czwartek, 29 marca 2012

Wiosna, pora radosna

Z uwagi na to, że po zaczątkach wiosny prognozy wieszczą nam teraz powrót śniegów, postanowiłem przypomnieć tekst pod uroczym tytułem "Po skwarnem lecie - krwawa zima". Jest tu wszystko, czego czytelnicy tabloidowi łakną jak kania dżdżu: seks, pieniądze i morderstwo. Czegóż więcej pragnąć od artykułu? A jednak autor okrasza go całym mnóstwem smakowitości. Zaczyna się od pastoralno-socjologicznej analizy przemian wsi polskiej. Znany z pism oświeceniowych "szlachetny dzikus" (otwarte pozostaje pytanie, na ile szlachetny) mieszkał, jak się okazuje, pod samym nosem, nie trzeba go było szukać na antypodach - ale właśnie zanikł za sprawą kolei parowej, motoryzacji i zmiany mody. A jednak - coś tam pozostało z pierwotności. I jest to, jak się dowiadujemy, zbrodnia.




Co ciekawe, im dalej wchodzimy w tekst, który korzeniami siedzi gdzieś jeszcze w XIX-wiecznych powieściach o chłopach (Reymont, Balzac, ale nie tylko przecież), tym bardziej widzimy, że właśnie nie ma tu owej "wiejskiej zapalczywości", ganiania się z siekierami i strzelania po pijaku, które znamy z innych artykułów w "Tajnym". Zbrodnia Zimnola była wyrachowana, przygotowana, zaplanowana. Na wskroś - posługując się tymi kategoriami - miejska.

Ujmuje też całe przedstawienie seksu, kwestii kluczowej, skoro o ciążę chodziło. Mamy metaforę wiejską, meteorologiczną ("skwarne lato"), rolniczą ("siewca" zasiał), mamy wreszcie eufemistyczne i skrótowe: "w młodych zawrzała krew [...]dziewczyna zaszła w ciążę." A u dołu strony spora ilustracja w postaci XVIII-wiecznej pastorałki przefiltrowanej przez kino popularne (nie trzeba chyba dodawać, że ta para w scenicznym makijażu to nie Zimnol z Frydrychówną), opatrzona komentarzem w podobny deseń: "nastał czas, gdy wszystko w przyrodzie dojrzewało i żyło pełnią rozkwitu. Słońce przygrzewało, rozpalając krew do temperatury wrzątku." Wieś polska w latach 30-tych zaczynała wychodzić z "Chłopów". Ale mózg korespondenta z Katowic jeszcze tkwił w nich głęboko.

Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

niedziela, 25 marca 2012

Miasta cieni cz. VII

I jeszcze jedna porcja denatów w "weekend ze zbrodnią":











Część z Państwa kojarzy na pewno Weegee, genialnego nowojorskiego fotografa, olśniewająco brzydkiego kurdupla, znanego ze zdjęć scen ulicznych i ofiar zbrodni (tu autoportret):



Przyznać należy, że nasi policyjni fotografowie z przełomu lat 20-tych i 20-tych nie mieli jego talentu, ale niektóre fotografie z policyjnego albumu naprawdę robią wrażenie - nie samą makabrą, ale i siłą obrazu. Cóż, Weegee tak naprawdę nazywał się Uszer Fellig i może był brzydkim kurduplem, ale naszym brzydkim kurduplem. Ze Złoczowa. I kto wie - gdyby mając lat 10 nie wyjechał z rodzicami do Ziemi Obiecanej za oceanem, może pstrykałby takie fotki dla powiatowej komendy?

sobota, 24 marca 2012

Miasta cieni cz. VI

Zapraszam do "weekendu ze zbrodnią" - tym razem zdjęcia z drugiego (a raczej pierwszego, bo wcześniejszego, z lat 1927-1931) albumu międzywojennej policji polskiej, prezentowane w tym samym cyklu "Miasta cieni", nawiązującym do słynnej wystawy zdjęć przestępców z Sydney. Na początek - zachowana na okładce nalepka. A dalej zwłoki. Prócz tego, co oczywiste (czarno-białej krwi, makabry, ściętej głowy na pieńku, etc.) uwagę zwraca sympatyczny starszy pan, który z pozoru wygląda na całkiem żywego (i tylko przytrzymujące go dłonie zdradzają sprawę) oraz ślady czerwonej kredki na zdjęciu leżącej kobiety. Jakiś młodszy aspirant najwyraźniej myślał o biuście nawet wtedy, kiedy miał przed oczami zwłoki ofiar rozmaitych zbrodni.









