poniedziałek, 25 lutego 2013

Wilczy kapitalizm w działaniu - czyli dziecko i zwłoki matki

W dziale "Z 4-ech stron świata" tym razem dwie opowieści o strasznych kapitalistach. Jedna jest anegdotką obyczajowo-psychologiczną bez większej głębi. Drugą natomiast warto przypomnieć tym wszystkim, którzy tęsknią do wolnego rynku w stanie czystym i żachają się na określenie "wilczy kapitalizm".


"Manekin", jak widać, przed wojną miał znaczenie szersze i oznaczał również modelkę, pokazującą klientkom na żywo stroje w wielkich domach mody - dziś jest to zwyczaj chyba całkowicie zapomniany. Typy takie jak Pierre Vailier znamy osobiście i zapewniamy, że podobne potrzeby emocjonalne absolutnie nie muszą łączyć się z bogactwem ani zawodem bankiera. Zdecydowanie poważniejszy i bardziej dramatyczny jest drugi wycinek:


Chicago w latach 30-tych przeżywało, jak całe Stany, Wielki Kryzys - ale w mieście całkowicie opartym na wielkim przetwórstwie kryzys był wyjątkowo dotkliwy. Tylko połowa mieszkańców Chicago, którzy pracowali w fabrykach w roku 1927 pracowała w nich nadal sześć lat później - na pierwszy ogień poszli oczywiście czarni, Latynosi, głównie Meksykanie, oraz imigranci z Europy Wschodniej (tak pięknie opisywani wówczas w wierszach Sandburga); ale w gruncie rzeczy nikt nie mógł być pewien wypłaty; miasto zalegało na przykład z pensjami nauczycieli po osiem miesięcy z okładem. Na kryzys nałożyły się bowiem kłopoty podatkowe: otóż jeszcze w 1928 roku kilku potentatów z branży nieruchomości upomniało się, by wprowadzić w życie martwy przepis sprzed pół wieku, z konstytucji Illinois, która kazała równomiernie opodatkować wszystkie posiadane dobra: meble, samochody, papiery wartościowe. Argumentowali, że właściciele nieruchomości ponoszą zbyt duże nakłady finansowe i w związku z tym odmówili płacenia podatków. Walka toczyła się przez parę lat, Stowarzyszenie Płatników Podatku od Nieruchomości (ARET) zgromadziło trzydzieści tysięcy członków, miało ogromny budżet i własną audycję radiową - dopiero decyzja Sądu Najwyższego, który odmówił zajęcia się sprawą, sprawiła, że ruch stracił na sile. Znaczenie miała również postawa nowego burmistrza: pochodzącego z Czech demokraty, Antona Cermaka*, który zdobył mandat, walcząc z rasowymi uprzedzeniami i porywając za sobą wyborców z różnych pogardzanych grup etnicznych (metody jego przeciwnika, który układał o Cermaku rasistowskie wierszyki, okazały się mniej efektywne: w rezultacie okazał się ostatnim jak dotąd republikańskim burmistrzem tego miasta). Tak czy owak, miasto Chicago niemal ogłosiło upadłość finansową i nie dysponowało funduszami na jakąkolwiek opiekę społeczną czy łagodzenie kosztów kryzysu, zaś prywatne i religijne organizacje charytatywne same były w większości na krawędzi bankructwa. 

W tej sytuacji dochodziło często do dramatycznych wydarzeń, choćby takich, jak to opisywane w "Tajnym Detektywie". Ciekawe, że szpital próbował zatrzymać za długi nie tylko zwłoki matki, ale i zupełnie żywe dziecko - o ile pierwszy problem został rozstrzygnięty prawnie, o tyle o drugim ani słowa. Cóż, zważywszy, że ostatni stan oficjalnie zdelegalizował niewolnictwo dopiero parę dni temu  można się zastanawiać, co stało się z dzieckiem... A mówiąc poważnie, niewolnictwo było w Illinois nielegalne od roku 1818, natomiast różne formy zniewolenia człowieka przez człowieka były tam, oczywiście, praktykowane, o czym wiele można poczytać w "Wierszach Chicagowskich" Sandburga.

I na koniec jeszcze z tej samej rubryczki salto mortale, które mortale na szczęście się nie okazało. Przynajmniej dla kaprala, bo nie wiem, jaka wtedy była kara za dezercję w brytyjskiej armii...




*Cermak zginął w Miami w zamachu na prezydenta-elekta Franklina Delano Roosevelta; niektórzy twierdzą, że to on był prawdziwym celem (a zleceniodawcą był chicagowski syndykat mafijny), wydaje się jednak, że w takim razie wybrano by jakąś mniej strzeżoną okazję. Jak na ironię, strzelcem był Giuseppe Zangara, ubogi kalabryjski imigrant, murarz, który strzelał "do wszystkich królów, prezydentów i kapitalistów"; biedny Zangara, który miał ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu i w dodatku cierpiał na chroniczny ból brzucha, stał w gęstym tłumie na chybocącym się, rozkładanym metalowym krzesełku, wiele więc wskazuje na to, że Cermak był jednak przypadkową ofiarą. Ostatnie słowa Zangary, który zginął na krześle elektrycznym, brzmiały: "Naciśnij guzik. Naciśnijże ten guzik!".



Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934 


piątek, 22 lutego 2013

Perlmutterówna, tapicer i żebraczy high-life.

Dziennikarze-hieny nie są niczym nowym - przed wojną w gazetach reprodukowano zdjęcia trupów, podawano bez ogródek wszelkie dane personalne ofiar i przestępców (z adresem włącznie), a ludzkie dramaty opisywano niekiedy jako zabawne scenki z życia ulicy. Jak w przypadku nieszczęsnej żebraczki ze Lwowa.


Opowieść o Perlmutterównie jest podana przez lwowskiego korespondenta w sposób lekki i zabawny: oto imitujący wyższe sfery romans ze sfer niższych, istna "Opera za trzy grosze" w wersji farsownej, gdzie zaradna, ładna dziewuszka przechodzi przez ramiona chasyda, żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza, tapicera Salza, i cukiernika Guertla, przedstawianego jako "Don Juan trzeciej dzielnicy"*. Dużo tu kpiny - nie wiadomo z czego, chyba z tego, że lwowscy żebracy w ogóle są zdolni do miłości i "bawią się" w takie luksusy, jak romanse.

