środa, 29 lutego 2012

Biali Murzyni i senzacja w Nev-Yersey

Dyskutowałem ostatnio ze znajomym, czy Jacek Szczerba słusznie w relacji oskarowej napisał: Murzynka Octavia Spencer nagrodzona za drugoplanową rolę w "Służących" Tate Taylor płakała. Trzeba ją było prowadzić na scenę, bo tak obcisłą miała suknię. I nie chodziło bynajmniej o uwagę na temat sukni. 

Znajomy słowa "Murzyn/ka" z zasady nie lubi, bo woli, kiedy ludzi określać przymiotnikami, nie rzeczownikami (opinia, którą mogę zrozumieć, acz jej nie podzielam), mnie z kolei mierzi bezrefleksyjne przenoszenie zasad amerykańskiej political correctness do innego języka; w USA słusznie wyrzucono ze słownictwa obarczone pejoratywnie "nigger", które jest dziś, jak poucza słownik, "prawdopodobnie najbardziej obraźliwym terminem w angielskim" (skądinąd językowo nieciekawym, bo to przefiltrowane przez francuski i angielski zwykłe hiszpańskie "czarny", negro, slangowo zniekształcone). Tymczasem, o ile w polszczyźnie istnieje sporo rasistowskich terminów na określenie osób czarnoskórych, Murzyn do nich nie należy - troglodyta na ulicy nie powie: "Ty... ty... ty... Murzynie!" podobnie jak nie powie "Ty... ty... ty... geju!", choć może powiedzieć, że ktoś jest "białym murzynem" albo ma "gejowski sweterek". Za moją sympatią do tego wyrazu przemawiają także względy historyczne. "Murzyn" należy do wyjątkowych dla polszczyzny określeń etnicznych, nie mających w ogóle lub prawie w ogóle odpowiedników w innych językach, podobnie jak "Niemiec" ('ten, który nie mówi') czy "Włoch" (z tego samego pnia, co "Galia", "Walia" i "Wołoszczyzna", od gockiego walh, "Celt", późniejszego germańskiego valah i słowiańskiego vlach) a może i "Węgier" (jeśli nie jest tylko osobliwym zniekształceniem łacińskiego określenia Węgier, czyli "Hungarii"). "Murzyn" pojawił się w polszczyźnie w XIV wieku, jest pokrewny "Maurowi" i niesie ze sobą piękną językową tradycję, która nijak ma się do przekształceń negro w negre, a potem nigger na szlaku handlu niewolniczego. 

A piszę o tym wszystkim, bo w pierwszym numerze "Tajnego detektywa" jest taka oto osobliwa historyjka, którą łatwo oczywiście odrzucić, mówiąc, że ma podłoże rasistowskie, ale jest znacznie ciekawsza od głupich bluzgów (vide lewa strona):




Jeśli opowieść jest prawdziwa, na co nie ma dowodów (w przeciwnym razie świadczyłaby tylko o redaktorze i tym jak oceniał oczekiwania czytelnika polskiego), mówi o społeczeństwie tak silnie odrzucającym jakąś grupę, że poddane opresji jednostki chcą zmienić tożsamość (co jest doskonale znane np. z biografii gejów i lesbijek; w przypadku koloru skóry to znacznie trudniejsze) - i to na skalę masową, bo przecież 50 tys. dolarów w owym czasie było sumą zawrotną (zwłaszcza, że zebraną głównie od biedaków). Po drugie - sama zawiera jednak słowa potępienia wobec segregacji: amerykańscy Murzyni cisną się do białego, który mówi o nich dobrze, a zatem stanowi na jarmarku taką mniej więcej osobliwość, jak kobieta z brodą. Po trzecie zastanawiająca jest rola albinosa, który nie tylko cierpi z racji statusu czarnych Amerykanów w "państwie białych", ale i choroby oraz, jak się należy domyślać, pariasa wyrzuconego za obręb obu tych grup. 

Wreszcie proszę się przyjrzeć winiecie (wraz z ilustracją na środku, wykonaną specjalnie do tych dwóch historyjek - później tak rozrzutnie sobie nie poczynano) powstała do pierwszego numeru. Wprawdzie miała potem obsłużyć i inne artykuły, ale debiutowała tutaj. Obok globu i nowoczesnego budynku i pokazuje wiszącą postać, u stóp której stoi trzech facetów w kapeluszach. Można tu widzieć szacownych obywateli, obserwujących egzekucję złoczyńcy, ale też "obrazek z Ameryki": białych panów w cylindrach i niewinną, czarnoskórą ofiarę linczu. 