piątek, 23 marca 2012

Tajny Detektyw spotyka Nagrodę Darwina

Tabloidy kryminalne mogły się sporo zmienić jeśli chodzi o ich obecność medialną (przed laty wybiły się na niepodległość z notek w dziale "kronika policyjna", teraz coraz częściej tworzą osobne portale, podlinkowywane do dużych portali z wiadomościami), ale w swej istocie nadal pozostały takie same: ich kołem zamachowym wciąż jest zainteresowanie zbrodnią, w czym łączy się fascynacja przemocą, seksem, karą, rozmaitymi tabu społecznymi. Ale mają one i niekiedy swoja lżejszą, rozrywkową stronę. Już w pierwszym numerze "Tajny Detektyw" zadbał i o ten typ tabloidowej lektury, donosząc o rozmaitych wpadkach przestępców (w tym i wypadku śmiertelnym, który można by zgłosić do Nagrody Darwina):




Pozostaje sprawą otwartą, ile z tych historyjek zostało zmyślonych. Jest niemal pewne (z uwagi na zestaw przewijających się miast) jest to przedruk z prasy niemieckiej, zaś powtarzające się sformułowania "pewien włamywacz", "inny złodziej", "jeden z Sherlocków Holmesów", "jakiś rzemieślnik", zupełny prawie brak szczegółów w każdej z tych anegdot wskazują, że jest to być może zbiór obiegowych bajeczek. Postać złodzieja-nieudacznika ma rodowód antyczny chyba jeszcze i po dziś dzień możemy wyczytać tu i tam zaczerpnięte rzekomo z wiarygodnych źródeł historyjki, które powtarzane są co pokolenie od niepamiętnych czasów. Ma to, zasugerowałbym taką interpretację, znaczenie głębsze niż zwykła rozrywka; ponieważ kradzież jest zakazana, a złodziej obraża swoją działalnością społeczność, w której żyje (czy też opiekujące się nią bóstwo), opowieść o pechowym złoczyńcy przynosi emocjonalną przyjemność, pozwala bowiem zaobserwować działanie metafizycznej sprawiedliwości. A tym, którzy sami nie kradną z powodu bojaźni przed bóstwem lub społeczeństwem (choć czasem ich coś kusi), pokazuje, że to sport niebezpieczny, a ich stanięcie po stronie praworządności jest ostatecznie bardziej opłacalne niż - z pozoru bardziej opłacalna - kradzież.



Za: "Tajny Detektyw" nr 1, rok 1 (24 I 1931)

środa, 21 marca 2012

Kryzys męskości, czyli facet ze sprzętem

W swojej uroczej książce "Jak Proust może zmienić twoje życie" Alain de Botton opisuje, jak Proust niekiedy opierał całe swoje teksty na skromnych gazetowych notkach - posługuje się przykładem eseju o matkobójstwie (napisanego po przeczytaniu w gazecie wzmianki o niejakim Henrim van Blarenberghe'u, który w przypływie obłędu zaszlachtował matkę kuchennym nożem) i dodaje: Wiele utworów literackich i dramatopisarskich potraktowalibyśmy jako błahe i nic nam nie mówiące, gdybyśmy z ich treścią zapoznali się najpierw w formie notatki wyczytanej w gazecie przy śniadaniu.

Tragedia pary kochanków w Weronie: młody człowiek odebrał sobie życie w mylnym przekonaniu, że jego ukochana nie żyje. Na wieść o śmierci kochanka dziewczyna również popełniła samobójstwo.

Młoda kobieta w Rosji rzuciła się pod pociąg w wyniku domowych kłopotów.

Młoda matka w jednym z francuskich miasteczek prowincjonalnych zatruła się śmiertelnie arszenikiem na tle osobistych powikłań.

