sobota, 28 grudnia 2013

Szuler, hrabia, dziedziczka i targ na Sewerynowie.

Jak ja wspominam dawne dzieje przestępców nad numerami "Tajnego Detektywa", tak redaktorzy pisma wspominali dawnych cwaniaków, zbrodniarzy i łotrów. Choćby Romana Zgórskiego, obrotnego chłopaka, ślicznego jak marzenie, który najpierw w gimnazjum szerzył rozpustę wśród kolegów, potem omotał arystokratę-utracjusza, a wreszcie został łowcą posagów.




Anegdotka jak anegdotka - przekręt zabawny nawet (jeśli nie liczyć rozczarowania biednej a bogatej córki łódzkiego fabrykanta), bo trafił najmocniej w spekulantów, a przestępca jest jak żywcem wyjęty z powieści. Ale przypominam go nie tylko dlatego: otóż dotknął czułego miejsca w moim sercu, bo przywołał moje warszawskie okolice: Tamkę, Kopernika, Sewerynów. 

Kiedyś wszystko tu nazywało się inaczej. Dzisiejsza ulica Kopernika to dawniej Aleksandria - bo była głównym traktem założonej w roku 1670 jurydyki, która wzięła takie właśnie imię od swojego założyciela, księcia Aleksandra Zasławskiego. W owym czasie wzdłuż skarpy ciągnęły się kolejne dwory i pałace magnatów: przy Tamce był to po jednej stronie Zamek Ostrogskich (tak naprawdę - niewielki budynek, szczątkowy wobec wielkiego założenia, planowanego przez Tylmana z Gameren; ostatecznie na solidnym bastionie, zbudowanym jeszcze przez Ostrogskiego pod jego rezydencję, stanęła nie boczna oficyna, mieszcząca kuchnie, ale cały pałacyk), po drugiej - dwie wypalone ruiny: pałac Chomętowskiego, który spłonął na początku XVIII wieku, oraz Lubomirskich i Gozdzkich, strawiony przez pożar w roku 1777; został on odbudowany przez dwóch kolejnych mężów Karoliny Gozdzkiej: Jana Sanguszkę, a po prędkim rozwodzie - przez Karola de Nassau (to od jego nazwiska ulica, biegnąca niżej nazywa się "Dynasy").



Nie na wiele się to zresztą zdało, bo już w roku 1788 pałac spłonął ponownie - ocalało tylko jedno skrzydło, w którym gnieździła się biedota. Tak było do roku 1845, kiedy na scenę wkracza hrabia Seweryn Uruski. Uruski, człowiek zamożny i przedsiębiorczy, zawołany heraldyk (twórca jednego z najsłynniejszych polskich herbarzy), marszałek szlachty guberni warszawskiej i ochmistrz dworu carskiego, wzniósł dwa nieodległe budynki: obszerny pałac, który stanął na miejscu dawnego pałacu Poniatowskich (po lewej stronie od bramy głównej Uniwersytetu Warszawskiego) oraz coś w rodzaju dzisiejszej "galerii handlowej", z początku nazywane "Gościnnym dworem", z czasem - Targiem "Sewerynów". 



Franciszek Maria Lanci zaprojektował budowlę w kształcie litery U: jedno długie skrzydło to właśnie pozostałość dawnego pałacu Gozdzkich-de Nassau, do tego poprzeczny łącznik i skrzydło trzecie, ostatecznie niewybudowane. Obok mieścił się jeszcze widoczny na planie, a należący do kompleksu okrągły placyk z jatkami. Przedsięwzięcie Uruskiego okazało się jednak finansową klapą - zniszczyła je popularność pobliskiego, a dogodniej położonego targu "Na Ordynackiem". Znikły sklepy co elegantsze, zostali głównie szewcy i handlarze starzyzną. W tej sytuacji trzeba było coś zrobić z obszernymi pomieszczeniami na pierwszym i drugim piętrze - to tam, jak twierdzi Jerzy S. Majewski, mieściła się zapewne wspomniana w tekście szulernia, należąca do Zgórskiego. Ale nie tylko. 

W latach 1900-1913 Emilian Konopczyński prowadził tam gimnazjum męskie. Prządł raczej cienko, ale kiedy w roku 1905, na fali rewolucji, jako pierwszy w Warszawie, nie czekając na carskie zezwolenie, wprowadził lekcje w języku polskim, krok ten doceniło wiele zamożnych rodzin, które oddały tam swoich synów. Powiew wolności sprawił, że Aleksandrię przemianowano na ul. Kopernika, a Konopczyńskiemu, który nagle mógł sobie pozwolić na budowę własnej szkoły, pozwolono na wzniesienie najnowocześniejszej podówczas placówki w Warszawie. W 1913 roku na sąsiedniej ulicy Sewerynówki (Sewerynówka lub Sewerynówek, różnie podają źródła), biegnącej po Skarpie Wiślanej od bazaru na południe, otwarto wielki gmach w formie górującego nad skarpą zamczyska z wieżą (mieszczącą obserwatorium astronomiczne) i wieżyczkami, stromymi dachami, balkonami, i tak dalej; obok klas był tam również mały internat i cała kamienica z osobną klatką, przeznaczona na mieszkania nauczycielskie (część z nich - z bezpośrednim wejściem na szkolne korytarze). Uczyła się tam cała plejada późniejszych sław, między innymi Jan Białostocki, Miron Białoszewski, Jan Lechoń, Jan Nowak Jeziorański, Jan Kobuszewski, Edward Dziewoński.