No i ten rodzynek: sugestia oszustów, że wybielony czarny będzie mógł nawet zostać prezydentem. Jeśli potraktujemy ją optymistycznie, to tak: czasy się zmieniły, Obama zasiada w Białym Domu bez żadnych szarlatańskich medykamentów. Jeśli pesymistycznie, to Amerykanie - jak zauważali niektórzy czarnoskórzy komentatorzy - nie wybrali na prezydenta Murzyna, tylko Mulata, a zatem "tego wybielonego" (choć nie z pomocą cud-proszku, a zwykłej genetyki). Na prawdziwe równouprawnienie trzeba będzie jeszcze sporo poczekać.


http://www.youtube.com/watch?v=VHvTBERuk3w

W ramach zaś bonusu - historyjka nr 1, niespecjalnie może porywająca, ale zwracająca uwagę na alternatywne zapisy nazwy stanu New Jersey, która w zapisie Nev-Yersey wygląda na jidysz-hebrajską nazwę pustynnego sztetłu.

Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)

Pierwociny vol. II, czyli dobry sędzia i źli moraliści

Co tu kryć: „Tajny Detektyw” był czasopismem nastawionym na zysk, co widać już od pierwszego numeru (dodać jednak lojalnie należy, że przez cały czas swojego istnienia numer „Tajnego” kosztował dokładnie tyle samo: 30 groszy, w Czechosłowacji zaś – bo i tam był dystrybuowany – 1 koronę i 20 halerzy).

Pod wstępniakiem zapowiedzi chwytliwych tematów, które zostaną poruszone w kolejnych tygodniach, niżej zachęta do prenumeraty; dalej anons „powieści w odcinkach”, czyli pamiętników najbardziej tajemniczego człowieka obecnej epoki:


Kolejną zachętę prenumeraty znajdziemy na stronie przedostatniej:

Wreszcie jest i druga okładka, z taką samą winietą i nagłówkiem, ozdobiona, jak i frontowa, fotografią. Bywało, że okładka tylna zapowiadała jakiś materiał w numerze, czasami jednak prezentowała po prostu osobne zdarzenie, była jednozdjęciowym reportażem, opatrzonym kilkoma słowami wyjaśnienia. Tak jest i tym razem:



Tyle tylko, że wyjaśnienie jest tym razem niezbyt jasne. Czemu sędzia – jak można wnioskować z tekstu – wygłaszał kazanie w katedrze i czemu został aresztowany za niewłaściwe zachowanie?


Ben Lindsey (drugi od lewej w pierwszym rzędzie, niski, w okularach) był, trzeba powiedzieć, jednym z wielkich i zapomnianych dziś dobroczyńców XX wieku. Przez całe życie zajmował się rozmaitymi reformami, największym jednak jego osiągnięciem było stworzenie sądów dla nieletnich. Wcześniej nie czyniono takiego rozróżnienia – nastoletni przestępcy (a czasem – wedle naszych dzisiejszych standardów – niegroźni łobuziacy) trafiali za banalne nieraz przewinienia do regularnych więzień, gdzie w towarzystwie starych wyg ulegali prędkiej demoralizacji, lub do zakładów poprawczych, które były formą karnych obozów pracy. Dopiero dzięki staraniom Lindseya otwarto w USA dwa pierwsze sądy dla nieletnich, w Illinois (Chicago) i Colorado, a następnie – również za sprawą jego wieloletniej pracy – rozszerzono ten system na pozostałe stany. Sędzia walczył też ze zmuszaniem dzieci do pracy, starał się o państwową opiekę nad osobami będącymi na utrzymaniu przestępcy, który trafił do więzienia, i tak dalej. Cieszył się dzięki temu opinią mądrego reformatora i znakomitego humanisty. Do czasu.


W 1927 roku napisał książkę o „Małżeństwie koleżeńskim”, gdzie postulował by młodzi ludzie łączyli się w tytułowe próbne „małżeństwa koleżeńskie” – przez rok mieli się dopasować, sprawdzić (również seksualnie), pod tym wszakże warunkiem, że nie doprowadzą do ciąży. Po okresie próbnym mogliby albo zrezygnować i się rozejść, albo, jeśli chcą mieć dzieci i tworzyć prawdziwe stadło – przekształcić związek w regularne małżeństwo. 