                              (tł. W. Sadkowski)

I taką właśnie wymowną notkę chciałbym dzisiaj przedstawić:



Brandtwein jest wzorowym obywatelem swego miasta; w średniowieczu byłby może rajcą, może starszym cechu, może członkiem bractwa kurkowego - musiał zatem cieszyć się nie tylko poważaniem, ale i względną zamożnością, choć nieprzesadną przecież, skoro mieszkania nie miał na własność, a jedynie je wynajmował - tak czy owak, widoczne na zdjęciu solidne podwójne łoże małżeńskie sugeruje jakiś w miarę trwały fundament. Czasy się jednak zmieniły i jego dobrobyt zależał nie, jak w dawnych epokach, od pracy własnych rąk, ale od zatrudnienia. Wielki Kryzys, który zmiótł z rynku w Stanach i Europie niezliczone mrowie firm i więcej jeszcze etatów, nie tylko pozbawił go posady, ale i, jak widać, możliwości znalezienia kolejnej pracy. Jak dotąd wszystko jest całkowicie jasne: rodzi się zupełnie zrozumiała frustracja, być może depresja, a wraz z nimi zachowania agresywne. Nie tylko Europa i Stany przeżywają kryzys, przeżywa je także męskie ego Brandtweina, który dotychczas, jak się można spodziewać, był dla całej rodziny opoką. Skoro jednak nie potrafił utrzymać tej, skądinąd emocjonalnie bardzo przyjemnej, pozycji, tradycyjny świat wartości, gdzie mężczyzna i kobieta mają ściśle przydzielone role, legł w gruzach. I tego Brandtwein nie przetrzymał, w dodatku, co symptomatyczne, zwrócił swoją agresję nie tylko przeciw samemu sobie, ale i przeciw całej rodzinie. Jak patriarcha, zawiedziony fiaskiem życiowego projektu, jak kieszonkowy kacyk postanawia odejść z całym swoim "potomstwem": wyjmuje parabellum, drobiazg na wyposażeniu każdego "prawdziwego mężczyzny", i próbuje - z różnym skutkiem - uśmiercić cały klan, w tym i samego siebie.

Po osiemdziesięciu latach takie morderstwa "z litości" nad tymi, którzy "sami by sobie nie poradzili" (choć, jeśli uda im się przeżyć, nierzadko radzą sobie całkiem nieźle) nadal się zdarzają, są jednak, mam wrażenie, rzadsze i słabiej osadzone w społecznym kontekście. Rozluźnienie - rozpad, jak wieszczą niektórzy czarnowidze - więzi rodzinnych ma i swoje dobre skutki: każdy kapitan, co to sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, ma wciąż prawo dobrowolnie iść na dno, ale nie znaczy to już, że musi za sobą pociągnąć całą załogę. A i środki po temu ma na ogół znacznie słabsze, bo parabellum na drzewach nie rosną.


Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

sobota, 17 marca 2012

Pijane małpy czyli daktyloskopia w służbie eugeniki

Począwszy od XIX wieku w Europie i Stanach narastało zainteresowanie eugeniką - nauką, czy raczej paranauką, zajmującą się "hodowlą człowieka". W latach 30-tych wciąż kwitła (jej największe i najstraszliwsze owoce dopiero miały być zbierane) i była często przyjmowana jako coś najbardziej oczywistego; oto w kąciku "Drobiazgi kryminalne" przeczytać możemy, obok doniesienia o wczesnej odmianie paralizatora (?), taki oto tekścik:


Z punktu widzenia kryminalistyki badanie jest, oczywiście, absurdalne - chyba, że masowo zaczęlibyśmy ginąć mordowani przez zwierzęta, bezmyślnie zostawiające swoje odciski papilarne. Wiedza ta przydać by się mogła w rozwikłaniu zagadki "Morderstwa przy Rue Morgue" opisanego przez E. A. Poe, ale dla całości dziedziny (zwłaszcza poza jej fikcyjnym, literackim zastosowaniem) była ona zbędna. Cóż się zatem z tego tekstu wyłania? Osvaldo Miranda Pinto i Edmond Locard (bo tak się nazywali badacze) podjęli naukowy trud, który musiał się opłacić: mieli tezę, dość powszechnie akceptowaną, a jedyne, co musieli zrobić, to znaleźć "podobieństwa". Skoro wiedzieli, że na jednym końcu stworzenia jest jego korona, czyli biały, zdrowy Europejczyk, a na drugim - mierzwa, czyli chorzy, "ludy prymitywne" i zwierzęta, to z łatwością znaleźli takie linie papilarne, które im tę tezę potwierdziły. Nauka jest w końcu pełna tego rodzaju "zdobyczy", które po kilkudziesięciu czy kilkuset latach budzą powszechne zdziwienie i oburzenie.