Sam dyrektor szkoły, zmarły w 1911 roku, otwarcia szkoły nie dożył - ale ćwierć wieku później kolejny z jego uczniów, Stefan Starzyński, przemianował ulicę Sewerynówki na ul. Konopczyńskiego. W owym czasie szkoła traciła jednak swoją poczesną pozycję - nie w edukacji, ale w pejzażu skarpy. Otóż targ, wzniesiony przez Uruskiego, powoli znikał, a nieużytki zaczęto zabudowywać. Wlatach 20-tych wyburzono kompleks jatek, na którego miejscu stanął wieżowiec (początkowo miał to być hotel "Helvetia", w końcu gmach zajął Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych; po wojnie, odbudowany ze znacznymi zmianami i, przede wszystkim, bez wieży, służył związkom zawodowym). 




W roku 1935 z kolei zburzono sam targ, wytyczając na jego miejscu ulicę Bartoszewicza  i stawiając w roku 1937 pierzeję tzw. "luksów", siedmiopiętrowych, kamienic w stylu funkcjonalistycznym, należących do najmodniejszych wówczas budynków mieszkaniowych w mieście, a zaprojektowanych przez świetnych architektów (Korngold, Żórawski, Jotkiewicz). Kompleks sięgał od nowo wytyczonej na skarpie ulicy Bartoszewicza (częściowo - planowanej wówczas długiej widokowej alei Na Skarpie), do Konopczyńskiego, a nawet, długim jęzorem, aż do Kopernika. Po drugiej stronie ul. Bartoszewicza w latach 1937-38 stanął również siedmiopiętrowy "wieżowiec" projektu Ludwika Paradistala, dostosowany skalą i nowoczesnością do projektowanej alei Na Skarpie. 

Wojna obeszła się z tą okolicą nawet dość łagodnie; w luksach do końca mieszkali Niemcy i folksdojcze (m.in. aktorka-kolaborantka Ina Benita, ale to temat na inną opowieść); część budynków na Bartoszewicza i Konopczyńskiego została uszkodzona, ale cały zespół przetrwał praktycznie w całości. Zakład Ubezpieczeń, podobnie jak szkoła Konopczyńskiego, zostały odbudowane w znacznie zubożonej formie, która zatarła nieco ich dawną urodę, ale w porównaniu choćby z zabudową pobliskiej Tamki straty były niewielkie, a kolejne budynki powoli odzyskują dawny blask. Niedawny remont skrzyżowania zaowocował dwoma maleńkimi rondami; jest propozycja, by nazwać je imionami Bolka i Lolka - i to też jest jakiś kawałek historii tego miejsca, podobnie jak zapomniane dziś nazwy: Aleksandria, targ Sewerynów, Sewerynówek (czy Sewerynówki, nadal nie wiem). 

Za: "Tajny Detektyw" nr 52, rok IV, 23 XII 1934, portal www.warszawa1939.pl


niedziela, 22 grudnia 2013

Propaganda pod choinkę

Tak się przyjęło, że na Boże Narodzenie każde czasopismo - zwłaszcza tygodnik - przygotowuje specjalny numer świąteczny. Nawet, jeśli - jak "Tajny Detektyw" zazwyczaj pisze o morderstwach, egzekucjach, rozpuście i krwawych porachunkach w przestępczym światku. Jak wyglądał świąteczny numer w roku 1934?



Oczywiście, obok policjanta: choinka i dziecko. W reklamie zawsze istniały dwie podstawowe metody - na "szczucie cycem" i na "szczucie bachorem". Seks i rodzina, to działa na ssaki w przekazie reklamowym. A co w środku? Życzenia. Dla polskich policjantów. No, dobrze, jest to jakoś tam zrozumiałe, ostatecznie "Tajny" korzystał z policyjnych materiałów operacyjnych, był wprzęgnięty w sanacyjną machinę medialną, gdzie stawał "po właściwej stronie", o czym już wielokrotnie wspominałem (kpiny z "wąsatych ownieńskich matron", potępianie ukraińskich nacjonalistów, ale i relacjonowana ostatnio sprawa Piekuckiego, z wrogiego władzom obozu endeckiego). Tym razem jednak, mam wrażenie - i to w sprawie niekoniecznie tak zapalnej jak wyżej wymienione - redaktor (a może i cała redakcja?) idzie najdalej chyba w propagandową opowieść.