Słowem: chodziło mu mniej więcej to, co dziś praktykuje – w znacznie mniej sformalizowany sposób – większość cywilizowanego świata. Tego moraliści Lindseyowi wybaczyć nie mogli. Rozpętano przeciw niemu ogromną kampanię, twierdząc, że promuje zepsucie, promiskuityzm i wolną miłość (zaprzęgnięto do walki nawet papieża, który też miał coś do powiedzenia w tej kwestii) i po 28 latach pracy zwolniono go karnie z sądu miasta Denver, zakazując praktyki w stanie Colorado. Później, w 1931 roku, czyli w tym samym roku, kiedy powstał „Tajny Detektyw”, kandydował na sędziego w Kalifornii (jest to stanowisko obierane w głosowaniu) i, na szczęście, wybory wygrał. Co jednak przedstawia zdjęcie?

Sędzia Lindsey oczywiście nie wygłaszał kazania w katedrze. Jak podaje Joseph Lewis w „The Ten Commandments”, przebywał w katedrze św. Jana podczas kazania biskupa Manninga, które było skierowanym wobec niemu atakiem. Kiedy sędzia Lindsey wstał, by obronić się przeciwko nieuprawnionym oskarżeniom, wierni niemal jednogłośnie zaczęli krzyczeć: „Zabić go! Zabić go!”. Ocalony przed linczem dzięki szybkiej interwencji policji, został pod eskortą wyprowadzony z kościoła (wedle niektórych źródeł: wypchnięty przez tłum) oraz, faktycznie, aresztowany na wniosek rzeczonego biskupa – i to właśnie tę chwilę, mam wrażenie, przedstawia tylna okładka „Tajnego Detektywa”. Następnego dnia pojawił się w sądzie w towarzystwie swojego prawnika. Nigdzie, niestety, nie natrafiłem na wzmiankę o tym, czy w procesie za „niewłaściwe zachowanie” został skazany, czy uniewinniony.


Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)




niedziela, 26 lutego 2012

Pierwociny vol. I, czyli amerykańscy bootleggerzy i częstochowskie letnisko

Półtora roku i sto dwadzieścia postów temu, 4 lipca 2010 roku, założyłem niszowy blog „Tajny Detektyw”, w którym publikuję opatrzone paroma słowami komentarza artykuły z tego przedwojennego tabloidu kryminalnego. Pryzma skupowanych tu i tam numerów tygodnika rośnie, kolejne wklejki dołączają do archiwum, pojawiają się nowi obserwatorzy. Otrzymałem jednak propozycję przenosin na nową platformę NaTemat.pl i to miejsce, jak się zdaje, pozwoli przedstawić „Tajnego” internautom, którzy dotychczas do mnie nie trafili. Nie wiem, jak mój blog się tam przyjmie – podejrzewam jednak, że ze swej natury adresowany jest do dość wąskiej grupy internautów, lubujących się w starych szpargałach, przebrzmiałych frazach i zaczytanych do cna pitavalach, więc niewiele się zmieni. Zobaczymy. Na razie szata graficzna stwarza jeszcze pewne problemy, więc postanowiłem umieszczać notki w obu miejscach.

Z okazji przenosin postanowiłem jednak wyszperać coś wyjątkowego. Traf chciał, że dostały mi się ostatnio najwcześniejsze numery pisma, w tym numer pierwszy, bezpłatny – i to jego fragmenty chciałbym dziś przedstawić, przy okazji robiąc małe résumé dla ewentualnych nowych czytelników.




„Tajny Detektyw” od początku (to jest od stycznia 1931) wychodził jako dodatek do popularnego IKaCu, czyli Ilustrowanego Kuriera Codziennego, największego dziennika polskiego międzywojnia, i od początku też liczył sobie stron szesnaście (w tym dwie okładkowe z nagłówkami). Pozbawiony był tego, co dziś nam się najbardziej kojarzy z tabloidami – krzykliwej szaty graficznej. Kolor, i to bardzo oszczędny, wprowadził na okładkę (wraz z nową winietą) dopiero jesienią 1933 roku. Numer na Boże Narodzenie 1934 roku był nieco grubszy i zawierał kolorowe ilustracje również na stronach wewnętrznych – okazało się jednak, że był to ostatni numer w historii pisma, dodatek do IkaCu zlikwidowano. Przez większość swojego istnienia „Tajny” oferował za to inne graficzne atrakcje: wspaniałe, awangardowe fotomontaże, wykonywane przez Janusza Marię Brzeskiego, wybitnego modernistycznego grafika i filmowca. 


