wtorek, 21 kwietnia 2015

Eleonora, czyli Eugenia, czyli Genowefa albo z siekierą na ekspedientkę






Pod koniec roku 1934 w Łodzi doszło do brutalnego mordu - ktoś zarąbał siekierą rzeźniczą ekspedientkę w sklepie mięsnym. Plotkowano, że sprawców było trzech, ale dzielna łódzka policja już po paru godzinach ujęła jedynego napastnika, który okazał się zresztą kolegą z pracy ofiary. Jednak co rzeźnik, to rzeźnik.



Dziwny jest dobór zdjęcia, jeden z najdziwniejszych w historii pisma - morderca jest bardziej przebrany niż ubrany - w przekrzywiony celowo kapelusz i zamaszyście zawinięty szalik. Ale to nie strój na zbliżającą się zabawę sylwestrową, to raczej, sądząc po pałeczce w dłoni, przebranie za magika na bal karnawałowy. Ale cóż, niech i tak będzie, choć i strój, i dziwnie dziś brzmiąca nazwa kiełbasy cytrynowej, wreszcie ciągłe pomyłki w imionach (o czym dalej), sprawiają wrażenie jakiejś makabrycznej zgrywy.

Pletz zaatakował swoją ofiarę, Eleonorę - lub Eugenię - Gajdę lub Gajdównę w budynku przy Kilińskiego 28, który stoi po dziś dzień - choć, jak wiele kamienic łódzkich, pokazuje tylko ślady byłej świetności:



Co było dalej? Złapano go po paru godzinach, grającego w karty i płacącego za wódkę; z wyrokiem uwinięto się jeszcze przed sylwestrem. Proces relacjonowało łódzkie "Echo", tym razem stosując inną jeszcze formę nazwiska ofiary, Gajdzianka, a także nadając jej trzecie już imię: Genowefa (takie też imię podawała od początku łódzka "Republika", więc może to z tych trzech jest prawdziwe?):



A dla tych z Państwa, którzy żałowali, że reklama przepięknego poematu miłosnego "Kot i skrzypce" została ucięta na skanie - zdjęcie w pełnej krasie, a na dodatek anons o zabawie "Zalany sylwester" z udziałem najwybitniejszych sił stolicy. Pletz - w swoim karnawałowym wcieleniu - z pewnością by to docenił:


Za: "Tajny Detektyw" nr 51, rok IV, 16 XII 1934, "Echo" X/356, 29 XII 1934

niedziela, 19 kwietnia 2015

Zbójcy na szubienicy

O ile w czasie wojny mieliśmy mnóstwo pokazowych egzekucji publicznych, organizowanych przez władze okupacyjne, a po wojnie kilka przypadków oglądanego przez tłumy wieszania zbrodniarzy nazistowskich, o tyle w dwudziestoleciu wyroki śmierci wykonywano na więziennych dziedzińcach - gapiowie więc gromadzili się przy bramach, by obejrzeć przynajmniej wóz z ciałami skazańców.


Nie udało mi się dotrzeć do danych statystycznych, ilu egzekucji dokonywano w międzywojennej Polsce, z pewnością jednak było ich sporo, bo wiele tekstów w "Tajnym Detektywie" wspomina o takim zakończeniu sprawy. W lipcu 1932 roku wprowadzono nowy kodeks karny, tzw. kodeks Makarewicza (od nazwiska prof. Juliusza Makarewicza z Komisji Kodyfikacyjnej, która miała zespolić przepisy prawne na terenie trzech byłych zaborów), w którym najwyższy wymiar kary (przez powieszenie) można było zasądzić w przypadku pięciu przestępstw: 
1. zdrady stanu (próby oderwania terytorium od RP lub zagrożenia jej niepodległości)
2. zagrożenia życiu lub zdrowiu prezydenta RP
3. udziału w działaniach wojennych przeciw RP w obcym wojsku
4. prowadzenia własnych działań wojennych przeciwko RP
5. zabójstwa. 
Co ciekawe, wcześniej kara śmierci (wedle ustaw dotyczących "odpowiedzialności za przestępstwa popełnione przez urzędników z żądzy zysku" z lat 1920 i 1921), groziła również za korupcję. Urzędnik przyjmujący łapówkę miał być rozstrzelany, wręczającemu łapówkę groziło od 4 do 15 lat więzienia, chyba, że trudnił się łapownictwem zawodowo - wtedy również mógł stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Przepisy te jednak - dość, przyznajmy, drakońskie - zostały zniesione w roku 1923.