Frydzia Perlmutterówna jest według dziennikarza "filarem tego dramatu"; mnie wydaje się nie filarem, a udręczoną dziewczyną, którą bieg wydarzeń rzuca jak popsutą lalką. Już start miała raczej kiepski: Skałat leżał podówczas w województwie Tarnopolskim, pod samą granicą wschodnią RP, do niedawna jeszcze w "Golicji i Głodomerii", jak ze względu na potworną nędzę przezywano Cesarsko-Królewską prowincję Galicję i Lodomerię. Kiedy dziś słyszymy czasem, że w Polsce panuje bieda, stosujemy zupełnie inne pojęcie biedy niż w międzywojniu, zwłaszcza w okresie Wielkiego Kryzysu, który szczególnie dawał się we znaki w kraju zniszczonym zaborami i I wojną światową, który swoje lata względnej zamożności przeżywał ostatnio za czasów Sobieskiego. Skala bezdomności, żebractwa, prostytucji była niewyobrażalna. Miarą tego, jak trudno było zarobić choćby parę groszy, niech będą słowa z książki Moniki Piątkowskiej "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce" o cenach usług prostytutek: Uliczna dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,50 zł, czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk sprzedawanych luzem papierosów lub litr śmietany. Za 1,50 zł w latach trzydziestych można się było przespać w prywatnym przytułku na wynajętym łóżku, kupić trzy bilety na wiejską zabawę, dwa obiady w tanim barze "Pijak" na ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie lub raz zagrać z ulicznym szulerem w trzy karty. [...] Z kwoty 1,50 zł jaką klient płacił za usługę, uliczna dziewczyna aż złotówkę oddać musiała amatorskiej sutenerce, zapisującej nocny utarg na ścianie kreskami swojego pokoju. W zamian, poza łóżkiem, na którym mogła przyjąć klienta, "chustkowa" dostawała jeszcze poczęstunek dla mężczyzny i alkoholowy napitek, ale ten bywał często dodatkowo płatny. [...] W II Rzeczypospolitej ulicznej dziewczyny zazwyczaj nie było stać na samą siebie.
Chciało by się dodać: a co z dziewczyną-żebraczką, która żadnej usługi nie sprzedaje, a w dodatku ma na utrzymaniu małe dziecko? Warto zwrócić też uwagę na to, kim są lwowscy żebracy: to nie niziny społeczne, programowi bumelanci, ale, co typowe dla okresu Wielkiego Kryzysu, zdeklasowani rzemieślnicy: cukiernik, tapicer. To społeczeństwo pełne ludzi, którzy zostali gwałtownie pozbawieni środków do życia i nie mogą pracować mimo ogromnej woli pracy, która niektórych przywodziła - tu znów odsyłam do Piątkowskiej - do obłędu.

Historia Perlmutterówny nie nadaje się na farsę. To raczej materiał na operę w typie "Wozzecka". 14-latka wydana za człowieka, który zamiast zajmować się utrzymaniem rodziny, powinien raczej zgłębiać święte księgi i służyć Bogu, nawiązuje romans z żołnierzem KOPu - jedynym w tej opowieści, który ma stałe i bezpieczne miejsce zatrudnienia, trwały żołd; tyle, że żołnierz, mimo dramatycznych okoliczności (wyrzucenie dziewczyny z domu przez męża, śmierć obojga jej rodziców) najwyraźniej nie zamierzał zapewnić opieki ani młodziutkiej matce, ani - swojemu lub nieswojemu - dziecku. Frydzia ucieka więc na zachód, do miasta, najmuje jakąś norę - z początku mogła zresztą, jak to często wówczas bywało, zajmować z dzieckiem tylko jakieś schody, które za dnia opuszczała. Natrafia na Salza, który najpierw się nią zaopiekował, potem porzucił dla "żebraczki-chrześcijanki" (podział religijny, co ciekawe, był ważny nawet wśród żebraków), zostawiając jej - co istotne - meble. I ten Guertel, pokazany jako bawidamek, jako uwodziciel - jakby "nasz korespondent", kawiarniany buc, nie rozumiał, że dla tej dziewczyny mężczyzna nie był luksusem, ale, być może, kwestią tego, czy ona i dziecko przeżyją przez kolejny rok. Takich jak Perlmutterówna, które w swojej nędzy i upodleniu dochodziły do ściany, więc dusiły dziecko, a potem wypijały esencję octową, było na pęczki. Ale, jak się okazała, od Guertela zamiast wsparcia mogła oczekiwać syfilisu. Oraz przepicia jedynej jej własności - mebli zostawionych przez Salza.

Buechner już, oczywiście, nie żył, ale Alban Berg - i owszem. Kto mógłby napisać libretto? Może Albert Doeblin? Berg dzięki temu mógłby dłużej pożyć, bo stać byłoby go na doktora i operacji karbunkuła na szyi nie robiłaby mu żona nożyczkami, tylko specjalista. A coś może skapnęłoby i Frydzi Perlmutter-X-Salz-Guertel? Nie, raczej nie.


Lwów, obecny widok ulicy Pid Dubom (Pod Dębem); dom, w którym mieszkała Frydzia - trzeci od lewej, z balkonem.
Widoczne wysokie (względnie) okna suteren. Za użytkownikiem Chef ze strony 
http://www.skyscrapercity.com/showthread.php?p=67650633

* III Dzielnica, czyli Przedmieście Żółkiewskie, było tym, czym dla Warszawy Nalewki, a dla Krakowa-Kazimierz: dzielnicą żydowskiej biedoty.