Eugenika, jakkolwiek sięga korzeniami jeszcze antyku, uważana jest za dziecko Sir Francisa Galtona (on też ukuł w oparciu o grekę jej nazwę) - po kądzieli wnuka Erasmusa Darwina, wybitnego oświeceniowego lekarza, który był również dziadkiem Karola Darwina, i którego syn też eugeniką się zajmował. Galton był z pewnością jednym z wielkich umysłów angielskich XIX wieku (czytał w wieku lat 2, mając 5 znał podstawy łaciny i greki, a w wieku lat 6 czytywał już dla przyjemności Szekspira), a jego zasługi dla nauki są bezsprzecznie olbrzymie. Sama eugenika bazowała jednak na podstawach, które dziś wydają nam się horrendalne. Oto do człowieka należałoby przyłożyć te same metody, co do zwierząt hodowlanych: najlepsze egzemplarze krzyżować ze sobą i promować ich rozmnażanie, egzemplarze słabe - eliminować z puli genetycznej. Galton myślał raczej o akcji propagandowej, która uświadomiłaby "mocnym" genetycznie, że powinni się rozmnażać obficiej. Jednak bardzo szybko okazało się, że eugenicy śmiało sobie poczynają - zaczęto postulować przymusową sterylizację genetycznie "słabych". W niektórych krajach (jak w USA czy w Szwecji) wprowadzono to oficjalnymi przepisami, w innych (jak w Wielkiej Brytanii) były to "prywatne programy badawcze". Eugenika skierowana była, w zależności od kraju, przeciwko niepełnosprawnym (psychicznie i fizycznie), "nieradzącym sobie w życiu" i "społecznie niedopasowanym"  (czyli ubogim, ale i mającym "niewłaściwe podejście społeczne") oraz/lub "należącym do ras niższych" (tak było np. w przypadku Murzynów w Brazylii, Indian w Kanadzie czy Aborygenów w Australii).

Oczywiście największym i najokrutniejszym programem eugenicznym XX wieku był program nazistowski, który objął sterylizacją ponad 400 tys. osób prowadzących "życie niegodne życia" (chorych, słabych, dysydentów, homoseksualistów, kryminalistów) i uśmiercił 70 tys. (głównie chorych psychicznie). Właściwie dopiero powiązanie eugeniki z komorami gazowymi (zresztą sami Niemcy usprawiedliwiali się w trakcie procesu norymberskiego, że korzystali z osiągnięć naukowych i postulatów eugeników amerykańskich) doprowadziło do zmierzchu tej paranauki.

W 1932 r. "zainteresowanie się sprawą było już obecnie bardzo wielkie", a Miranda Pinto żalił się z problemów badawczych czytelnikom "Trybuny Genewskiej". Z pewnością byli tym głęboko zaciekawieni. Szwajcaria bowiem do lat 70-tych XX wieku (!) prowadziła duży program wynarodawiający Jeniszów, czyli tamtejszych Cyganów, który obejmował sterylizację kobiet i posyłanie dzieci albo do "zdrowych, szwajcarskich rodzin" albo do zakładów dla psychicznie chorych, gdzie traktowano je elektrowstrząsami, itp. (gdyby ktoś chciał doczytać, to polecam wywiad z Mariellą Mehr w "Wysokich Obcasach": http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,9580787,Mariella_Mehr__Raz__dwa__trzy__dzisiaj_umrzesz_ty.html ). A wszystko to oczywiście w ramach tych samych szlachetnych tez o tworzeniu nowego, lepszego człowieka.


Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

piątek, 16 marca 2012

Rysownika mierniczego Siei droga ciernista

W międzywojniu sądy były, mam wrażenie, bardziej niż dziś skłonne do wzruszeń, i bardziej szły po linii oczekiwań publiczności; z jednej strony dysponowały najsroższą karą, czyli karą śmierci, którą orzekano dość często i wykonywano bez większych ceregieli; z drugiej - spektakularnie ułaskawiały, jakby kierowały się porywami serca i skłonnością do romantycznych rozstrzygnięć rodem z trzeciorzędnych powieścideł i filmów. Tak było i w przypadku Siei i Stodołkiewiczówny.