W dwudziestoleciu zdarzały się czasem wyroki za szpiegostwo i zabójstwa polityczne. Jeden jedyny z artykułu o narażenie życia prezydenta RP (chodzi oczywiście o mord Niewiadomskiego na Narutowiczu), ale były i inne - na przykład ukraińskich nacjonalistów na osobie posła Hołówki; choć akurat najsłynniejszy zamachowiec z OUNu, Hryhorij Maciejko, który zabił ministra Pierackiego, zdołał wymknąć się sprawiedliwości. Jednak znakomita większość kar śmierci dotyczyła pospolitych, zbójeckich morderstw, dokonywanych przez bezwzględnych bandziorów. W przypadku innych zabójstw w grę często wchodziły okoliczności łagodzące - a tu była tylko tępa żądza zysku, choćby i opisywana, jak w przypadku przestępców z Inowrocławia, jako potrzeba zapewnienia sobie spokojnej starości.






Ostatecznie jednak przyznać trzeba, że bandyci z Inowrocławia byli nie tylko pazernymi typami, ale i partaczami. Choć na swój sposób wzruszające jest ich ostatnie życzenie: tort. Jak złe dzieciaki, które coś zbroiły i przed karą chcą jeszcze zażyć słodyczy - co może bardziej pasowałoby do bohaterów poprzedniej notki.

A skoro już przy tym jesteśmy, to również tym razem jeden z bohaterów ma swojego doppelgangera, choć, w przeciwieństwie do Alojzego Kaweckiego, którego nazwiskowy sobowtór jest przestępcą, Franciszek Retman był postacią nie tylko szlachetną, zawikłaną w bardzo subtelne dylematy etyczne, ale i fikcyjną. Tak się bowiem nazywał główny bohater jednego z najsłynniejszych filmów kina moralnego niepokoju - "Iluminacji" Krzysztofa Zanussiego z roku 1972. O ile jednak wiadomo, że Juliusz Machulski, pisząc scenariusz "Vabanque", wykorzystał prawdziwe nazwiska przestępców i policjantów (Kwinto, Duńczyk, Przygoda), o tyle tutaj zbieżność jest chyba przypadkowa...

Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

piątek, 17 kwietnia 2015

Tacy mili chłopcy, czyli krótka notka o zabijaniu

Ludzie, jak wiadomo, potrafią zamordować za kilka złotych; osiemnastoletnim Alojzym Kaweckim i dziewiętnastoletnim Józefem Brudnym, młodymi robotnikami, powodowało jednak inne pożądanie: pożądanie samochodu, który w latach trzydziestych był dobrem nieporównywalnie rzadszym, niż dzisiaj.



Ile kosztował przed wojną samochód? Rozmaicie. Za auto dla mas, jak Ford Eifel, Ford 10 HP czy Fiat 508 - a takim zapewne pojazdem woził klientów kaliski taksówkarz Świątek - trzeba było zapłacić 5,5 - 6 tys, złotych, podczas gdy robotnik, jeśli w ogóle miał pracę, zarabiał miesięcznie około stówki. Młody czeladnik zapewne mniej - więc Brudny i Kawecki o kupnie samochodu mogli tylko pomarzyć. Postanowili jednak pójść na skróty.