Zwalczany przez księży i moralistów jako żerujący na najniższych (jak się przed wojną wydawało) instynktach, miał równocześnie swój propaństwowy sanacyjny projekt: pod płaszczykiem wiadomości o zbrodniach, zboczeniach i niegodziwościach przemycał umoralniające historie i propagandowe tezy. Oficjalnie tygodnik miał też swój etos „uświadamiania społeczeństwa” i „wspólnej walki ze zbrodnią” (otrzymywał zresztą wsparcie ze strony policji, między innymi materiały śledcze). Wystarczy spojrzeć na pełen wzniosłych haseł redakcyjny wstępniak do pierwszego numeru:



„Tajny Detektyw” z jednej strony był kroniką przestępstw krajowych (utrzymywał w całej Polsce szereg korespondentów, zapewne zresztą będących stałymi współpracownikami IKC), z drugiej – donosił, często zresztą przekręcając fakty, nazwy i nazwiska bohaterów, o tym, co dzieje się w światku przestępczym, policji i więziennictwie w innych państwach, szczególnie zaś w Stanach Zjednoczonych, kojarzących się ze zbrodniami, bogactwem i rozpustą, czyli tym, co czytelnik tabloidów (a wcześniej powieści groszowych i odpustowych) zawsze lubił najbardziej. Ale chodziło o coś jeszcze: w Stanach prasa tego rodzaju miała się dobrze, stąd też „Tajny” mógł – z braku materiałów własnych, jeśli akurat w Polsce niewiele się zdarzyło w minionym tygodniu – posiłkować się przedrukami z zagranicy. Widać to szczególnie w pierwszym numerze: redakcja albo nie miała jeszcze „oddziałów terenowych” i układów z policją, udostępniającą zdjęcia i informacje, albo stwierdziła, że polskie, prowincjonalne zbrodnie są za mało pociągające i numer pilotowy zapełnić należy wiadomościami z wielkiego (pół)świata. Polski dotyczy więc tylko jeden skromny artykulik:




W „Róży” Smarzowskiego po polach mazurskich co rusz przeciąga jakiś szabrownik z zegarem przytroczonym do pasa, ale nikogo to nie dziwi, bo czasy są brutalne i grabieżcze. Tu natomiast czujni włościanie stanęli na wysokości zadania, przyłapali parę z firankami i lustrem, i położyli kres miłosnej idylli w luksusowym pałacyku. Spoilsports.



Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)


sobota, 18 lutego 2012

Miasta cieni cz. V

Moja przygoda z "Tajnym Detektywem" zaczęła się od kupienia albumu policyjnych zdjęć z lat 30-tych - jako że fotografie opatrzone są tylko numerem sprawy i nic bliżej nie wiadomo o przedstawionych tam oskarżonych, przestępcach, ofiarach, narzędziach zbrodni i odzyskanych fantach, w piśmie starałem się wytropić jakąkolwiek wzmiankę, która wyjaśniłaby okoliczności powstania którejś z fotografii. I jest, wreszcie, po dwóch latach, pierwsza z nich, z której dowiadujemy się co nieco o tych przedmiotach:






W albumie zdjęć skradzionych dóbr jest znacznie więcej, dziś wybór kilku jeszcze.









Za: "Tajny Detektyw" nr 47, rok III, 19 XI 1933, album

wtorek, 14 lutego 2012

Więzienie par excellence ludzkie

Czasem zastanawiam się, gdzie trafiali ci wszyscy pochwyceni przez dzielnych policjantów niegodziwi złoczyńcy - poza, rzecz jasna, tymi, którzy dostali kulkę w akcji albo powędrowali na szafot. Otóż między innymi do Świętego Krzyża - szacownego więzienia z długą tradycją, mieszczącego się na Łysej Górze.