Gdyby nie to, że wiadomości o tej nieszczęsnej parze można znaleźć i w innych źródłach, podejrzewałbym, że to redaktorskie zmyślenie - a jednak, cała ta fabuła z powieści groszowej została zrealizowana w 3D i technikolorze przez Zjednoczenie Twórcze Rzeczywistość Międzywojenna. Zmieściła się tam i famfatalna Stodołkiewicz Genowefa jako "współczesna Manon Lescaut (z Nowego Sącza)" (co zresztą jest dość wątpliwe, bo kawaler des Grieux nie zastrzelił Manon; już prędzej pasowałaby tu Carmen), i zmyślony stryj, i przyzwoity rysownik mierniczy, i zbrodnia będąca zarazem karą dla niewiernej, jak i karą dla tego, co porządki ludzkie i boskie łamie... Jeden tylko kapitan lekarz z sanatorium w Rajczy, Waszula, gryzie się z resztą historii - ale jest jak poboczna powieściowa postać, przywołana tylko po to, żeby posunąć akcję do przodu i rozbawić czytelnika tym, że nie spełnia oczekiwań pań z publiczności (nawiasem mówiąc: zdjęcie pokazuje, że publiczność na rozprawie była jednak głównie męska). I ten tytuł, budzący dziś swym patosem raczej radość, niż współczucie: CZŁOWIEK,DLA KTÓREGO ZGASŁO SŁOŃCE. Sędzia, jeśli tylko miał serce, był bez szans na wydanie sroższego wyroku.

Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

wtorek, 13 marca 2012

Wenus, Wulkan i Jan Joniec, katolik

Któż mógł przypuszczać, że mit o pięknej Wenus (w tej roli Sabina Tenzerówna, lat 18), jej niekochanym mężu (no, narzeczonym - tu obsadzony niejaki Wulkan z Krakowa) oraz dzielnym kochanku, Marsie (Jan Joniec, katolik, z wynajętym samochodem) zostanie wystawiony po wielu stuleciach w prowincjonalnej Limanowej?

W dzisiejszej, shomogenizowanej etnicznie, religijnie i językowo Polsce, historie, takie jak ta, muszą budzić zdziwienie. A jednak - przed wojną Polaków w Polsce było niewiele ponad 2/3 (wg. spisu z 1931, gdzie za kryterium identyfikacji przyjęto stosowany język - 68,9%; dla porównania w ostatnim spisie, którego wyniki znamy, czyli tym z 2002, było to ponad 96%), a kocioł narodowościowo-religijny II RP był z jednej strony źródłem wspaniałych kulturowych inspiracji, z drugiej - konfliktów, pogromów i sporów politycznych, przybierających niekiedy formy odrażające z dzisiejszego punktu widzenia (zwłaszcza z perspektywy, kiedy widzimy je jako część szerszego procesu w ówczesnej Europie).

Religijna i nacjonalistyczna zaciekłość nie omijała żadnej chyba grupy w Polsce - fanatycy byli po każdej stronie, choć, z oczywistych względów ilościowych, zapiekłych polakoendekokatolików było pewnie więcej, niż takich Tenzerów z tej opowieści; w każdej setce ludzi odsetek plemiennych świrów jest pewnie podobny. 



Rok temu przytaczałem podobną opowieść z Jordanowa, gdzie nieszczęśliwy romans skończył się, jak w "Romeo i Julii", podwójnym samobójstwem:

Co było dalej z Jońcem i Tenzerówną - nie wiem. Jeśli miała lat 18, to w 1939 była dwudziestopięciolatką. Pierwszych Żydów z Limanowej (dwanaście osób) Niemcy rozstrzelali 12. września, już w dwa dni po zajęciu miasta. Zwłoki znaleziono w kamieniołomie. Sklepy - w tym i sklep Tenzera, jeśli dożył wojny - zamknięto, a towar skonfiskowano. Getto założono w czerwcu 1942 roku - część z 1,5-2 tys. osób zamordowano na miejscu, część deportowano do Nowego Sącza, gdzie gettowym komendantem był - dziwnie się składają nazwiska z funkcjami - Heinrich Haman, tak, Haman, dokładnie jak biblijny łajdak, który chciał wygubić Żydów. Z Nowego Sącza Haman posłał ich dalej do obozów zagłady. Czy była wśród nich Tenzerówna? Czy nazywała się już Sabiną Wulkanową i mieszkała w Krakowie, i to tam trafiła do getta? A może pozostała wierna młodzieńczemu zakochaniu i była Sabiną Jońcową, katoliczką? Czy mimo wszystko się uchowała, jako żydówka Wulkanowa, jako katoliczka Jońcowa? Nie wiem.


Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

Dr Jan "Mabuse" Gagatek przedstawia

"Tajny" rozczula mnie nierzadko swoimi kulturowymi nawiązaniami - a to "Zbójcami" Schillera, a to, jak tym razem, "Doktorem Mabuse" w reżyserii Fritza Langa (choć to, powiedzmy szczerze, był wówczas stosunkowo świeży, bo dziesięcioletni, film sensacyjny - cóż, że arcydzieło kinematografii - czyli dzieliło go od czytelników artykułu tyle, co nas od "Fridy", "Godzin" czy "Chicago").