Nie bardzo wiem, co planowali? Bo że plan istniał, to rzecz pewna - przygotowali się zbyt uważnie, by uznać to za improwizację. Zamierzali tylko się przejechać? Czy założyć własne taksówkarskie przedsiębiorstwo (nie bacząc, że policja z pewnością szukałaby samochodu zamordowanego szofera)? Tak czy owak, pięć lat więzienia z pewnością do planu nie należało.

Lata jednak minęły; Alojzy Kawecki żyje i siedzi w więzieniu, a przynajmniej żył i siedział jeszcze w roku 2010. Nie, nie ten z historii - zupełnie inny. Płocczanin, recydywista Alojzy Kawecki, odsiadujący w Strzelcach Opolskich wyrok za współuczestnictwo w morderstwie: pobicie do nieprzytomności i spalenie żywcem kompana od kieliszka. Za kratami odkrył w sobie talent literacki i pisuje rymowane bajki o tematyce religijnej. Dwie z nich nawet opublikował.


Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

czwartek, 16 kwietnia 2015

Epileptyk z nożem, czyli Noc świętego Bartłomieja w Skolu

W szaleństwie, jak wiemy, może być metoda - ludzie obłąkani nierzadko planują swoje czyny, wymykające się zdrowemu rozsądkowi, z zadziwiającą precyzją i konsekwencją. Jednak młody urzędnik Karol Tyczyński wszystko poplątał.


Historia rodziny Franciszka Tyczyńskiego brzmi jak historia Hioba: pracuje jako listonosz w dobrej, dbającej o pracowników firmie, ma dużą i udaną rodzinę, po czym wszystko w życiu stopniowo mu się rozlatuje. Najpierw jeden syn umiera, a drugi popada w obłęd, którego, pomimo wydawania znacznych sum na lekarzy, nie daje się uleczyć; potem córka, przejęta losem brata, zapada na jakąś śmiertelną chorobę duszy, wreszcie Karol, którego obłęd postępuje, rzuca się na bliskich z nożem. Ale nawet i on ponosi klęskę: rodzice ostatecznie atak przeżywają, a planowana powtórka Nocy św. Bartłomieja wypada w październiku zamiast, jak być powinno, w sierpniu. Wszystko źle. 


Dwoje Tyczyńskich, którzy zabronili się wieźć do szpitala i "dochodzą do siebie w domu" wygląda, jakby leżeli w pościeli w jakimś przedśmiertnym stuporze. Ale może to tylko niema niezgoda na tak niesprawiedliwy los?

*

Warto może jeszcze wspomnieć o Skolu, miejscowości dziś niemal całkiem zapomnianej. Skole leży w Bieszczadach - dziś na Ukrainie, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od polskiej granicy. W międzywojniu słynęło jako majątek braci Groedel, właścicieli wielkich tartaków i rozległych dóbr, w których odbywały się ponoć najlepsze polowania w całej Polsce.

Hermann Groedel
Żona Hermanna, Melania z Weinerów
Trzej bracia Groedelowie, Hermann, Albert i Bernard, pochodzili z żydowskiej rodziny, mieszkającej w Hesji; wyemigrowali stamtąd do Transylwanii i założyli przedsiębiorstwo Transylvanian Forest Industry, szybko zarabiając ogromne pieniądze i dosługując się tytułu "królów węgierskiego drewna" (oraz austriackich baronów). Jeden z nich, Hermann, postanowił przenieść siedzibę firmy do Skola, gdzie kupił rozległe lasy (36 tys. hektarów); w niedalekiej Wetlinie miał jeszcze kolejne 5 tys., w Wełdzirzu był współwłaścicielem 33 tys. hektarów. Dalsze ziemie należące do firmy leżały w Czechosłowacji, Polsce. Rumunii i na Węgrzech. Groedelowie mieli też własne linie morskie z czterema parowcami, rozwożącymi drewno po całym świecie. I forsy jak lodu.


