sobota, 28 lutego 2015

Zagadka strzałów w Mysłowicach vol. III

W ostatnich dniach procesu Palki, oskarżonego o zabójstwo Pioskowika, nie tylko złożyli zeznania nieoczekiwani - i bardzo niechętni - świadkowie, ale i doszło do ekshumacji zwłok ofiary. Po czym wreszcie zapadł wyrok.


Jak wspominałem, dzielni sędziowie międzywojenni nie tylko wybierali się na wizję lokalną gdzieś het, pod składy kolejowe, ale również asystowali w ekshumacji zwłok przez grabarza Pypłaca, co wydaje mi się daleko większym poświęceniem (z ciekawości sprawdziłem w Mapie Nazwisk, czy oryginalne nazwisko Pypłac w Polsce jeszcze istnieje - i owszem, dwanaścioro jego nosicieli mieszka w Malborku!). Nie mówiąc już o tym, że rozprawa trwała przez jedenaście godzin! Gwoździem programu były jednak nie prześwietlenie i sekcja zwłok, ujawniające pewne szczegóły techniczne zbrodni, ale świadek sprowadzony do sądu niemalże na siłę: przestraszona czternastolatka Bromówna.



Ciekawe szczegóły z ostatniego dnia procesu podaje "Polonia", uzupełniając obficie to, co podali do druku redaktorzy "Tajnego Detektywa". Dowiadujemy się, że grabarz nazywał się raczej Pypłacz (analiza Mapy Nazwisk pokazuje dużą koncentrację tej formy nazwiska w rejonie; tam też głównie występują Bromowie i Grzembowie; natomiast oskarżony nazywał się - wnioskując z mapy - raczej jednak Palka niż Pałka) oraz jak ciężkie warunki musieli znosić sędziowie na cmentarzu, nie mówiąc już o precyzyjnej analizie medycznej. 


Zbrodnia i proces Palki są o tyle ciekawe, że pozwoliły przejść kolejne etapy ujawniania wiedzy. Najpierw doniesienie o dwóch niewinnych ofiarach (śmiertelnej i ciężko rannej) podłego kolejarza, który jednak miał alibi, potem hipoteza o zabójstwie, zakończonym próbą ucieczki i samobójstwa, oraz równoległe zeznania oskarżonego o tajemniczym nieznajomym agresorze, a wreszcie szczegółowe wyświetlenie nie tylko samego momentu zbrodni (podejrzanego przez przypadkowego świadka), ale i charakteru oskarżonego i całego splotu zdarzeń, które doprowadziły go do takiego końca: kradzieży na kolei, konfliktów ze współpracownikami, narastającego zagrożenia ujawnieniem przestępstw.

Sam Palka na zdjęciach wygląda żałośnie (przypominam, że miał raptem 30tkę!). Fizjonomiści niech gdybają, czy to szlak podłości tak go zabiedził, czy też zabiedzenie pchnęło go na szlak podłości.


Za: "Tajny Detektyw" nr 40, rok III, 30 IX 1933, "Polonia" 22 września 1934 nr 3573

niedziela, 22 lutego 2015

Zagadka strzałów w Mysłowicach vol. II

Proces Palki, oskarżonego o zabójstwo Pioskowika, rozpoczął się dopiero w czerwcu 1934 roku, po ponad roku od popełnienia zbrodni - być może oskarżony musiał dojść do siebie po bardzo przecież ciężkim postrzale, być może to prokuratura tak długo budowała akt oskarżenia. Proces - jak to procesy poszlakowe - był bardzo emocjonujący i "Tajny Detektyw" donosił o nim w kolejnych numerach.



Najpierw krótka notka, a potem całostronicowy reportaż z sali sądowej, z efektownym fotomontażem, gdzie Palka w tondzie spoczywa u stóp Temidy:


Pamiętamy, że ranny Palka w ostatnich słowach przed omdleniem wyszeptał komisarzowi Jonderko nazwisko podejrzanego: "Kudra". Miał bowiem z Kudrą na pieńku i postanowił, jak widać, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - jednak ten podał nieobalalne alibi, więc trzeba było wymyśleć coś innego. Palka postawił na "tajemniczego nieznajomego": 





To, co wydaje mi się w tym procesie najciekawsze, to autentyczne zaangażowanie międzywojennych sędziów, którzy nie tylko siedzą na sali sądowej i wysłuchują świadków, ale są również obecni w terenie, wchodzą po drabinach na dachy, biorą udział - o czym w następnym, ostatnim odcinku - w ekshumacji zwłok, i tak dalej. Łańcuch i powaga łańcuchem i powagą, a dociekanie prawdy dociekaniem prawdy.

Tak czy owak, motywy Palki, magazynowego podwędzacza, stają się jakoś tam jasne. Choć trzeba było prawdziwej desperacji, żeby zabić kolegę ze strachu przed ujawnieniem błahej przecież kradzieży kilkunastu sztuk kożuchów - a tym bardziej, żeby potem się samemu strzelać, by ukryć swoją winę. Oto i porzekadło "od rzemyczka do koniczka, od koniczka do stryczka" w całej rozciągłości.


