środa, 29 czerwca 2011

Sadystyczny szachista czyli tajemniczy Matuszka

W nawiązaniu do poprzedniego postu przywołujemy dziś historię katastrofy kolejowej, sprokurowanej przez pewnego "sadystycznego szachistę" na linii Budapeszt-Wiedeń w okolicach prowincjonalnego miasteczka Biatorbagy 20 minut po północy 13 września 1931 roku. W wyniku upadku wagonów z wysadzonego wiaduktu, w rozbitym nocnym ekspresie zginęło według różnych danych 22 do 25 osób, a 60 do 120 zostało rannych, z tego 17 ciężko.



Z początku podejrzewano, że za katastrofami spowodowanymi przez Szilvesztra Matuskę (czy też Sylwestra Matuszkę)  stoją bojówki nazistowskie, potem zainteresowanie policji skupiło się na komunistach, zwłaszcza kiedy dotarli do właściwego sprawcy (Matuszka był rzeczywiście zaangażowany w tworzenie Komunistycznej Republiki Węgier w 1919 roku); premier Karolyi wprowadził z tej okazji stan wojenny,  wykonano też egzekucję na dwóch komunistach (Sallaim i Furście) zatrzymanych w śledztwie dotyczącym katastrofy - jednak z powodu innych zarzutów. Sam Matuszka został zaaresztowany i osądzony w Austrii i Węgrom wydano go tylko pod warunkiem, że nie odpowie gardłem. Trudno powiedzieć, opowieści o tym, że to Bóg kazał mu wysadzić pociąg, były świadectwem choroby, czy tylko linią obrony - ale często podkreśla się, że Matuszka miał osobowość patologiczną, psychopatyczną. Na Węgrzech skazano go na karę śmierci, ale od razu zamieniono ją, ze względu na umowę międzynarodową, na dożywotnie więzienie. Miał uciec z więzienia w Vac w 1944 roku - jeśli to prawda, to nie wiadomo, by wrócił za kratki. Ponoć w ostatnim okresie wojny zajmował się pracą z materiałami wybuchowymi, twierdzono również, że brał udział w wojnie koreańskiej po stronie komunistów - wszystko to są jednak niesprawdzone pogłoski.

Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok I (25 X 1931) 

wtorek, 28 czerwca 2011

Samobójstwo z fasonem, czyli po nas choćby potop

Kiedyś, jak powszechnie wiadomo, wszystko było tańsze, lepsze i z drewna, a pół litra przed wojną było większe niż pół litra dzisiejsze i na dłużej starczało. Można się z tego śmiać - ale kiedy czytamy w "Tajnym Detektywie" o powodach, dla których przed 70 laty prokurowano katastrofy kolejowe, przyznać musimy, że fantazja nie ta, co kiedyś, że rozmachu nam brakło. Talibowie wydają się przy tym żałośnie przewidywalni.



Za: "Tajny Detektyw" nr 42, rok I (1 XI 1931) 

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Poeta podpalaczem czyli złe skutki niskich nakładów

Jak wiadomo, poeta niedowartościowany to poeta zdenerwowany, a poeta zdenerwowany - to straty w ludziach i sprzęcie. W dobie rosnących podatków na książki i kurczącego się rynku literackiego stawiamy ten artykuł pod rozwagę P. T. Publiczności, bowiem jak tak dalej pójdzie, grożą nam wszystkim gromady sfrustrowanych literatów-piromanów, palących wszystko, co w zasięgu wzroku (jak drzewiej Wikingowie).




(żałuję, że możliwości bloga nie pozwalają na wklejenie całości rozkładówki, gdzie tytuł pięknie bucha ze strażackiej sikawki...)

Swoją drogą, zajmujący jest przypadek powtórzenia w rzeczywistości przestępstwa już raz dokonanego na piśmie. Przypomina to inną znaną sprawę, już z naszego podwórka, tyle tylko, że tam - jeśli wierzyć ustaleniom prokuratury - sprawa miała się odwrotnie: powieść "Amok" Krystiana Bali miała zawierać dokładny opis morderstwa, popełnionego w rzeczywistości przez autora, zaś główny bohater książki stanowić miał alter ego pisarza. Należy się może cieszyć, że Strecker pisał książki o podpaleniach, a nie o wielokrotnych morderstwach...