Zamek, leżący w ogromnych lasach, stał się mekką myśliwych nie tylko krajowych, ale i z całej Europy; polowało tu wielu przedstawicieli arystokratycznych rodów - słynna gościnność Groedla sprawiała widocznie, że nie strojono fumów i nie wypominano mu ani nuworyszostwa, ani żydowskiego pochodzenia. (więcej o polowaniach w Skolu TUTAJ). Sam gmach zachował się jakoś po dziś dzień, choć nieco podupadły i bez rozkradzionego i zniszczonego wyposażenia, zdażył bowiem służyć jako siedziba NKWD i gestapo oraz szkoła z internatem i sierociniec. Dwie boczne wieże zostały zniszczone prawdopodobnie w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy w tym rejonie toczyły się ostre walki; w międzywojniu ryzality pozostawiono tylko na parterze, zwieńczone na pierwszym piętrze tarasami, natomiast wysoki hełm umieszczono nad głównym wejściem. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933 i artykuł St. Niciei "Skole - mekka myśliwych"

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Tajemnica środka na nagniotki firmy "Unicum"

Przeznaczenie nie wybiera. Można żyć spokojnie i pracowicie, rozwijać przedsiębiorstwo, wytrwale doskonalić nowe formuły rewelacyjnego środka na nagniotki oraz płynu do zmniejszania pocenia stóp i pach - a tu, proszę, wkracza Nemezis i jedną eksplozją kotła zmiata z powierzchni ziemi zapobiegliwego wynalazcę Jurkiewicza! Ale to nie koniec tej historii, a dopiero początek.


Nie wiem, co stało się dalej z panią Hajncel-Jurkiewiczową i jej siostrą, nie dysponuję wypowiedziami z ewentualnego procesu, mogę zatem tylko gdybać o motywach i losach bohaterek tej historii. "Unicum" mogło być wcześniej firmą dobrze prosperującą dzięki produkcji "Pluskwiolu", środka na nagniotki (pod nazwą "Jurkanun", patent z roku 1909) i soli do nóg, ale Wielki Kryzys robił swoje - może dlatego wdowa Jurkiewiczowa postanowiła podreperować budżet firmy i domu kolportażem podrabianych monet, wchodząc w spółkę z fałszerzem?

Natomiast coś mnie kusi, żeby zupełnie inaczej ocenić czyn pasierbic, panien Jurkiewiczówien, które opublikowały w prasie wspomniane w tekście ogłoszenie. Ich macocha nie wygląda mi wcale na najsympatyczniejszą macochę świata; może więc pasierbice postanowiły ni mniej, ni więcej, tylko rozpropagować możliwie jak najszerzej kompromitujące ją oskarżenie? Z jednej strony zachowywały twarz, bo "broniły przybranej matki jak lwice", z drugiej - stawiały krok na drodze do przejęcia firmy zbudowanej przez ojca. Ale to, oczywiście, tylko gdybania.


Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

piątek, 10 kwietnia 2015

Żydowscy uchodźcy, czyli przez zieloną granicę do radzieckiej szczęśliwości

Dziś, kiedy tak wielu uchodźców, pragnąc ocalić życie, przekracza granice Europy i pada ofiarą bezwzględnych przemytników, warto może przypomnieć, że przed wojną przemytnicy byli równie bezwzględni. A uciekano w czasem nader zaskakujących kierunkach - na przykład do stalinowskiej Rosji.


Okładki, która tak pięknie zestawia na dwóch przekątnych postać żołnierza i ostre rytmy linii elektrycznych, nie powstydziliby się ówcześni rosyjscy artyści, jak choćby Gustav Klucis czy El Lissitzky. To najprawdopodobniej dzieło Brzeskiego, jedna z najciekawszych okładek pisma, wyraźnie nawiązująca do radzieckiego konstruktywizmu - czy to nie fascynujące, że w 1933 roku dział graficzny tabloidu robił takie cuda? Zresztą rozkładówka z bezbrzeżnym śniegiem i twarzami zaginionych, wkomponowanymi w znak zapytania, też jest niczego sobie:


