru, w tym z ówczesną kochanką Richmana - o ile dwie pozostałe aktorki w momencie eksplozji nie odniosły większych obrażeń, o tyle dwaj towarzyszący im mężczyźni, w płonących ubraniach przedarli się do kajuty, w której leżała Welsh - i Richman rzeczywiście wyniósł ją z walącego się pod płomieniami wnętrza. Wszyscy zostali dociągnięci do nieodległego pomostu i zabrani do szpitala. Welsh jęczała "Moja twarz... moja twarz..." - lekarze jednak byli dobrej myśli. Opatrzony Richman, owinięty bandażami, pobiegł do teatru i tego samego dnia grał jeszcze na scenie. Dopiero później miał się dowiedzieć, że do ran Helen wdało się zakażenie i nadzieja sezonu u Ziegfelda zmarła w poniedziałek wieczorem. Sześćdziesięcioosobowy zespół urządził specjalne przedstawienie ku czci ofiary eksplozji i całe zebrane w ten sposób pieniądze przekazano jej biedującym matce i siostrze.

Helen Walsh (po lewej u góry) i reszta gości z jachtu



*

Według doktora przyczyną śmierci 21-letniej Myrny Darby były udar słoneczny i nadmiar wysiłku przy pływaniu, jednak lubujący się w skandalach Ziegfeld powiedział mediom, że Myrna zmarła, bo serce jej pękło za sprawą młodego multimilionera, który zerwał zaręczyny. Reporterzy dostrzegli, że chórzystki Ziegfelda, śpiewające w trakcie pogrzebu, były tak wzruszone, że makijaż kompletnie im się rozmazał.


Myrna Darby

Myrna suto

Myrna skąpo
*

Jeśli piszemy o "klątwie Ziegfelda", to warto wspomnieć jeszcze o paru jej ofiarach, pominiętych przez "Tajnego". I tak Olive Thomas, znana mniej jako Ziegfeldówka, bardziej jako hollywoodzka aktorka, a najbardziej jako żona Jacka Pickforda (czyli szwagierka pierwszej gwiazdy kina niemego, Mary Pickford). I to Pickford, aczkolwiek nieświadomie, doprowadził ją do osobliwej śmierci: w 1920 roku para pojechała, jak to miała w zwyczaju, do Paryża. Olive i Jack zatrzymali się w Ritzu. Noc spędzili na zabawie, wrócili do pokoju o trzeciej nad ranem. Pickford być może zażył kokainę, a z całą pewnością był porządnie pijany - i zaraz zasnął. Jego żona natomiast sięgnęła po buteleczkę z płynem, stojącą na półeczce w łazience, bądź to sądząc, że jest w niej woda, bądź - że lekarstwo na sen. Niestety, był to silnie trujący roztwór chlorku rtęci: lek na chroniczny syfilis Pickforda, stosowany wyłącznie zewnętrznie. Olive od razu zbudziła męża, który wezwał lekarzy i usiłował ją ratować. Zabrana do szpitala, zmarła pięć dni później.

Olive Thomas

Olive pozowała również artystom. 



W 1930 roku popełniła samobójstwo - lub, jak sugerowała prasa, została zamordowana - Bobbie Storey,  "najśliczniejsza barmanka Londynu", która zrobiła karierę u Ziegfelda, po czym prędko wypadła z obiegu. Po trzech latach, nie mogąc znaleźć pracy, odkręciła gaz w kuchni. W jej portmonetce znaleziono ostatnią pięciocentówkę.


Wreszcie Kay Laurell, która w 1918 roku była w centrum wojennego tableau (stała na tle skrzyżowanych flag Francji i USA jako żołnierka w skąpym stroju, który miał udawać rozdarty przez Niemca mundur, odsłaniający jedną pierś - ponoć rząd francuski zamówił 200 tys. reprodukcji zdjęcia Laurell w tym stroju i rozdawał je rekrutom), zmarła w 1927 roku przy porodzie (lub, jak podają mniej godne zaufania źródła, na zapalenie płuc).