Za: "Tajny Detektyw" nr 42 rok IV, 14 X 1934

niedziela, 17 lutego 2013

Sztyletnicy w powstaniu styczniowym, czyli też mamy swoich terrorystów

W 1933 roku obchodzono 70 rocznicę powstania styczniowego - czyli od tego wydarzenia współczesnych dzieliło tyle mniej więcej, ile nas - od powstania warszawskiego. Jeśli dziennikarz chciał napisać o rozmaitych ciemnych powstańczych sprawkach, brzmiących gorzej niż patriotyczne pieśni, musiał, trochę jak dziś, rytualnie oddać hołd bohaterom. Ale potem mógł napisać na przykład o warszawskich "sztyletnikach", czyli mało dziś pamiętanej grupie polskich terrorystów.


Te panie w żałobie narodowej to, od lewej, Emilia ze Szwarców Heurichowa i jej cztery córki: Teodora, Helena, Julia i Emilia. Pochodziły z rodziny ewangelickiej, zasłużonej dla Warszawy i bardzo patriotycznej: w okresie przygotowań do powstania i później ich dom na ul. Widok był jednym z centrów konspiracji, przez które przewinęli się właściwie wszyscy główni "buntownicy" (poza Mierosławskim); Leon Frankowski obiecywał: gdy wygramy naszą świętą sprawę, najpierwszą rzeczą, jaką obowiązujemy się  uczynić to wystawienie kaplicy na miejscu tego domku, jako podziękowanie Panu Bogu za opiekę i miłosierdzie, jakie okazał nad nami. Dziś można mu powiedzieć: ależ nie ma za co. Frankowski został powieszony, Emilia i jej starsze córki spędziły ileś lat w cytadeli, powstanie okazało się potworną, niszczącą klęską.

W swoich pamiętnikach Emilia, której dawano masę rozmaitych rupieci do przechowania (bibułę, pieczęci i dokumenty Rządu Narodowego oraz broń - w tym, zapewne, broń sztyletników), zanotowała takie słowa: Musiał się znajdować wszędzie jakiś inicjator terroryzmu, skoro wydano rozporządzenie i miały miejsce napady zabójcze; było to bezcelowe - rozdrażniało nienawiść nieprzyjaciół, ani korzyści, ani rezultatów pomyślnych nie przynosząc za sobą. Przeciwnie, Jaroszyński strzelał do księcia Konstantego, jemu krzywdy nie zrobił, a pomimo dzielnej obrony  zachowania się uczciwego, gdyż nikogo nie pociągnął za sobą, straconym został przez powieszenie na placu wojennym. Ryll - a później Rzońca strzelali również bezskutecznie do margrabiego Wielopolskiego, tłomaczyli się pono nie najgorzej; nic ich nie uratowało - również obadwaj razem powieszeni zostali; tłumnie oddawano ostatnią posługę biedakom, litowano się ich młodości, żałowano płaczem i lamentem, że giną. Kilku łotrów takim sposobem się pozbyto, ale za każdą razą głowa poświęcającego się biedaka na taką czynność spadał często nawet niewinnie: padali ofiarą.

Emilia mogła być sceptyczna, ale terroryści działali; przewodził im, co dość typowe, nie człowiek roztropny i doświadczony, a gorącogłowy chłopak, Emanuel Szafarczyk. Młodsze pokolenie, pasione na patriotycznych hasłach i nienauczone jeszcze niczego przez życie, w ogóle rwało się do wykonywania wyroków. Córka Emilii, Teodora, pisała w swoim dzienniczku o 30. rocznicy powstania listopadowego (miała wówczas lat 16, siostry były młodsze): W dniu tym urządziłyśmy sobie domową manifestację: w tym celu ułożyłyśmy na tacy stos drobnych drewienek i zapalony wniosłyśmy do pokoju. Wtedy, po wypowiedzeniu oracji, która kończyła się słowami: "giń, książę"! - rzuciłyśmy na stos portrecik ks. Konstantego. Widząc to wuj Jan Szwarce z krzykiem przyskoczył, by wydobyć z ognia portrecik, ale niestety już głowę zniszczyły płomienie. Wuj wyłajał nas za to, bo portrecik był bardzo podobny, ślicznie malowany i stanowił wartościowy zabytek. Ale wuj był powstańcem listopadowym i osobiście wojował z armią Konstantego, więc nie potrzebował pustych gestów; natomiast pokolenie patriotycznej smarkaterii miało szlachetne serca i niewiele rozumu, a w teatrze się lubowało.

Tacy właśnie, jak się zdaje, byli owi "warszawscy sztyletnicy", o których dziś wspomina się raczej rzadko i z pewnym wstydem:



Szafarczyk wedle różnych danych urodził się albo w roku 1835, albo w 1840 (zatem w momencie wybuchu powstania miał tak czy owak lat dwadzieścia parę) jako syn stolarza; w wyniku kontuzji w dzieciństwie stracił władzę w prawej ręce, co czyniło jego skrytobójcze zamachy jeszcze trudniejszymi do przeprowadzenia. Nie wpadł jednak w czasie akcji: wydany przez kolegę, został stracony po okrutnym, pełnym tortur śledztwie 17 lutego 1865 roku. Powieszono go na stokach Cytadeli z młodszym jeszcze od siebie Aleksandrem Waszkowskim (ur. 1841), ostatnim naczelnikiem Warszawy - była to ostatnia z publicznych egzekucji powstańców w tym mieście. Wedle jednej z relacji Szafarczyk, pomimo osłabienia torturami, ugryzł rękę kata, kiedy ten zakładał mu na szyję pętlę.

Warszawscy zamachowcy to grupa ciekawa (pisał o nich magisterkę Mariusz Kamiński, niesławny szef CBA, co samo w sobie wydaje się znaczące), ale - jak widzieliśmy po pamiętnikach Emilii - rozmaicie oceniana już w czasach ich działalności. Czasem może słychać o bombiarzach - tych, którzy, spartoliwszy zamach na gubernatora Berga, przyczynili się do całkowitego zdemolowania pałacu Zamoyskich i zniszczenia jego cennego wyposażenia, m.in. fortepianu Chopina (to właśnie wtedy "ideał sięgnął bruku"). Wszystkimi nimi sterował kontrowersyjny radykał, Ignacy Chmieleński (też zresztą częsty gość w "świętym domku" Emilii na ul. Widok). To Chmieleński, działacz "Czerwonych", stworzył organizację terrorystyczną, a potem, w czasie przejęcia władzy, wykorzystał ją do zastraszania obozu "Białych" - należał zresztą do tego samego pokolenia gorącogłowych smarkaczy, w trakcie powstania miał raptem 23 lata. Bronisław Szwarce, bratanek Emilii, pisał o nim, że marzył tylko o sztyletowaniu, wieszaniu, bombach i zamachach.