Za: "Tajny Detektyw" nr 38 i 39, rok III, 16 i 23 IX 1933

środa, 18 lutego 2015

Zagadka strzałów w Mysłowicach vol. I

W dobie powszechnego dostępu do broni palnej strzelaniny zdarzały się dość często; Polska pod tym względem bardziej wówczas przypominała Dziki Zachód - czy dzisiejsze USA - niż dzisiejszą naszą rzeczywistość. W Mysłowicach doszło do morderstwa, którego tajemnicę, jak się zdawało, prędko rozwikłano. Jednak rzeczywistość była bardziej skomplikowana.

25 marca łódzkie "Echo" donosiło o popełnionej poprzedniego dnia zbrodni. Biuro w magazynach kolejowych, dwaj młodzi, żonaci mężczyźni - jeden leży, zabity, w kałuży krwi, drugi ledwie dycha. Ale zanim straci przytomność, szepce jeszcze do ucha komisarza Jonderko (sic!) złowrogie nazwisko. Scena, zaiste, filmowa:


Jednak późniejszy o parę miesięcy, bo listopadowy tekst w "Tajnym Detektywie"  (będący zresztą amatorskim reportażem, nadesłanym na konkurs pisma) naświetla całą sprawę z zupełnie innej strony. Techniki detektywistyczne pozwoliły na zgoła inne odczytanie tej zbrodni:



Dziwny byłby to przebieg zbrodni - najpierw morderstwo, potem panika, próba samobójcza -  i, ostatnim tchem, oskarżenie znienawidzonych braci Kudrów. A potem, skoro się jednak przeżyło... to tak krawiec kraje, jak materii staje. Zrzucenie winy na Kudrów to jednak dopiero początek - Palka był pomysłowy, a proces zaiste wzbudził duże zainteresowanie. Trwał od czerwca do września 1934 roku, powołano wielu świadków, a do tego zarządzono ekshumację zwłok Pioskowika. O tym, jak przebiegał, opowiem w następnym odcinku. 

Tymczasem, na deser jeszcze mała smakowitość z tegoż samego numeru "Echa", z którego zaczerpnąłem pierwszą notkę:


Za: "Tajny Detektyw" nr 47, rok III, 19 XI 1933, "Echo" 25 III 1933 nr 84

poniedziałek, 16 lutego 2015

Jak zaszczute zwierzęta, czyli mord na dr. Lachmundzie

Mam nadzieję, że w epoce mitologizowania międzywojennej Polski ktoś wreszcie napisze monumentalną powieść o ówczesnej beznadziei - o kraju, w którym, owszem, "Gdynia się rozbudowuje", ale panuje powszechna nędza i alkoholizm, straszliwa przestępczość i szalejące bezrobocie, które wespół doprowadzały do takich tragedii, jak zabójstwo lekarza w Stanisławowie.



Historia nie jest może sama w sobie szczególnie ciekawa, ale pokazuje stan społeczeństwa, gdzie panowała powszechna beznadzieja, ludzie, wysadzeni z siodła przez wielki kryzys, a często i przez paskudne stosunki społeczne, zachowywali się jak zaszczute zwierzęta, nie szanowali życia ani własnego, ani cudzego - co pod wieloma względami przypomina mi arcyciekawy tekst Mashy Gessen o śmiertelności wśród dzisiejszych Rosjan.

O tragedii w Stanisławowie donosił też "Express Ilustrowany" w notce osobliwie zestawionej z reklamami tortów i innych łakotek, o czym wspominam...


...bo przy okazji znalazłem w tej samej gazecie inny jeszcze drobiazg. Nigdy dość powtarzania, jak bezwzględna była prasa międzywojenna w ujawnianiu osobistych danych. Katarzyno Rizak, jeśli gdzieś się unosisz w formie ektoplazmowej, wiedz, że Ci bardzo współczuję nie tylko tej próby, ale i tej notki.


Za: "Tajny Detektyw" nr 47, rok III, 19 XI 1933, Express Ilustrowany z 17 XI 1933, nr 319

niedziela, 15 lutego 2015

Aniela i diabeł, czyli kazirodztwo i morderstwo na Wileńszczyźnie

Przy okazji notki o Frymecie wspomniałem, że rzeczywistość domowego wychowania, sielskiego dzieciństwa i kochającej rodziny w przedwojennej Polsce wyglądała bardzo różnie. Na dowód wstrząsająca historia z tego samego numeru - wieloletnia gehenna Anieli Piotrowskiej z litewskich Rudziszek, której ojciec zgotował piekło na ziemi. 