Za: "Tajny Detektyw" nr 42, rok I (1 XI 1931) 

sobota, 25 czerwca 2011

O Świętokrzyskiej czyli co kierowcy chcą od pieszych i vice versa.

Ostatnio w mediach wywiązała się debata o pobliskiej ulicy: czy Świętokrzyska ma być po zbudowaniu drugiej linii metra warszawskiego raczej dla pieszych (spacerowy bulwar z transportem miejskim i taksówkami na jednopasmowej jezdni) czy, jak dotąd, raczej dla samochodów? Jako pieszy i entuzjasta transportu miejskiego mogę tylko przyklasnąć pomysłowi odebrania Świętokrzyskiej maszynom i dodania jej ludziom (przed wojną była to zresztą - oprócz wielkomiejskiego fragmentu przy Pl. Napoleona, z Prudentialem na czele - urocza wąska uliczka pełna najsłynniejszych antykwariatów warszawskich; ale to już raczej nie wróci: nie ma tych domów, tych antykwariuszy, tych książek).

Z okazji tej debaty przypominamy wymianę próśb i oczekiwań pomiędzy automobilistami a publicznością, w czym pośredniczyła niezawodna redakcja "Tajnego Detektywa" raptem 80 lat temu.




Jak widać paryska nowość w postaci "specjalnie wyznaczonych  przejść przez jezdnię dla publiczności" jakoś się przyjęła.

Przyznać muszę, że rozczuliły mnie te same od 80 lat problemy: pijani kierowcy, ochlapywanie wodą z kałuż, nadmierne trąbienie, piesi przechodzący przez jezdnię na dziko, byle jak, najchętniej długim skosem (współczynnik skośności przejścia rośnie zresztą wraz z wiekiem, kontuzjami i obniżonym tempem; najwyższy jest w przypadku kuśtykających o kulach panów z nogą w gipsie albo u staruszek powłóczących nózia za nózią), i tak dalej. Nihil novi.

Choć może: nie nihil. Jednak wymieranie centrów miast związane z nadmiarem samochodów, atrofia żywego organizmu spowodowana nie tylko przez spaliny, ale, przede wszystkim, przez zawłaszczenie naturalnych ciągów komunikacyjnych i przyjaznej pieszym przestrzeni to już sprawy powojenne, a w Polsce - istotne raptem od dwóch dekad. 

Świętokrzyską dlatego właśnie najchętniej bym widział taką jak w pomysłach Forum Rozwoju Warszawy. I nie przekonuje mnie argument jakiegoś dyskutanta: "Kto będzie chodził tą Świętokrzyską, która ma chodniki jak pasy startowe", skoro chodniki są pozajmowane obozowiskami samochodowych nomadów, czyli tak zwanymi parkingami. Jakoś po zwężeniu Krakowskiego jest komu chodzić po chodnikach (i nie mam na myśli marszów z pochodniami).


Za: "Tajny Detektyw" nr 41 i 42, rok I (25 X i 1 XI 1931) 

piątek, 24 czerwca 2011

Zgubne skutki dużych spadków

Zawsze sądziłem, że nie ma lepszego rozwiązania w życiu niż dość skromne początki (nie nędza, ale i nie dobrobyt: by młodzieniec dowiedział się w jaki sposób oszczędzać, gospodarować, itp., by znał wartość pieniędzy oraz ograniczenia, jakie rodzi ich brak; by należycie się wykształcił zamiast tracić czas na kosztowne zabawy), a potem nagły spadek, pozwalający na przyjemne kontynuowanie dobrze rozpoczętego życia.

Tymczasem okazuje się, że nawet taki układ niejednego może przywieść do zguby, jak choćby miłego paryskiego chłopca, Georgesa Gaucheta:


Ale oddajmy głos niezastąpionym reporterom "Tajnego Detektywa":


Szukając wiadomości o jego dalszych - z konieczności niedługich - losach dowiedziałem się nieoczekiwanie, że we Francji żyją jacyś maniacy gilotynowania, którzy prowadzą szczegółowy rejestr straconych przestępców, dzielą się wiadomościami o dawnych causes celebres, poszukują zdjęć z epoki i pokazują fotografie miejsc straceń takimi, jakie są dzisiaj... 