Liczbę ofiar sztyletników szacuje się na blisko tysiąc (acz trzeba w nią wliczyć wyroki wykonywane na prowincji, np. pacyfikację wsi popierających Rosjan). Poza Felknerem z ich rąk zginęli m.in. wysoko postawiony policjant, polski Tatar, Aleksander Mirza Tuhan-Baranowski czy popierający Wielopolskiego publicysta i pisarz Józef Aleksander Miniszewski. Miniszewski, choć patriota, osobiście piętnował sztyletników w swoich pismach; była to może przyczyna wydania wyroku, od którego potem się dystansowano - ale cóż, osierocił trójkę dzieci, było, minęło. Do innych wątpliwych wyroków należało zabicie Konstantego Wicherta. Wichert i siostra oskarżeni zostali o wydanie policji poborcy podatku narodowego - mieli zostać za to obici. Ale, zaskoczeni w domu, podnieśli krzyk, a sztyletnicy ich zadźgali, nie przepuszczając też Bogu ducha winnej służącej.

O Chmieleńskim po powstaniu słuch przepadł. Nie miał pewnie jak realizować swoich pasji; co innego ci, których mniej obchodziły bomby i sztylety, a bardziej - niepodległość. Bronisław Szwarce, uwięziony jeszcze przed wybuchem powstania styczniowego, spędził blisko trzydzieści lat w więzieniach (Cytadela, Szlisselburg) i na zesłaniu (Ałma-Ata, Syberia), po uwolnieniu w 1891 roku osiadł w Galicji i do śmierci pracował jako publicysta niepodległościowy. Jego ciotka, Emilia, uciekłszy z transportu zesłańczego, ukrywała się w Warszawie i w Wielkopolsce, dopóki sprawy nie przycichły, kiedy to wróciła do rodzinnego miasta, zmarła w roku 1905. Jej starsze córki po więzieniu i zesłaniu w Prenach, współpracowały z ludźmi, którzy otaczali opieką więźniów politycznych. Teodora zmarła już w wolnej Polsce, w lipcu 1920 roku w Warszawie, w trakcie ofensywy rosyjskiej. Pozostałe Heurichówny dorabiały sobie jako retuszerki w atelier jednego z ojców polskiej fotografii, Karola Beyera; zdjęcie pochodzi prawdopodobnie właśnie z tego zakładu - prowadził go wspominany wuj Jan Szwarce, i to on załatwił pracę pozbawionym środków dziewczynom. Później prowadziły razem jedną z pierwszych kobiecych firm w Warszawie, magazyn mód. Rodzinne zdjęcia, w tym to reprodukowane u góry, cudem przetrwały kolejne wojny i, okrężną drogą, trafiły w końcu do mnie (kuzyn mojego dziadka, tłumacz Tadeusz Jan Dehnel, był prawnukiem Emilii). Od powstania upłynęło 150 lat, Emilia z córkami stały się bohaterkami internetowej wystawy w Archiwum Miasta st. Warszawy, pomyślałem więc, że warto o nich wspomnieć na tym blogu z okazji rocznicowego tekstu sprzed lat osiemdziesięciu.


Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934

środa, 13 lutego 2013

Lincz w Kalifornii kiedyś i dziś, czyli sprawa Harta i Occupy vol. II

W listopadzie 1933 roku tłum zlinczował Toma Thurmonda i Johna Holmesa, porywaczy i morderców, a w styczniu na drugiej półkuli doniósł o tym "Tajny Detektyw". I, jak to miał w zwyczaju, popełnił przy tym sporo błędów i przekłamań. Na szczęście sprawa jest dobrze zbadana, obfotografowana, a nawet sfilmowana. Przyjrzyjmy się jej z bliska.


Brooke Hart - bo tak się naprawdę nazywał - należał do szanowanej i bogatej rodziny, która od pokoleń prowadziła duży sklep w centrum San Jose, otwarty w latach 60-tych XIX wieku, kiedy to pierwszy Hart, biedny żydowski imigrant z Europy, postanowił spróbować szczęścia w ogarniętej gorączką złota Kalifornii. 22-letni Brooke, najmłodsze z dzieci właściciela, był przygotowywany na dziedzica rodzinnej firmy, zatrudniającej podówczas 200 osób.



            Wieczorem 6 listopada 1933 dwaj dwudziestoparoletni  
            kumple, Holmes i  Thurmand, którzy przez długi czas marzyli
            o popełnieniu zbrodni doskonałej (a dotychczas mieli na koncie
            tylko dwa wymuszenia), porwali młodego Harta na terenie  
          krytego parkingu. Przystawili mu do boku pistolet, wywieźli za miasto, wysadzili z samochodu na moście San Mateo, ogłuszyli cegłą, związali, dociążyli dwoma blokami cementu i zrzucili do wody. Zdołał jeszcze odzyskać przytomność i wyswobodzić się z ciężaru, ale zginął dobity kulami, w niecałą godzinę od porwania. Porywacze wrócili do domów, Holmes zabrał żonę do kina na "Trzy małe świnki" Disneya. Teraz przyszedł czas na negocjacje z ojcem.

Dwie godziny po zabójstwie porywacze zadzwonili do Harta seniora, żądając 40 tys. dolarów (a nie 100 tys., jak podawał "Tajny") i grożąc, że w razie powiadomienia policji Brooke zostanie zabity. Hart mimo to zadzwonił na posterunek; rozpoczęto poszukiwania samochodu, który został znaleziony przez jednego z pracowników rodzinnej firmy, natomiast FBI okablowało telefon, założyło aparaturę do nagrywania rozmów i powiadomiło centralę telefoniczną, że będzie chciało wyśledzić połączenia z tego numeru.

