niedziela, 24 marca 2013

Przemytnik deluxe i wyrzut w tle

Niedawno dwie panie z socjety zostały przyłapane na kradzieży futer. Prasa rozpisywała się o tym szeroko - i nic dziwnego; zawsze zaskakuje, kiedy osoby o wysokim statusie (choćby i wyłącznie materialnym) zajmują się drobnymi przestępstwami. Tak było i w przypadku pewnego zamożnego Niemca z Poznania, który nieśmiało zerka na nas spod ronda kapelusza z policyjnej fotografii.



Czemu zapalniczki? Ha, znak czasów. Przed wojną przemycano najróżniejsze dobra, na przykład mnóstwo pieprzu. Zapalniczki zaś, podobnie jak zapałki, były - dziś może nas to bawić - obłożone monopolem państwowym. Odbudowujące się po zniszczeniach I wojny światowej państwo ratowało kasę, dzierżawiąc monopole rozmaitym firmom - zapałczany akurat (zresztą akurat ze złamaniem prawa, bez zgody sejmu, co potem na gwałt poprawiano po zamachu majowym) szwedzko-amerykańskiej spółce. Spółka owa należała do Ivara Kreugera: przedsiębiorcy, multimilionera, króla zapałek, celulozy i kopalni żelaza (kontrolował około 50% światowego handlu celulozą i rudą żelaza) a także wierzyciela licznych państw europejskich, którym pożyczył w sumie niemalże 400 mln ówczesnych dolarów; nieudane spekulacje doprowadziły do jego samobójczej śmierci w marcu 1932 roku, ale państwowy monopol zapałczany istniał w Polsce do lat 50-tych XX wieku. A  przemyt przynosił znaczne dochody, bo pozwalał uniknąć akcyzy.

W historii Touissanta - niezbyt to zresztą niemieckie nazwisko jak na arcy-Niemca, co to się z Poznania z przyczyn etnicznych wyprowadził - ujmuje mnie nie tylko prowadzący śledztwo komisarz Skrzetuski (któż w to uwierzy, że w polskiej międzywojennej policji działał taki rycerz wspaniały?) ale i odwołanie do wiedzy ogólnej czytelników: jak przemytnicy, to kojarzy się od razu libretto "Carmen". Och, czasy szczęsne! I wreszcie to, w jaki sposób policjanci ustawili łupy na stoliku. Istna sklepowa witryna. Tylko w tle... no wlaśnie, co to? Jak się zdaje jest to przeoczona porcelanowa spluwaczka. Jest jak wyrzut, niepasująca ani do Touissanta, ani do ziemianina Botho von Bernotta, ani do cygar - zupełnie nie deluxe.


Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934

sobota, 9 marca 2013

Dziki, lisy, borsuki, kuny, jenoty...

W "Tajnym Detektywie" materiał o kłusownictwie, które, podobnie jak kradzieże drewna i walki ze strażnikami i leśniczymi było w międzywojniu powszechne. Jednak najciekawszy wydaje się wcale nie tekst "Na tropach ludzi i zwierząt" ani portrety wydry i żbika, ale fotografia "zaciekłej walki".



Nie było łatwo ludziom w międzywojennej Polsce, nie było też łatwo zwierzynie łownej. Broń była łatwo dostępna, polowano powszechnie - "państwo" we własnych lasach lub lasach znajomych, "klasy niższe" - gdzie i u kogo popadło. Zwłaszcza, że nędza przedwojenna była jednak sporo sroższa niż obecna. Często dochodziło przy tym do wydarzeń dramatycznych, z których najsłynniejszym było chyba zamordowanie przez kłusowników hr. Baworowskiego, człowieka słynącego z dobrego serca i cieszącego się powszechną sympatią.

Artykuł jest typową "zapchajdziurą": najpierw paranaukowy wtręt socjologiczno-historyczny, potem "obrazki z życia", jeden wśród zwierząt (lis i zając jako "dwóch nieprzejednanych wrogów"!), a drugi wśród ludzi. Jest to sentymentalna opowieść myśliwska, gdzie góralszczyzna miesza się z romansem mężczyzny z jego dwururką, opór przeciw awstryjskim ratom i hofratom - z anegdotką o szczwanym kłusowniku. "Ogorzały" mógł istnieć lub nie, i chyba nie ma to najmniejszego znaczenia, wszak historia podana jest niemalże na prawach podania góralskiego.

Interesuje mnie natomiast zdjęcie z "węgierskim żandarmem". Jeden z kłusowników, zabity, ranny, a może tylko ogłuszony, legł na ziemi i wygląda, jakby patrzył z założonymi rękoma w chmury. Ale nie - to tylko pozór, tak naprawdę nie tyle założył ręce, ile trzyma kurczowo nogę żandarma. Żandarm z kolei, operetkowym pióropuszem kolebiąc, usiłuje dźgnąć drugiego kłusownika bagnetem i zarazem uniknąć ciosu. Bierwionem? siekierą? Nie wiadomo, widać tylko kawał drewna, ale może to stylisko, może na końcu tkwi jaki kawał naostrzonego metalu.

Nie ma powodu by sądzić, że zdjęcie jest reportażem; operetkowy jest tu nie tylko pióropusz, ale i cała scena: wychylenie całej postaci, zamierzającej się siekierą czy kijem, nieprzekonujące łapanie za nogę. Żadna to "dzika walka". Trudno też przypuszczać, by właściciel lub dysponent aparatu trzymał w tej sytuacji z kłusownikami, nie z żandarmami - jeśli więc nie rzuca się na pomoc, to dla tego tylko, że całość jest ustawiona. Nie było to w latach 30-tych nic nowego (acz zdjęcie może być spokojnie wcześniejsze) - wszak Włochy Mussoliniego wydawały całe serie zdjęć stereoskopowych, przedstawiających rozmaite epizody walk w Afryce: inscenizowane, teatralne do bólu, opatrzone patriotycznymi komentarzami druczki propagandowe. Nawet scenografia źle dobrana: kto poluje we wsi, a nie w głuszy leśnej? A tu parkan przydomowy, zamiast ostępów, klomb, obsadzony szablistymi liśćmi mieczyków lub irysów, zza którego wyłania się okno jakiegoś domostwa. To tam, zapewne, zrobiwszy poglądową fotografię, udali się wszyscy na kieliszek dla wzmocnienia: fotograf, kłusownik i żandarm. Wszyscy w znakomitych humorach.


PS: Tytuł notki pochodzi oczywiście z tyrady polityka (przedstawiciela jednego z komitetów wyborczych w 1991 roku), składającej się głównie z nazw zwierząt i kończącej się słowami: mamy jednak obawy o dalszy los cietrzewia. Kto jej nie zna, powinien koniecznie obejrzeć centon z wyborczych reklamówek.


Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934