Znów w jakiejś małej miejscowości wydarza się w międzywojniu dramat o rozmiarach tragedii antycznej albo szekspirowskiej: ojciec despota, który niszczy wszystkich i wszystko wokół, każdego - córkę, zięcia, syna - w inny sposób. Ścena, w której siedemnastoletni chłopak mdleje przy kopaniu i wpada do świeżego grobu dla ofiary mordu, a tatuś czeka, aż się ocknie i zapędza go z powrotem do roboty, sprawia, że ciarki chodzą po plecach. Również Wojciunowicz, poczciwy, dobry chłopak, w dodatku wędrowny krawiec wiejski, jest jak żywcem wzięty z teatru.

I rzeczywiście - jest i teatralna publiczność. Na salę sądową przychodzą te wszystkie eleganckie panie, miejskie damesy(ciekawe to, swoją drogą, że to głównie kobiety), i czekają na pikantne szczegóły z życia chłopów-analfabetów, reemigrantów z Pennsylwanii, po czym mają za złe sądowi, że popsuł im widowisko. I słuchowisko. A przecież jest to zbrodnia "jakiej nie notowały chyba kroniki kryminalne na całym terenie Rzeczypospolitej". Smakowity kąsek. Choć, dodam, o ile samo spiętrzenie podłości jest może wyjątkowe, o tyle moja intuicja mówi mi, że kazirodztwo było wówczas częstsze jeszcze niż dzisiaj, ale łatwiejsze do ukrycia sąsiedzką zmową milczenia.

Na koniec - zdjęcie. Nie, nie trup w dole, ale ostatnia, jak się można spodziewać, rodzinna fotografia Piotrowskich. Ojciec ze związanymi dłońmi, jak tresowany niedźwiedź na postronku; jego żona, syn, który dopiero co kopał grób dla szwagra. Grupka gapiów i sąsiadów. I dziewczynka, ubrana cała na biało.  


Za: "Tajny Detektyw" nr 47, rok III, 19 XI 1933

sobota, 14 lutego 2015

Frymeta, kaliska dzidzia-kieszonkowiec.

"Tajny Detektyw" pisał przeważnie o twardych zbójach, facetach o szorstkich twarzach i łapach jak bochny, którzy potrafili rozpłatać komuś głowę siekierą albo strzelić z parabellum bez zmrużenia oka. Rzadziej bohaterami tekstu były kobiety albo subtelni młodzieńcy, czy słabi starcy. Najrzadziej jednak - dzieci. Historia dwunastoletniej Frymety, małej recydywistki, należy do najosobliwszych.


Niesłychana była siła ówczesnego retuszu - na jednej stronie widzimy trzy różne fotografie Frymetki - i tylko jedna z nich, duża, w tondzie, jest czytelna; w pozostałych śmiały retuszer tak sobie pofolgował, że dziewczynka w żaden sposób nie jest podobna do samej siebie. Ale mniejsza o to.

Usiłuję sobie zebrać to, co wiemy o rezolutnej dwunastolatce. "Frymeta" jest imieniem znaczącym; pochodzi z jidysz, a co za tym idzie z niemieckiego od "fromm", czyli "pobożny". Biedni i poczciwi, ciężko zaharowani Hollünderowie nazwali swoją córeczkę "pobożną", ale z czasem przekonali się, że była to gruba pomyłka... Jednak co kierowało dziewczynką, czemu "zeszła na złą drogę"? 

Była niewątpliwie zręczna i inteligentna; być może przedwcześnie dojrzała. Jednak co sprawia, że dziecko w tym wieku - i wychowane w tamtej kulturze, dalece mniej zseksualizowanej niż nasza - wydaje pieniądze z przestępstw na jedwabną bieliznę i sztuczne perły? Fascynacja fotosami filmowymi w witrynach kinowych? Nie sądzę, kino wtedy pokazywało naprawdę niewiele, wzorce szły przecież z Hollywood, gdzie obowiązywał rygorystyczny kodeks Haysa. 21-letni Murawski, który zamordował swojego kochanka, Kuberta, wyciągał od rodziców pieniądze i trwonił je na wódkę i cukierki. Frymeta, młodsza od niego prawie o dekadę, kupowała sobie rzeczy "jak dla kokoty". Nie mogę przestać myśleć, że było tu coś na rzeczy. 

Dziś zająłby się nią psycholog dziecięcy i dokopałby się może do jakichś traum. Kto wie, czy rodzice byli aż tacy poczciwi? Czy nie przyplątał się jakiś podejrzany wujek, dziadek, kuzyn? Jakie tajemnice otaczały to dzieciństwo? Takich historii było wówczas sporo (więcej może niż dziś), ale wychodziły na jaw bardzo rzadko (choć i o nich pisał czasem "Tajny Detektyw", nawet w tym samym numerze). Nie chce mi się wierzyć, żeby to bystre dziecko o wielkich, smutnych oczach kradło ot tak, dla przyjemności, bez żadnej przyczyny, a nie po to, żeby zwrócić uwagę na głębszy problem. Ale cóż, osiemdziesiąt lat temu odpowiedź była prosta: już za rok ukończy lat trzynaście, trafi do poprawczaka i tam "zrobią z niej człowieka". Ech.



Za: "Tajny Detektyw" nr 47, rok III, 19 XI 1933