Po paru dniach przepychanek z porywaczami, wzajemnych gróźb i poleceń, Holmes i Thurmand zażądali w liście, by Hart-senior osobiście dostarczył pieniądze, jadąc samochodem syna w kierunku Los Angeles. Jeśli przyjmował te warunki, miał w witrynie sklepu wywiesić dużą kartkę z numerem "2". Taką kartkę wywiesił - a przy niej duży napis: "Ale ja nie umiem prowadzić!". Wieczorem w rezydencji Hartów odezwał się telefon: oficer FBI polecił Hartowi przeciągać rozmowę, a centrala powiadomiła go, że połączenie prowadzi do budki telefonicznej przy dużym garażu w centrum San Jose:


Thurmond do ostatniej chwili nie spodziewał się aresztowania - ustalił z Hartem szczegóły przekazania pieniędzy, odłożył słuchawkę, odwrócił się i stanął oko w oko z szeryfem policji San Jose, Williamem Emigiem. Aresztowanie Holmesa było tylko kwestią czasu.




Znacznie dłużej zabrało odnalezienie ciała. Mimo długich poszukiwań, w bezpośredniej bliskości mostu znaleziono tylko cementowe obciążniki i kawał drutu z pasmami blond włosów. Dopiero 26go listopada dostrzeżono zwłoki, dryfujące na powierzchni mniej niż milę od mostu. Dłonie, twarz i większość korpusu były już zjedzone przez kraby i węgorze, ale dobrze zachowane ubranie pozwoliło na prędką identyfikację.



Prasa - która potem miała potępiać gubernatora Rolpha - już od dnia aresztowania dopisywała porywaczom inne zbrodnie, ze szczególną precyzją opisywała męki ofiary i wprost wzywała do linczu. Po odkryciu zwłok w mieście zakipiało jeszcze bardziej. Policja ufortyfikowała areszt, pobudowała barykady i wydała funkcjonariuszom dodatkową broń ostrą. Pod aresztem zgromadziły się tłumy z pochodniami, w kierunku budynku poleciały kamienie i butelki. Emig dodatkowo zabarykadował drzwi i polecił wygasić światła. Któryś z funkcjonariuszy w nerwach wystrzelił w tłum pocisk z gazem łzawiącym: tłum rozproszył się na chwilę i powrócił rozwścieczony, demolując samochody policyjne i przecinając linie telefoniczne. Wokół budynku wyło pięć tysięcy ludzi - Emig powiedział później prasie: "mieliśmy tyle broni, że mogliśmy wystrzelać tysiąc osób"... ale policja otrzymała zakaz interweniowania. Naprzeciwko aresztu budowano wówczas pocztę i tłum wyciągnął stamtąd wielometrową rurę stalową, której użył jako tarana:


Tłum wdarł się do środka, policjantów obezwładniono (najbardziej przy tym ucierpiał Emig - pęknięcie czaszki), oskarżonych wyszukano w celach i zawleczono do parku, ciągnąc ich po ziemi za nogi. Thurmond już w celi został ogłuszony i prawdopodobnie nie odzyskał już przytomności, natomiast Holmes, który był wysokim, silnym mężczyzną, już w celi powalił kilku atakujących, a kolejnych poturbował jeszcze wleczony na miejsce kaźni. Tak długo stawiał opór przed założeniem pętli, że połamano mu ramiona. Obu porywaczy powieszono, co spotkało się z wiwatami z ust dziesięciu tysięcy zgromadzonych "praworządnych obywateli", po czym ciała odcięto ze stryczków i podpalono.

Wiwatujące tłumy 


Kawałki stryczka rozprzedano na pniu, a rankiem ogrodnicy musieli otoczyć szubieniczne drzewa specjalnymi skrzyniami, bo w przeciwnym razie miłośnicy suwenirów połamaliby je do reszty - nie było to zresztą niczym wyjątkowym; pokolenie wcześniej w jednym ze sklepów pokazywano na wystawie dziesięć zwęglonych palców, odciętych od ciała zlinczowanej ofiary. Zwłoki Holmesa i Thurmonda zabrano pod eskortą policyjną do kostnicy, gdzie na parę godzin spoczęły tuż koło ciała młodego Harta.

Po fali ogólnokrajowego oburzenia siedmiu osobom postawiono zarzuty brania udziału w linczu. Nigdzie nie znalazłem wiadomości, by którakolwiek z nich została skazana.

*

William Emig był wybrany szeryfem trzykrotnie - niestety, w 1946 roku musiał zrezygnować ze stanowiska pod zarzutem naruszenia przepisów hazardowych. Odsiedział trzy miesiące, próbował sił jako policjant gdzie indziej; zginął w roku 1963, kiedy, potknąwszy się w ogrodzie, upadł, uderzył się w głowę i wpadł do basenu, w którym cicho utonął.

Anthony Cataldi, siedemnastolatek, który chwalił się prasie, że to on przewodził tłumowi i jako pierwszy wdarł się do więzienia (jeden z siedmiu, którym postawiono zarzuty), zmarł mając lat 75 jako szanowany deweloper i właściciel kompleksu Metro Plaza w San Jose, co utwierdza mnie tylko w generalnej opinii o deweloperach.

*

Co pomieszał korespondent "Tajnego Detektywa"? Wspomniałem już kwotę okupu, ale to drobiazg, podobnie jak wielkość tłumu czy to, skąd wzięto żelazną rurę do wyłamania drzwi. Ważniejsza jest sekwencja wydarzeń. To, co nabrzmiewało przez niemal trzy tygodnie przy wsparciu prasy i władzy, zostało skrócone do raptem jednego dnia. Ojciec zignorował porywaczy, porywacze zabili, wyłowiono ciało, wykryto sprawców, tłum się wzburzył, zlinczował. Jak wiemy, wszystko to wyglądało zupełnie inaczej.