Osią artykułu, zresztą niespecjalnie ciekawego, jest postać dr. Gagatka i niewybredne - począwszy od tytułu - żarty z jego nazwiska, podobne nieco do żartów z nieszczęsnego pana Kochanka, zamieszanego w dramatyczny trójkąt małżeński. Nasze zdziwienie budzić jednak może fakt, że dworujący sobie z Gagatka autor wcale nie zwrócił uwagi na samego włamywacza - wszak Wlizło to w tej profesji brzmi raczej jak zawodowy pseudonim niż faktyczne nazwisko.

Wklejam tę notkę z jednego jeszcze - poza pyszną końcówką o dr. Mabuse - powodu. "Tajny" nie mógłby oczywiście publikować dziś tak swobodnie zdjęć podejrzanych, oskarżonych a nawet skazanych. Wolno było więcej - i przyjmuję to. Ale opublikowanie zdjęcia Gagatka jako szkraba robi - przynajmniej na mnie, wychowanym w poszanowaniu prawa do prywatności - piorunujące wrażenie.

Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

niedziela, 11 marca 2012

Spryciarz w sutannie

Redaktor Terlikowski larum gra na swoim tarabanku, że rząd idzie na wojnę z Kościołem, a brzmi to, jakby sięgano do przetartych kiesek, zdzierano ostatnią koszulę z koloratką i z kurnej chaty wypędzano. Śmiejąc się w kułak z Pana redaktora warto przypomnieć, że Komisja Majątkowa, która przez ostatnie lata równo grabiła Skarb Państwa, korzystając z tzw. "zaufania społecznego", nie wzięła się tak znowu znikąd. Owszem, przygarnęła do katolickiego serca i konta pewnego esbeka, ale ma swoich zacnych poprzedników również w szeregach ludzi Kościoła:



Niedoszły misjonarz Nieświcki wprawdzie z klasztoru uciekł, ale opowieść o jego pomysłowości jest tak naprawdę opowieścią o naiwności Polaków, którzy nie spodziewają się, że sutannę - a i krzyż biskupi - nosi niejeden spryciarz, który raz ściągnie smakołyki, cygara i gramofon z płytami, a kiedy indziej połakomi się na coś znacznie większego, jak np. na kilka hektarów. I zawsze znajdzie się jakiś redaktor, który będzie go bronił do upadłego.

Tyle tytułem morału - a w peesie dodam jeszcze, że Pelplin to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc w Polsce, maleńka mieścinka z gigantyczną gotycką katedrą (dawnym cysterskim opactwem) i świetnie wyposażonym muzeum diecezjalnym (m.in. Poliptyk Toruński, Madonna Szafkowa, i jedna z niewielu Biblii Gutenberga) - kto nie był, niech koniecznie zawita!



Za: "Tajny Detektyw" nr 10, rok 2 (6 III 1932)

środa, 7 marca 2012

Kilka słów o publiczności

Niedawno tzw. "cała Polska" żyła tragedią tzw. "Małej Madzi z Sosnowca" (co brzmi jak imię jakiejś bohaterki średniowiecznej krucjaty dziecięcej) - podawano coraz to nowe tropy, a kiedy na jaw wyszła wina matki, do miejsca pogrzebania dziewczynki pielgrzymowały tłumy z maskotkami i karteczkami. Na większości karteczek można było przeczytać banały o "kochanym aniołku", "wiecznej pamięci" itepe, acz były i napisy zgoła inne. Jak donosiła mi moja przyjaciółka: 

Wiesz, leci telewizja, znowu Madzia, Madzia i Madzia, już tego nie mogę, ludzie znoszą jakieś maskotki, a te maskotki paskudne, pstre, obleśne, i między nimi taki jeden prawdziwy miś, taki, że moglibyśmy go mieć. I ten jedyny sympatyczny miś ma karteczkę z napisem "MATKA OD MADZI TO POTWÓR".

Poszukałem i znalazłem:

Mierzi mnie ta potrzeba angażowania się "publiczności" - jak to ujął autor artykułu, który będę dziś cytował - zarówno takie ferowanie wyroków, jak i składanie wyrazów ubolewania, podpinanie się pod cudzą żałobę (w czym nietrudno dostrzec świętoszkowatość i zachwyt własną szlachetnością). Byłbym skłonny przypisać to wpływowi telewizji, ale okazuje się, że wcześniejsze media też sobie nieźle radziły z kreowaniem podobnej histerii.