Zawsze się zastanawiałem, skąd w Polsce powojennej od razu znalazła się cała grupa dziarskich propagandzistów - część, rzecz jasna, to hunwejbini, młoda gwardia, wychowana na przekazie oficjalnym w ZSRR, gdzie trafili w czasie wojny. Łatwi do zmanipulowania, ideowi. Część to starzy towarzysze: przedwojenni komuniści, jedni ideowi, drudzy cyniczni. Ale są jeszcze i tacy, którzy po prostu, sądzę, mieli dryg to pewnego typu pisania - jak autor poniższej notki; w "Tajnym Detektywie" Anno Domini 1934 był jeszcze nieco przedwczesny, przekaz kłuł w oczy chyba nawet na tle sanacyjnego cukierkowego przekazu; ale już za -naście lat wpisywałby się idealnie w klimat literacki. Ciekawe, czy autor przeżył wojnę - i czy mógł rozwinąć skrzydła? W końcu jego kolega z redakcji, Karol Ferster, czyli rysownik Charlie po wojnie odnalazł się jako autor rysunków o Auguście Bęc-Walskim... Po takich kwiatkach stylu jak: sięgamy myślą ku waszym domom, policjanci państwowi polscy czy tkwią nieruchome posterunki [...] występując służbowo w każdym wypadku pogwałcenia prawa możemy się spodziewać, że powojenna prasa przyjęłaby go z otwartymi ramionami.


Za: "Tajny Detektyw" nr 52, rok IV, 23 XII 1934


środa, 18 grudnia 2013

Pedofilski skandal w międzywojennym Poznaniu vol. III

Proces Piekuckiego przykuwał uwagę całego Poznania, a może i Polski; na wyrok czekano z dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że Piekucki, czując oparcie w kręgach decydenckich, do końca się odgrażał. Rzekomo padł ofiarą spisku i w listach do prasy do ostatniej chwili groził "oszczercom", że pociągnie ich do odpowiedzialności.







Jak widać, z czterech panów z towarzystwa na bezwzględne, półtoraroczne więzienie skazano tylko dwóch, w tym Piekuckiego; pozostali dostali karę w zawiasach. Co innego stręczycielki - największy wyrok w całej sprawie pedofilów dostała Genzlerowa. Nie żebym jej jakoś żałował - była to dość antypatyczna osóbka, która skrzywdziła mnóstwo niewinnych dziewczyn; Kamil Janicki tak relacjonuje jej sposoby na pozyskanie "świeżych towarów": 

Razem z kilkuletnią córeczką przemierzała miejskie parki i zapuszczała się w okolice szkół, gdzie zaczepiała ładne, nastoletnie dziewczęta. Na różne sposoby skłaniała je do wizyty w umówionym miejscu: przekupywała cukierkami, obiecywała sukienki i drobne prezenty, mamiła wizją pracy opiekunki do dziecka. Niczego nie podejrzewające ofiary były następnie upijane lub narkotyzowane. Trafiały w łapy członka szajki odpowiedzialnego za przygotowanie zdjęć pornograficznych (i będącego jednocześnie pracownikiem jednego z bardziej szanowanych atelier fotograficznych w mieście), a w końcu do klientów. Wszystko działo się niemalże na oczach miasta: w lokalach przy głównych ulicach, często na parterze. Przechodnie nie zwracali jednak uwagi na krzyki wykorzystywanych dziewcząt, woleli przejść nad tym do porządku dziennego. Na koniec Genzlerowa zastraszała dzieci, tak by nikomu nie zdradziły swojego losu i faktu istnienia szajki. Po tym wszystkim jak gdyby nigdy nic wracała do domu, do męża. W całym swoim haniebnym procederze kierowała się tylko jedną zasadą – kończyła zawsze przed godziną 17, tak by zdążyć przygotować obiad przed tym jak mąż przyjdzie z pracy.

Ale nie dobrem dzieci kierował się chyba sąd, kiedy Genzlerową skazał najsurowiej z całej szajki, a tym, że była nikim: nie miała politycznych wpływów, była niezamożną kobietą, za którą nikt ważny się nie wstawił, nie wykonał koniecznych telefonów, nie zagadał sędziego na przyjęciu, że "doprawdy, nie godzi się... były może jakieś niemiłe sprawki, no ale jak to, Piekuckiego, bohatera... nie, nie godzi się, panie sędzio kochany." Sędziowie, jak zwraca uwagę Janicki, byli częścią tej samej grupy społecznej, poznańskiego establishmentu, więc był chroniony - co zresztą przypomina nam tak głośną ostatnio sprawę Krolloppa i radnych miejskich, którzy utajnili obrady, na których wyszło, że Krollopp wykorzystuje seksualnie nieletnich chórzystów. Pewne rzeczy, jak widać, w Wielkopolsce się nie zmieniły od ośmiu dekad... Na plus należy Poznaniowi oddać, że Piekucki dostał półtora roku, a Krollopp aż osiem (zmniejszone później do sześciu). Czyli jakiś postęp jest.


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok II, 21 VIII 1932, wywiad z Kamilem Janickim