Po drugie: wbrew temu, co pisze korespondent, nie był to, oczywiście, pierwszy lincz na białych. Stanowili oni - według Tuskagee Institute, najpoważniejszego źródła w tej kwestii - ok. 27% ofiar linczów (w latach 1882-1968), a były i takie Stany, gdzie - wg zgromadzonych danych - nie zlinczowano ani jednego czarnego lub czarni stanowili znaczącą mniejszość ofiar. Nie znaczy to jednak, że tych morderstw nie dokonywano również z przyczyn rasowych. Kiedy Tuskagee Institute rozpoczynał swoje badania, dzielił ofiary tylko na białe i czarne; tymczasem wiele ofiar spośród białych zginęło również z powodów etnicznych: w tych stanach, w których brakowało czarnych, ich rolę odgrywali z powodzeniem znienawidzeni imigranci, odrobinę choćby "kolorowi": Meksykanie i pozostali Latynosi, Chińczycy, Włosi, Żydzi. Często zresztą element rasistowski był zupełnie nieobecny w linczu: samosądów dokonywano na koniokradach, złodziejach, gwałcicielach, których faktycznie przyłapano na gorącym uczynku (co, oczywiście, nie jest żadnym usprawiedliwieniem linczu), bez względu na kolor skóry.

Często można też przeczytać, że samosąd na Thurmondzie i Holmesie był  "ostatnim linczem w historii Kalifornii" - głównie dlatego, że gruntownie zapisał się w zbiorowej pamięci Kalifornijczyków z racji solidnej oprawy medialnej i ogólnokrajowego oburzenia na gubernatora Rolpha. Tak jednak nie było - ostatni lincz miał miejsce w Callahan, na południu stanu, ponad trzynaście lat później, 6 stycznia 1947 roku, kiedy grupa farmerów przyłapała rzekomego złodzieja bydła i powiesiła go na maszcie przed miejscową szkołą. 10 stycznia opisujący te wydarzenia artykuł ukazał się na pierwszej stronie pisma Western Sentinel, ale wszystkie egzemplarze gazety wykupiono bądź skonfiskowano. Sprawców nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934

niedziela, 10 lutego 2013

Lincz w Kalifornii kiedyś i dziś, czyli sprawa Harta i Occupy vol. I

Ruch Occupy, który rozpoczął się w Nowym Jorku, ogarnął wiele miejscowości w Stanach. Wiele z protestów i demonstracji przekształciło się w regularne walki z policją - na przykład w Oakland, gdzie zaaresztowano w sumie ponad czterysta osób; byłoby ich więcej, gdyby protestujący nie wyrwali (de-aresztowali) części z nich z rąk policjantów. Tyle, że zgodnie z prawem Kalifornii nie tyle pomagali współdemonstrantom, ile - uwaga - linczowali ich. A wszystko to z powodu słynnego porwania przed blisko 80 laty.




Lincz na mordercach Brooka Harta (którego porwanie przebiegało nieco inaczej niż opisał to korespondent "Tajnego", ale o tym w następnej notce), wywołał powszechne oburzenie - zwłaszcza postawą republikańskiego gubernatora Rolpha, od której odciął się sam prezydent Roosevelt. Odpytywany przez prasę Rolph z entuzjazmem zakrzyknął, że chętnie przekazałby mieszkańcom San Jose morderców i porywaczy z więzień w San Quentin i Folsom; zadzwonił nawet do San Quentin i dopytywał się, ilu więźniów byłoby ewentualnie do dyspozycji. Tak oto najdłużej w historii urzędujący burmistrz San Francisco (19 lat), nazywany dotąd "Słonecznym Kubusiem", nabawił się przezwiska "Gubernator Lincz". Mógłby je dzielić z Benjaminem "Widły" Tillmanem, gubernatorem Południowej Karoliny, który zarzekał się, że z chęcią poprowadzi tłum linczujący Murzyna winnego zgwałcenia białej kobiety. Zresztą, trafiali się - nieco wcześniej - "śmielsi" politycy. W roku 1908 były senator ze stanu Missisippi, William V. Sullivan, poprowadził tłum linczujący niejakiego Nelse Pattona, czarnego mężczyznę, oskarżonego o zabójstwo białej kobiety, a trzy lata później Willis Jackson, pomówiony o zaatakowanie białego dziecka, został zlinczowany przez tłum pod wodzą członka stanowej legislatury, Joshuę Ashleya, oraz naczelnego miejscowej gazety, Victora Chesire'a. Według koronera Jackson zginął z ręki "nieznanych sprawców", choć prowodyrzy byli doskonale znani. Jednak przez te dwie dekady stosunek do linczów w Stanach bardzo się zmienił. Dziennikarze sugerowali, że Rolph popadł w obłęd, że "powinien zostać nie tylko pozbawiony urzędu i wtrącony do więzienia, ale w dodatku zamknięty w szpitalu dla dzieci-imbecyli", a pewien nowojorski pastor zaproponował, żeby słowo "linczowanie" zastąpić nowym czasownikiem: "rolphowanie".

Rolph, jak się zdaje, był kalkulującym chłodno politykiem, który postanowił zwrócić się w kierunku populizmu i całą akcję przeprowadził z nadzieją na reelekcję. Bezskutecznie. Umarł bowiem raptem pół roku później na atak serca (być może spowodowany stresem związanym z potępieniem), zostawiając po sobie mocno zszarganą pamięć. "Tajny Detektyw" widział w tym wydarzeniu przykład na upadek imperium USA. Nazistowska prasa wydrukowała zdjęcia z San Jose jako przykład amerykańskiej dekadencji. W roku 1936 na ekrany kin wszedł pierwszy amerykański film Fritza Langa, "Fury" (polski tytuł: "Jestem niewinny"), inspirowany właśnie wydarzeniami w San Jose: główny bohater, grany przez Spencera Tracy, z trudem tylko unika linczu kiedy zostaje fałszywie oskarżony o porwanie dziecka. Oscar za scenariusz.