Key Laurell na wspomnianym zdjęciu - tutaj wyretuszowanym w strategicznym miejscu.

Key Laurell jako leśna baba-dziwo
*
Najzabawniejsza jest jednak kwestia owej wspomnianej pod koniec niesławnej Marion Davies. Marion była bowiem w istocie jedną z najsłynniejszych Ziegfeldówek - mniej za sprawą talentu (którego jej ponoć nie brakowało), bardziej - za sprawą wieloletniego romansu i związku z magnatem prasowym, Williamem Randolphem Hearstem  (to ona, jak można podejrzewać, pośredniczyła między Ziegfeldem a Hearstem w uzyskaniu pożyczki na budowę nowojorskiego teatru). Jak głosi plotka, wdała się w romans z Chaplinem, a zazdrosny Hearst, biorąc za Chaplina innego gościa na swoim jachcie, Thomasa Ince'a, pomyłkowo go zastrzelił. Ince'a rzeczywiście pochowano w dziwnych okolicznościach, nagłówki "Producent filmowy zastrzelony na jachcie Hearsta", które pojawiły się w porannych gazetach, w popołudniówkach znikły. Tak czy owak, wszechmocny Hearst ubóstwiał Davies i z pewnością byłby ją poślubił, gdyby pierwsza żona zgodziła się dać mu rozwód. Obsypywał Davies prezentami - kupił jej na przykład średniowieczny zamek w Walii - po latach, kiedy kochanek był w finansowych tarapatach, sprzedała posiadłość i wręczyła mu czek na okrągły milion. Wyszła za mąż dopiero po jego śmierci, małżeństwo zresztą nie należało do udanych. Pod koniec życia, jak wiele z tych Ziegfeldówek, które na przekór "klątwie" dożyły jednak późnego wieku, angażowała się w dzieła charytatywne. Zmarła na raka szczęki w 1961 roku.

Marion Davies

Skąd te rewelacje o teatrach zamierzających zerwać kontakty z Davies? Kochanką Diamonda była oczywiście inna Marion - Marion "Kiki" Roberts, o której wspominałem w pierwszej części tego tekstu, i która trafiła na okładkę "Tajnego". Czemu jakiś idiota pomylił jedną Marion z drugą? Cóż, niedawno któraś z zagranicznych redakcji przy tekście o artyście Arturze Żmijewskim umieściła zdjęcie aktora Artura Żmijewskiego. Nieudaczni dziennikarze istnieją od początków prasy i zapewne nigdy nie znikną.


PS: Często uważa się, że żona-śpiewaczka, beztalencie promowane przez obywatela Kane, jest wzorowana na Marion Davies - tymczasem modelem dla tej postaci w filmie Wellesa (który o Davies wyrażał się w superlatywach) była niejaka Ganna Walska (Hanna Puacz z Brześcia Litewskiego), niewyżyta sopranistka, która wyszła za sześciu kolejnych mężów (w tym dwóch milionerów), a oni namolnie promowali. Zwłaszcza zasłużył się na tym polu Harold McCormick: obrzydliwie bogaty syn wynalazcy żniwiarek elektrycznych. Być może tymi wysiłkami próbował coś jej zrekompensować: po rozwodzie z pierwszą żoną, córką Rockefellera zresztą, a przed drugim ślubem poddał się operacji przeszczepienia małpich gruczołów - była to wówczas szeroko polecana i bajecznie droga kuracja impotencji...


PPS: Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że Empire State Building, szczodrze, bo aż dwukrotnie umieszczony w kolażu, był zupełną nowością - prezydent Hoover otworzył go raptem pół roku wcześniej.

PPPS: Parę lat po wydaniu "Zbrukanej gołębicy", Sandburg napisał jeszcze jeden wiersz o dziewczynie od Ziegfelda, a raczej - o dziewczynie Ziegfelda, czyli Annie Held (o której pisałem w poprzedniej części tego tekstu): "Electric Sign Goes Dark".



Za: "Tajny Detektyw" nr 4, rok 2 (24 I 1932)