Przy okazji okazało się, że nasz rodzimy "Tajny Detektyw" miał swojego francuskiego starszego brata, Detective, pismo wydawane od 1928 r. przez - ho ho! - samego Gallimarda. Gauchet trafił na przynajmniej dwie okładki (z których jedna jest, niestety, nieściągalna):



Ostatni widok nieszczęsnej ofiary kobiet i kokainy to rysunek wykonany przez Louisa Berringsa (bardzo w typie XIX-wiecznym zresztą): prowadzenie Gaucheta na szafot 26 XII, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, 1931 roku, na bulwarze Arago w Paryżu.



Chętnych na zgłębienie tej egzekucji w sposób bardziej szczegółowy (acz po francusku) zapraszam na stronę "Wdowy" (jak zwano gilotynę):




 
Za: "Tajny Detektyw" nr 42, rok I (1 XI 1931) 

piątek, 17 czerwca 2011

Ferdydurke po niemiecku (Freiderdurchkeit?)

Za Sasów był ponoć pewien ubogi szlachcic, który dawał się za pieniądze prać po mordzie i kopać w tyłek. Każdy chętny mógł sobie na nim poużywać - dodajmy: każdy chętny i zamożny, była to bowiem rozrywka kosztowna. Dość powiedzieć, że umierając zostawił ogromny spadek, córki powydawał za mąż z wielkimi posagami, synom kupił duże majątki.

U niektórych potrzeba "dania w mordę" jest nieprzeparta - i to nie tylko w przypadku żółwia:

(by Mleczko)
  
W odwiecznym sporze kto ma prać kogo, istnieją dwie tradycje - nazwijmy ją ferdydurkowskimi - Józeficka (pierze pan parobka) i Miętusowska (parobek pierze pana). Obie one mają - po obu stronach zresztą - znakomitych bohaterów. Adwokat Thiele jest w tym poczcie postacią nieco zapomnianą, przywróćmy zatem, choćby na chwilę, pamięć o tym krewkim przedstawicielu berlińskiej palestry!



 




Za: "Tajny Detektyw" nr 46, rok I (29 XI 1931)

środa, 15 czerwca 2011

Szczury kolejowe, przerażeni włościanie i pręt gospodarza Karwasza

"Tajny Detektyw" to nie tylko kradzieże biżuterii w luksusowych przedziałach italskich kolei oraz multimilionowe żony królów mydła i rzucające się z okna córki fabrykantów, lecz także i poślednie zbrodnie, przestępstwa i dramaty. Tu ktoś kogoś żelaznym prętem, tam Antoniak organizujący na przepustce bandę szczurów, ówdzie trup pływający w rzeczułce. Zdjęcia szorstkie jak samodział: grubo ciosana twarz, przegniłe pale przy lustrze wody, pięć dorosłych córek gospodarujących na stu morgach, czarny krzyżyk oznacza pręt.





Za: "Tajny Detektyw" nr 46, rok I (29 XI 1931)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Król mydła i Daisy, czyli jak Zabłocki na mydle

Z okazji niedawnej Parady i ogólnopolskiego sporu o związki partnerskie pozwalamy sobie przywołać historię sprzed 70 lat, by dowieść, że gejów i lesbijek, zakał zdrowego polskiego społeczeństwa, za żadne skarby państwo nie powinno chronić przed zagrożeniem, jakim jest zalegalizowany związek! Dość tych wygórowanych przywilejów dla seksualnych inwertytów! Koniec z państwową ochroną przed pułapkami legalizacji! Niech każdemu dewiantowi i każdej dewiantce grożą takie same ponure skutki, jak Rollinsowi!




 Swoją drogą, chętnie patrzę na to jako na piękną opowieść o zaślepieniu miłością, i to podwójnym. Nie tylko operetkowy milioner-król mydła, który połasił się na młodą i ładną gruchającą telefonistkę, ale i ona - gąska z półświatka, która (tak to sobie wyobrażam), zakochana w Bauerze, naraża całe swoje nowe życie, dostatek, bezpieczeństwo, wyjątkowego farta, (o którym dwie dekady później marzyła połowa bohaterek granych przez Monroe) po to tylko, by kraść biżuterię wartą tysiące, choć ma do dyspozycji miliony.

Za: "Tajny Detektyw" nr 46, rok I (29 XI 1931)