Za powszechnym oburzeniem nadeszły i zmiany prawne: do Kodeksu karnego Kalifornii dodano artykuł 405, który jednak osobliwie definiuje lincz. Tuskagee Institute (a potem University), który od XIX wieku zbierał przypadki linczu, linczem określał tylko takie przypadki, w których 1. udowodniono, że doszło do śmierci przynajmniej jednej osoby 2. została ona pozbawiona życia nielegalnie 3. w zabójstwie brała udział grupa trzech lub więcej osób 4. zabójstwa dokonano pod pretekstem służenia sprawiedliwości, rasie lub tradycji. Prawnicy Kalifornii obmyślili to sobie zgoła inaczej: "Kto w drodze zamieszek uwalnia osobę zatrzymaną zgodnie z prawem przez oficera jakichkolwiek służb porządkowych, winien jest linczu." zaś "każdy, kto bierze udział w linczu, podlega karze pozbawienia wolności na okres dwóch, trzech lub czterech lat". Ponieważ zgodnie z prawem Kalifornii za zamieszki uznaje się dowolne "zbiegowisko dwóch lub więcej osób", które policja określiła tą nazwą, demonstrant wyrywający zatrzymanego z rąk policji podlega karze za lincz. Której, dodajmy, zgodnie z wolą gubernatora Rolpha nie wymierzono żadnej z osób linczujących Holmesa i Thurmonda w roku 1933...

A jak dokładnie wyglądało porwanie Harta i lincz jego morderców? O tym już wkrótce.


Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934

Z czyścioszkiem na policję

Higienę cenimy i pochwalamy - jednakże jeśli ktoś raptem miesiąc po powodzi zajeżdża parukonną bryczką, wchodzi do sklepu i żąda pół kilograma mydła, to - jak mówi klasyk homiletyki polskiej, ks. Natanek - wiedz, że coś się dzieje. Kupiec Konigsberg wiedział. I zadziałał.



Powódź, o której wspomina mimochodem tekst, miała miejsce w lipcu 1934 roku i zapisała się w historii jako jedną z największych klęsk żywiołowych międzywojnia. Pod pewnymi względami podobna była do pamiętnej powodzi z roku 1997: przydarzyła się w lipcu,  pociągnęła za sobą podobną liczbę ofiar (55, o jedną mniej niż ta nam znana), ale zalała znacznie mniejszą powierzchnię (126 tys. hektarów, a nie 666 tys.), a także zniszczyła mniej mostów (78 a nie 4000) i dróg (167 km, a nie 14,4 tys. km). Skromniejsza niż "powódź tysiąclecia", potrafiła jednak opóźnić o parę miesięcy koronację cudownego obrazu Matki Boskiej Bocheńskiej i do tego stopnia osłabić jarmark w Wieliczce, że kupiec Konigsberg uważniej przyjrzał się dziesięciozłotówce, sfałszowanej przez złotnika Węglarza. W ten sposób do ofiar powodzi (na szczęście nie śmiertelnych) dołączyła jeszcze "obładowana rulonami dziesięciozłotówek" szajka i nieszczęsna, wzięta w krzyżowy ogień pytań służąca Trybułówna.


Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934 

piątek, 8 lutego 2013

Miecze katowskie, czyli coś tu brzęczy

Kara śmierci była stosowana w Europie - na całym świecie zresztą - od niepamiętnych czasów i wszędzie budziła zarazem grozę i fascynację, co prowadziło do umagicznienia kata, narzędzia egzekucji, szafotu, słowem: właściwie wszystkiego, co dotyczyło całego tego złożonego aktu. Przesądy sprawiały, że ludzie rzucali się na szafot by zdobyć pokrwawiony piasek lub kawałek stryczka, przez co ginęli, tratując się nawzajem lub w katastrofie budowlanej, pod belkami walącego się podium. Osobne przesądy dotyczyły również katowskich mieczy. 






Po pierwsze dodajmy, że Carolina przewidywała nie tylko wieszanie (karę dla chłopów; szlachtę ścinano), ale jeszcze ćwiartowanie (za zdradę kraju), palenie, topienie (to dla kobiet), pogrzebanie żywcem i łamanie kołem (za morderstwo), ponadto kara śmierci mogła być wykonana w wymiarze zaostrzonym (szarpanie ciała rozgrzanymi szczypcami i wleczenie koniem na miejsce egzekucji).

Po drugie: o ile we wcześniejszym średniowieczu ścinano zwykłym mieczem bojowym, przedmiotem, w jakimś sensie, codziennego użytku, o tyle z czasem, w miarę jak miecz został wyparty z placu boju, zaczęto wykonywać specjalne miecze katowskie, szczegółowo opisane w przepisach cechowych (czeladnik cechu mieczniczego w ramach majstersztyku, czyli "sztuki mistrzowskiej", musiał wykonać zarówno miecz bojowy, jak i katowski, który miał obowiązek przekazać miastu na jego potrzeby). Były one oburęczne, miały krótki, prosty jelec i często (zwłaszcza w krajach niemieckich) kończyły się tępo, a nie szpicem; na ich głowniach grawerowano niekiedy ozdobne napisy, sławiące sprawiedliwość i porządek, a także wizerunki atrybutów katowskich. Miecz taki był szerszy i cięższy - nie musiał wszak sprawdzać się w boju, natomiast zwiększona waga sprawiała, że pierwsze cięcie miało większe szanse być cięciem ostatnim - kat, który uderzał kilkakrotnie (co zdarzało się, niestety, dość często), płacił za to karę, którą odciągano mu z wynagrodzenia (niekiedy kaci argumentowali, że nieudane cięcia są spowodowane przez czary). Czasem w klindze umieszczano specjalne otwory, działające jak gwizdki - skazany słyszał świst i odruchowo napinał mięśnie szyi, co ułatwiało ich przecięcie. Warto dodać, że w przeciwieństwie do ścinania toporem pień był zbędny - mieczem ścinało się (i nadal ścina, jeśli przyjrzeć się fotografiom japońskich egzekucji z czasów II wojny światowej czy współczesnych w świecie arabskim) skazańca klęczącego; jeśli spodziewano się gwałtownego oporu, więźnia przywiązywano do krzesła i ścinano na siedząco.