Zerknijmy do archiwalnego numeru "Tajnego" i poczytajmy z jakich to przyczyn "publiczność" angażowała się w śledztwo lat temu osiemdziesiąt. 





Zabawne, że na pierwszym miejscu wymieniani są jasnowidze - pod tym względem niewiele się zmieniło, choć mam wrażenie, że dziś prasowe i telewizyjne wzmianki o - hu hu - jasnowidzu z Człuchowa czy wróżce z Pabianic pojawiają się dopiero po jakimś czasie, jeśli zawodzą "metody tradycyjne"; ale też konkurencja w tym fachu mniejsza chyba niż w międzywojniu, nie trzeba aż tak się wysilać.

Na samym końcu pojawiają się domorośli detektywi, którzy w niczym nie przypominają żenadnego detektywa R. Co przypomina nam, że pod pewnymi względami przed wojna naprawdę było lepiej.



Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)

wtorek, 6 marca 2012

Wesoły staruszek (60-letni) czyli emerytura kata

W 1920 roku Carl Sandburg opublikował tom wierszy "Smoke and Steel". Mówiąc tom, mam na myśli właśnie tom, nie tomik: blisko dwieście utworów, od krótkich po kilkustronicowe poematy, które, ściśle upakowane, zajmują w "Completed Poems" sto dwadzieścia stron. Między nimi są i dwa teksty o katach, w tym ten:



Kat w domu

O czym myśli wieczorem kat
Kiedy wróci po pracy do domu?
Kiedy zasiada z żoną i
Dziećmi nad filiżanką kawy i
Talerzem jajecznicy na szynce –
Czy pytają go jak było w pracy,
Czy wszystko poszło gładko czy może
Trzymają się z dala od pewnych tematów
I mówą o pogodzie, baseballu, polityce,
O dowcipach rysunkowych w gazetach
I o filmach? Czy patrzą na jego
Dłonie gdy sięga po kawę
Albo jajecznicę na szynce? Gdy maluchy
Mówią Tato, zrób konia, masz tu
Sznurek – czy żartobliwie odpowiada:
Dość się dziś naoglądałem sznurka?
Czy może twarz jego rozświetla się jak
Ognisko radości i mówi:
Dobry to i klawy świat w którym
Żyjemy? A jeśli biała twarz księżyca zagląda
Przez okno tam, gdzie śni niemowlę
A księżycowe promienie przeświecają
Przez niemowlęce uszy i włosy – to, ten kat,
Co wtedy robi? To musi być dla niego
Łatwe. Wszystko musi być łatwe dla kata,
jak sądzę.

*
Jednak, jak się zdaje, Sandburg niekoniecznie miał rację. 

Otóż w pierwszym numerze "Tajny Detektyw" korzystał, jak już wspominałem, głównie ze źródeł obcych, częściowo nieco przestarzałych. W 1931 donosił, że John Hulbert, "elektryk stanowy" (bo taki eufemistyczny tytuł, "state electrician", nosił wówczas w niektórych stanach kat obsługujący krzesło elektryczne) mieszka od kilku miesięcy w Auburn:



Tymczasem John Hulbert wówczas od dwóch prawie lat nie żył. "Ma już dość tego życia" - wspomina dziennikarz "Tajnego". I rzeczywiście. 22 lutego 1929 roku Hulbert, człowiek, który zgładził ponad 140 osób, popełnił samobójstwo w wieku lat 59 (jak podawał New York Times z 23 lutego 1929) lub niecałych 62 (jak podaje Wikipedia). Był chory, dopiero co owdowiał i obawiał się nadchodzącej ślepoty. Jego ostatnie słowa przed samobójczym strzałem brzmiały ponoć "Zmęczyło mnie już zabijanie ludzi."