Ale przeczytajmy, co to za dwanaście osób zaginęło na granicy:



Rzuca się w oczy, że to żydowska opowieść. Żydowskie są ofiary, Żydami są macherzy od przemytu, Żydem jest kuzyn jednego z nich, który siedzi za przemyt komunistycznej literatury, Żydem jest wreszcie, jak można sądzić z nazwiska, autor tekstu, Gabriel Fejgel (sądzę, że boheterowie reportażu mogli nie mówić po polsku i "Tajny Detektyw" musiał oddelegować dziennikarza, władającego jidysz); podobnie jak w przypadku gangów, uprowadzających dziewczyny do domów publicznych w Ameryce Południowej, całe przestępstwo wydarzało się w obrębie społeczności żydowskiej. Ale trudno się temu dziwić: w przedwojennym Dołhinowie przed wojną dwie trzecie mieszkańców (1747 osób) było wyznania mojżeszowego (w czasie wojny przez tamtejsze getto przeszło - w większości ginąc - aż pięć tysięcy ludzi).

Skąd pomysł, by uciekać za wschodnią granicę, za te "druty kolczaste"? Kresy w ogóle były biedne, a w dobie Wielkiego Kryzysu jeszcze biedniejsze; jako takim gwarantem utrzymania były państwowe posady - urzędnika, policjanta, listonosza, nauczyciela - ale masy żydowskie pozostawały na ogół poza tą grupą (nieprzypadkowo jedyny Polak w tej historii to przodownik Malinowski z policji). Ci, którzy trudnili się rzemiosłem (i którym wcześniej jakoś się wiodło), jak choćby opisany w tekście krawiec, w okresie kryzysu i powszechnego zubożenia nie mieli komu sprzedawać swoich produktów. Równocześnie jednak w samym artykule widać sygnały, że mogli się spodziewać jak najgorszego: Perewoznik wie to i owo od "reemigrantów", czyli od ludzi, którzy przez granicę najpierw uciekli do Związku Radzieckiego, a potem jednak z jakichś powodów wrócili. Wie też, że "o rzeczy tak trudno w Sowietach". Jego ucieczka to ucieczka desperata, który nie ma się jak utrzymać w rodzinnym miasteczku i rzuca się na głęboką wodę w straszliwsze jeszcze miejsce.

Niestety, nie natrafiłem na razie na żadne wzmianki o zaginionych (czy też zamordowanych) uchodźcach, ani też o tym, czy przemytników postawiono przed sądem i skazano. Natrafiłem tylko w archiwum Yad Vashem na krótką wzmiankę, dotyczącą jednego ze szwarccharakterów tego dramatu: Aba Dimenstein, urodzony w Dokszycach, w czasie wojny trafił do getta w Dołhinowie i tam też został zamordowany w roku 1941, podobnie jak inni dołhińscy Żydzi. Do rejestru ofiar podał go wnuk Wiktor, on też dostarczył poniższą fotografię z jakiejś, można się spodziewać, rodzinnej uroczystości. Bo bezwzględni przemytnicy też mają swoje życie rodzinne, zegar na ścianie, świeczki na stole, dzieci i wnuki.

Wiktor to chłopiec stojący pod zegarem, wskazany najszerszą linią; po prawej i nieco w dół od niego widać kobietę, "mamę Rachelę", i zasłoniętego nieco jej policzkiem i fryzurą mężczyznę, "tatę Abrahama". Zdjęcie mogło zostać opisane w ten sposób przez ojca Wiktora, a syna Racheli i Aby, aczkolwiek nie wiem, czy był nim wspomniany w tekście Szepsel Dimensztajn.




Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

czwartek, 9 kwietnia 2015

Eros i Tanatos w jednym stały domu

G. Grosz, John der Frauenmoerder, 1918
Zbrodnia na tle seksualnym niejedno ma imię. Seks - wiadomo, sprężyna życia, nieraz, naciągnięta, odbije i trafi, że nie ma czego zbierać, trup się ściele gęsto. I proszę, do wyboru, do koloru: Małopolska, Wielkopolska, homo, hetero, gwałt, bójka, a wszędzie tylko ten Eros spleciony z Tanatosem!