Jak długo stosowano miecze katowskie? Próby zniesienia kary śmierci zdarzały się już dawno (w VIII wieku wpadł na taki pomysł jeden z chińskich cesarzy, ale pary mu wystarczyło raptem na 12 lat), jednak za pierwszą nowożytną abolicję przyjmuje się reformę Piotra Leopolda (późniejszego cesarza Leopolda II Habsburga). To on w roku 1786 po kilkunastu latach faktycznego moratorium nadał Wielkiemu Księstwu Toskanii nowy kodeks karny, w którym kara śmierci po prostu nie figurowała. Ale istniała przecież w innych krajach i wykonywano ją różnymi metodami. Ostatnim europejskim skazańcem, który faktycznie za swoje czyny "położył głowę" pod miecz, był najpewniej Szwajcar - źródła podają nazwiska Niklausa Emmeneggera (Lucerna, 6 czerwca 1867) i Heliego Freymonda (Vaud, 11 stycznia 1868), który otruł arszenikiem swoją brzemienną żonę. Miecz wychodził z użycia - od ponad trzydziestu lat w Szwajcarii praktykowano też ścięcie gilotyną (wiele kantonów dawało skazanym prawo wyboru narzędzia), która działała do roku 1940 (18 października w więzieniu w Sarnen - Hans Vollenweider, specjalizujący się w napadach na banki, który zastrzelił kierowcę, strażnika i listonosza). Gilotyny używano również w jej ojczyźnie Francji (do 1977 roku, ostatnia publiczna egzekucja w 1939), w Niemczech (za cesarstwa, za Republiki Weimarskiej, za Hitlera i jeszcze po wojnie - ostatnim ściętym był esesman Horst Fischer, "lekarz" w obozach koncentracyjnych), w Szwecji (raz tylko - w 1910). W ostatnich dwóch państwach wyparła ona, z powodów PR-owych, katowski topór, który kojarzył się ze średniowieczną ciemnotą i zacofaniem.



Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934 

czwartek, 7 lutego 2013

Dwusetny wpis - Miasta cieni cz. VIII

Po dwóch i pół roku prowadzenia "Tajnego Detektywa" zebrało się aż dwieście wpisów. Z tej okazji kolejna porcja zdjęć z albumu polskiej policji z lat międzywojennych - tym razem mugshots piętnaściorga oskarżonych z 1927 roku.















środa, 6 lutego 2013

Złe skutki czytania, czyli jak zostać mordercą

Są morderstwa, w których złoczyńca sam przyznaje się do winy, są takie, gdzie o winie decyduje sąd - czy to w procesie dowodowym, czy w procesie poszlakowym. Jeśli jednak poszlak jest niewiele, a wyrok wydaje nie sędzia, a vox populi, "dowodem" może być cokolwiek, choćby czytanie książek. Tak było w przypadku ślusarza Kubińca z Szarowa pod Niepołomicami.




Kiedy pod koniec IV wieku Augustyn z Hippony zobaczył Ambrożego, biskupa Mediolanu, przy pracy, doznał szoku: Ambroży czytał po cichu. Nie otwierał ust, nie odczytywał słów na głos, po prostu przesuwał wzrokiem po tekście. Obaj ci wybitni ludzie, wkrótce zresztą obaj kanonizowani, należeli do ówczesnych elit intelektualnych - a jednak Ambroży wywarł swoim cichym czytaniem takie wrażenie na Augustynie, że ten zapisał ową "osobliwość" w swoich Wyznaniach. To, co zaskakiwało w Mediolanie w IV wieku, na polskiej wsi, jak widać, nie straciło swojej mocy jeszcze w czasach przedwojennych. Cóż, w 1931 roku w Polsce było 23% analfabetów (odsetek ten malał w międzywojniu - od 36% w 1919 do ok. 20% w 1938 roku), znacznie oczywiście więcej we wsi niż w mieście. Stanisław Kubiniec na warunki szarowskie był dziwakiem. I to wystarczyło, by w pierwszym odruchu miejscowych przypisać mu winę.

Kto naprawdę stał za morderstwem Kubińcowej i małego Józia? W wydanej niedawno przez PWN zajmującej książce Życie przestępcze w przedwojennej Polsce Monika Piątkowska (posiłkując się zresztą obficie "Tajnym Detektywem") pokazuje, że napady były wówczas na wsi na porządku dziennym. Chłopi, którzy wyemigrowali za ocean, za jedną z największych różnic między starym a nowym krajem widzieli właśnie w poziomie przestępczości: kto kładł się spać w chacie na Pokuciu czy w Małopolsce, musiał brać pod uwagę, że może się obudzić z obrzynem przystawionym do głowy. Lub nie obudzić się w ogóle. Poza grasującymi wszędzie bandami zbójców, o których pisałem już wielokrotnie, sporo było przestępców "z okazji" - okazja bowiem czyniła wówczas, jak się okazuje, nie tylko złodzieja, ale i mordercę. Wystarczyło, że jakiś włóczęga, a może i sąsiad z tego samego Szarowa, zorientował się, że w chacie została tylko kobieta i dziecko, chwycił za młotek i dokonał zbrodni, która przyniosła mu ledwie parę złotych (na to wskazywałby również fakt, że zbrodniarz zgoła nieprofesjonalnie przeszukał szuflady, zostawiając znacznie większą sumę).

Mało brakowało, a trzecią ofiarą przestępcy stałby się sam Kubiniec. Jednak lincze w ówczesnej Polsce należały do rzadkości; przy całej uldze, jaką emigranci odczuwali w Stanach, gdzie nie musieli kurczowo przyciskać toreb do ciała i dziwowali się, że towary stoją na ulicy w stosach, tak, że każdy mógłby je ukraść, a przecież nie kradnie - amerykańska prowincja jeszcze w latach 30-tych mogłaby Kubińca zlinczować. Co kraj, to obyczaj.


Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934