Łysa Góra była na początku ośrodkiem kultów pogańskich (według Długosza czczono tam bóstwa Lelum i Polelum oraz Świst i Poświst) - świątynie tamtejsze miała zburzyć Dąbrówka, Chrobry zaś ponoć wystawił pierwszy benedyktyński klasztor. Czy on, czy ktoś później - nie wiadomo, ale klasztor stał i stoi, a od 1864 roku był więzieniem carskim, następnie polskim, wreszcie niemieckim obozem zagłady dla radzieckich jeńców.

Moja babcia, która wychowała się w tych okolicach (w Kielcach i w Lisowie pod Morawicą) twierdziła, że zwalniani po latach więźniowie osiedlali się w tym rejonie i wżeniali w miejscowe rodziny. Rzeczywiście, do dziś na cmentarzach widać tam nazwiska z całego terenu dawnego cesarstwa rosyjskiego. A że byli tam zarówno więźniowie kryminalni, jak i polityczni, to ich potomkowie byli wyjątkowo inteligentni, zaś okoliczne wsie, a zwłaszcza - w jej wspomnieniach Lisów - były "złodziejskie", ale ze specjalnym złodziejskim kodeksem honorowym. Nie wolno było zatem okraść sieroty czy biednego czy obrabować kogoś "do końca" - zabierano jedynie "naddatek" temu, kto "i tak miał za dużo". Se non è vero (że to z powodu osiedlania się więźniów, bo kradzieże udokumentowane w wielu ładnych anegdotach), è ben trovato.







I jeszcze osobno konterfekt zasłużonego więziennika, naczelnika Butwiłowicza.




Z niejakim zainteresowaniem pragnę odnotować, że pejoratywne określenie "polska droga" (na trudno przejezdną, wiejską szutrówkę) pochodzi grubo sprzed czasów ministra Grabarczyka. A po drugie, że w czasach Królestwa Kongresowego konieczne było osobne więzienie dla księży (które, jak można sądzić, nie było w całości przeznaczone dla patriotycznie nastawionych więźniów politycznych) - jednak inne źródła podają, że był to po prostu dom dla księży-emerytów.

Za: "Tajny Detektyw" nr 28, rok I (26 VII 1931)

niedziela, 5 lutego 2012

Jedno oko na Maroko

Oto i jedna z metod zdobywania wierszówki w "Tajnym": zlepek wybranych z jakichś podrzędnych opracowań i gazetowych notek (a może po prostu zmyślonych) wiadomości o dalekim kraju, gdzie nawet kozie wymię może fałszować mleko, tubylcy są "dzicy". Mamy tu jak na dłoni orientalizm Saida: przepych, nieprzebrane skarby, skłonność do nieuczciwości i okrucieństwa, etc.

A jednak, umyka - jak się zdaje - autorowi i umykało czytelnikom, że gilotyna musiała być sprowadzona z "kulturalnej" Francji, gdzie egzekucje gromadziły całe tłumy robotników, drobnomieszczan i innej gawiedzi. Której jakoś "dziką" nikt w tym tekście nie nazwał.





Za: "Tajny Detektyw" nr 28, rok I (26 VII 1931)

piątek, 3 lutego 2012

Uwaga na uprzejmość w małopolskiej kolei!

Rubryka "KTO i CO?" uczy nas tym razem, że jeśli już spotkamy kogoś uprzejmego w PKP na trasach małopolskich, to zapewne będzie to rabuś, w dodatku z ukrytym w rękawie sztyletem!

Przeskanowałem całą rubrykę, bo wprawdzie egzekucja amerykańskiego gangstera jest niezbyt ciekawa, ale nie mogłem się oprzeć wiedeńskiej midinetce, częstującej szefa policji cukiereczkami. No nie mogłem.







Za: "Tajny Detektyw" nr 28, rok I (26 VII 1931)

środa, 1 lutego 2012

Orka na kresowym ugorze

"Tajny detektyw!", organizowany w porozumieniu z władzami, miał - jak już po wielekroć dowodziliśmy - silny sanacyjny program propaństwowy, toteż zamieszczał niekiedy najrozmaitsze teksty (również, jak w tym przypadku, poza głównymi działami reportażowo-newsowymi), które nie były wprawdzie związane z programem i polem zainteresowań czasopisma, ale pozwalały wypełniać i inne misje. 

W czasach, kiedy biblioteki podnoszą się z upadku, przypominamy w jaki sposób (strasząc ziejącą czerwoną zarazą) proszono o książki w międzywojniu.







Za: "Tajny Detektyw" nr 28, rok I (26 VII 1931)