Nie udało mi się znaleźć zdjęcia Hulberta, ale znalazłem zdjęcia Roberta G. Elliotta, który przejął jego obowiązki: to ten oto sympatyczny pan w kratkę, który zabił w sumie 387 skazańców - niemal jedną dziesiątą wszystkich, których zgładzono w Stanach od 1890 roku, i około 2/3 spośród wszystkich straconych w okresie jego działalności zawodowej:


Elliott o pracy kata marzył odkąd był nastolatkiem. Często brał udział w egzekucjach jako świadek, potem z myślą o takiej karierze obrał specjalistyczne studia inżyniera elektryka - kiedy pierwszy kat Sing Sing, Edwin Davies, odchodził na emeryturę, zgodził się przyuczyć Elliotta do zawodu; jednak posadę otrzymał Hulbert. Ten z kolei z posady zrezygnował nagle, w przeddzień podwójnej egzekucji - i wtedy na gwałt zaczęto szukać jego następcy. Przypomniano sobie Elliotta, podówczas 52-letniego, który wciąż marzył o tej pracy. I marzenie to tym razem zostało spełnione. Chyba jednak nie do końca wiedział, czego pragnie. Pod koniec życia napisał autobiografię "Agent śmierci", a na okładce widzimy jego zdjęcie pod koniec kariery:


Najprawdopodobniej nie miał tu jeszcze 60-tki (zmarł w wieku lat 65 lub 66, różne źródła rozmaicie podają), a wygląda na dobrze po 70-tce (cóż, niewykluczone, że 60-letni Hulbert rzeczywiście był "staruszkiem"). Jakby na prośbę Sandburga zapisał w autobiografi, że w wolnym czasie pielęgnuje ogród (szczególnym uznaniem sąsiadów cieszą się gladiole), kręci filmy z wnukami, wędkuje z zięciem, spaceruje po lesie. Wieczorami słucha radia, pochłania biografie i czyta dzieciom i wnukom dowcipy rysunkowe w gazetach.

Ale to tylko część prawdy. Elliott zgładził kilku sławnych przestępców i - zapewne z powodu wykonania wyroku na dwóch włoskich anarchistach, Sacco i Vanzettim - został zaatakowany przez terrorystów. O 1:10, 18 maja 1928 roku, w jego domu eksplodowała bomba z dynamitu i odłamków żelaznych. Budynek uległ częściowemu zniszczeniu (i został później naprawiony na koszt władz stanowych), nikomu z rodziny nic się jednak nie stało. Przewidywano jednak dość powszechnie, że Elliott, podobnie jak jego poprzednik, popełni samobójstwo - do tego stopnia, że jedna z gazet podała wręcz, że właśnie się powiesił, co musiał osobiście zdementować. Kiedy zaczął chorować w przededniu wybuchu II wojny światowej, ogłoszono konkurs na posadę kata; zgłosiło się ponad czterystu kandydatów, spośród których wybrano Josepha Francela (przeprowadził m.in. egzekucję Rosenbergów), po nim zaś nastał ostatni kat stanu Nowy Jork, Dow B. Hover. Pracował jako zastępca szeryfa i od czasu do czasu dojeżdżał do więzienia, gdzie otrzymywał 150$ "od głowy" plus zwrot pieniędzy za benzynę. Drobna praca na boku. Podobnie jak Elliott, w momencie objęcia posady miał 52 lata, działał przez lat dziesięć (później rozpoczęła się długoletnia walka z karą śmierci w stanie Nowy Jork, trwająca po dziś dzień). Przez wiele lat cierpiał na migreny, ponoć związane ze stresem powodowanym przez egzekucje. W wieku lat 89 popełnił samobójstwo, trując się spalinami w garażu rodzinnego domu w Germantown.

Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)

piątek, 2 marca 2012

Woyzeck w Perpignan

Znowu historia z tłem rasistowskim, ale tym razem zdecydowanie podjętym przez dziennikarza, który roztacza cały wachlarz skojarzeń i środków właściwych epoce: Senegalski żołnierz to "syn słońca", mówi francuszczyzną (czy, w przekładzie, polszczyzną) Kalego, ma "prymitywny umysł", a w momencie refleksji wpada na taką oto odkrywczą frazę: "Choć jest się Senegalczykiem, jest się niemniej człowiekiem!". Kierują nim najniższe instynkty:  miłość własna, chęć na picie i seks z "przyjaciółeczką".

Jeśli jednak odrzucimy rasistowski nalot myśli dziennikarza, otwiera się przed nami historia wstrząsająca - nieprzypadkowo dziennikarz wspomina tu Zweiga, bo jest to świetny materiał literacki. Oczywiście od razu przychodzi na myśl Woyzeck/Wozzeck ze sztuki Buechnera i opery Berga, ale historię zdegradowanego sierżanta mógłby napisać równie dobrze Camus, Genet czy Doeblin (w razie problemów z czytaniem proszę kliknąć na zdjęcie i powiększyć):



Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)