Jak widać - może być najspokojniej pod słońcem, zabawa zorganizowana przez samarytanki na zakup apteczki, a tu się Eros pakuje i po sprawie. Noże zatopione w ciałach ofiar, ujmowanie krwawego Lucka, takie sprawy. W tym samym numerze "Tajny" donosi również z Wielkopolski - wiadomo, bliżej Zachodu, Berlina, stolicy rozpusty i zboczeń, więc i zbrodnia mniej przaśna, żadni tam nożownicy w remizie, tylko prawdziwy Lustmord (dodaję jeszcze króciutką wzmiankę z "Nowego Kurjera"):




Pan w kółku, który na zdjęciu wygląda dość przerażająco - w pierwszym odruchu myślałem, że to podobizna zboczeńca i mordercy Dominiaka, z ohydnie wykrzywionymi, pełnymi wargami - w istocie, jak wiemy, mamy do czynienia z wybitnym psychiatrą, który w tekście wypowiada się jako ekspert (a ciemny kształt pod nosem to nie wargi, a tak strzyżony wąs). Dr Oskar Bielawski miał jednak i swoją ciemną stronę: był jednym z czołowych eugeników polskich, który raptem dwa lata później, w roku 1935, założył pismo eugeniczne "Higjena Psychiczna", w którym przedstawił program ustawy eugenicznej, wzorowanej na prawach nazistowskich, z pomysłem "policji medycznej", która by wyłuskiwała ze zdrowego ciała społeczeństwa jednostki "niewłaściwe", a następnie przymusowo je sterylizowała. Na szczęście ustawy nigdy w Polsce nie wprowadzono, a Bielawskiego II wojna światowa, spędzona między innymi w obozie, zniechęciła chyba do całej teorii czystości krwi.

I jeszcze jeden dopisek: "Veto", jakże właściwie dobrano tu reklamę do tekstu! "Veto" było środkiem dezynfekującym, który miał służyć do zapobieganiu zakażeniom wenerycznym. "Nowy pojemnik" opisywany w reklamie przypominał nabój (zresztą armia zachęcała swoich żołnierzy do stosowania tego specyfiku). Nieco więcej o tym leku na blogu Czas Gentlemanów. 

Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933," Nowy Kurjer" 202/1933

środa, 8 kwietnia 2015

Redukcja w górnictwie a miłość

Historia banalna, jakich wiele: oboje młodzi, kochają się na zabój i zabój się wydarza. Bo rodzice nie akceptują, bo komu innemu ją przyrzeczono, bo on ma iść do klasztoru, różnie. Albo, jak tu - grozi mu zwolenienie i nici ze ślubu. Ale jest w tej historii coś więcej.


Niewiele dodam, bo niewiele dodać mogę - rzadko łapie mnie aż takie wzruszenie nad numerami "Tajnego Detektywa", ale tu, prawdę mówiąc, ścisnął się mięsień tłoczący. Raz przy tym porażającym skromnością pożegnaniu: "Dowidzenia na zawsze - Jan i Cyla - jesteśmy w ogródku - wszystko Twoje". A po raz drugi przy straceńczej fotografii, którą sobie zrobili wiedząc już, że za pół tygodnia będą tylko parą zwłok w przydomowym ogródku. Chciało by się do nich podejść i powiedzieć: dajcie spokój, za sześć lat wojna, wszystkie etaty będą nieważne. Kochajcie się, póki się w ogóle da. 

*

W tym samym numerze, jak na ironię, jeszcze notka o konkursie na reportaż z fotografiami, akurat ze Śląska (w tym chyba cyklu ukazał się reportaż o zabójstwie Pioskowika, który niedawno wklejałem). Jak dla mnie - Polokówna i Banaś wygrywają w cuglach.



Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933