niedziela, 26 października 2014

Dziesięć okładek

W środku roku 1933 redaktorzy "Tajnego Detektywa", korzystając zapewne z popularności pisma, a może chcąc jeszcze ją zwiększyć, postanowili zainwestować w kolorowe okładki; w niektórych numerach pojawiały się również barwne materiały na wewnętrznej wkładce. Uległo także zmianie logo - z poziomego na okrągłe. Autorem fotomontaży, które zdobiły niekiedy okładkę, był najprawdopodobniej główny grafik pisma, czyli Janusz Maria Brzeski.












Za: "Tajny Detektyw", 1934

sobota, 18 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. III Doktor Bruze

Choć, jako się rzekło, śmierć porucznika Uchnasta mogła być zupełnie niepowiązana z serią samobójstw w kołach okultystycznych, prasa robiła swoje. W latach 30-tych o rzekomej satanistycznej sekcie informowało ponad trzysta tytułów prasowych. W "Tajnym Detektywie" zaczęto budować legendę diabolicznego sadysty, doktora Bruze mieszkającego w podwarszawskich Gołąbkach. 



Warszawskie samobójstwa okultystyczne rozpoczęły się - jak podaje Zbigniew Łagosz - w roku 1924 (od apokryficznej, być może, śmierci niejakiego Wł. Ż., syna profesora politechniki), ale zainteresowanie prasy datuje się od zgonu Eugeniusza Rostkowskiego (1926), po nim zabili się Bolesław Wójcicki i Lucjan Krzyżewski, następnie dwie studentki, Wanda i Beata, wreszcie Zbigniew Werner (1930). Przy Rostkowskim znaleziono ponoć karteczkę z odręcznym napisem: Z rozkazu Szatana. Bracia oczekują. Strzał. Północ i hebrajską literą szin. Podobne karteczki znajdowano też przy pozostałych samobójcach - jedyną znaną reprodukuje Łagosz i, choć widnieje na niej szin, to niczego o szatanie nie ma:


Widzimy tylko cyfry, znaki, litery, a także napis: Rembgracja (?) powrót do Absolutu do nirwany, Shin - element przyciągania, 1930 ciepły i wilgotny 9 IV 1930. Jak wyjaśnia Łagosz: 

Wiemy, że najbardziej „złowrogie” wrażenie robiła na prasie znajdująca się na wszystkich sześciu kartkach litera szin. Litera ta jest dwudziestą pierwszą literą alfabetu hebrajskiego o swej numerycznej wartości 300. Prasa podawała, że jest to symbol „Szeloszeta” – czytaj Szatana. Jednak to nie do końca prawda. Litera szin reprezentuje również duszę świata i zrozumienie życia. W tym kontekście bardziej zrozumiałe wydają się umiejscowione na karcie słowa „powrót do absolutu”. Literę szin można rozpatrywać na trzech poziomach. Poziom realny to zrozumienie życia, poziom duchowy – dusza świata i poziom mityczny – duch Boga. Szin będzie zatem pojmowaniem w pełnym znaczeniu inteligencji, duszy i ducha, operujących na trzech poziomach świadomości, ale nieoddzielnie. Należy pamiętać również, że samobójcy należeli do Zakonu Martynistów, w którego manifeście z roku 1921 możemy przeczytać: „Przypomnijmy sobie, że Chrystusa przedstawia litera Szin i owo Szin, Symbol Chrystusa, powinno być dla nas Granicą Równowagi i Granicą Zgody, uzgadniającą podwójne przeciwstawne elementy: Dobro i Zło, Materię i Ducha, Ciemność i Światło”.

Uchnast to zdecydowanie inny przypadek - jego śmierć przydarzyła się już po rewizjach i konfiskatach w domu kilku poczesnych okultystów (m.in. Czyńskiego) oraz po nieudanym procesie, do którego nie doszło, bo materiał dowodowy był zbyt szczupły. Kiedy więc w roku 1934 usiłowano dokleić sprawę Uchnasta do sensacji sprzed paru lat, chodziło chyba tylko o pragnienie, by przywrócić społeczną fascynację satanistami  - i przyciąć grosza na sprzedanych nakładach gazet. Skąd się wziął dr Bruze - trudno powiedzieć. Być może wzorowano go na Mikołaju Mikołajewiczu Czaplinie, pomocniku Czyńskiego, który faktycznie miał organizować sadystyczne orgie i karmić adeptów narkotykami. Na ilustracji przedstawiony jest jako dandys w typie Bułhakowskiego Wolanda, w tekście opisano go z kolei jako człowieka skrywającego oczy za ciemnymi okularami, odzianego w mniszy habit. Pojawia się też doklejanie kolejnych śmierci - niedoszłego samobójstwa inżyniera L-skiego oraz tajemniczych zwłok z Wału Miedzeszyńskiego. W obu przypadkach brak wzmianki o karteczce z literą szin, pojawia się za to kwestia trójkątnego tatuażu, wcześniej niewspominanego. Są to zatem sprawy albo przypadkowe, albo wręcz zmyślone na potrzeby artykułu.

Pozostaje ostatnie pytanie: jaka była przyczyna sześciu śmierci, w których samobójcy zostawili przy sobie karteczki z literą szin? Łagosz podaje kilka możliwości:
1. Samobójstwa rytualne, których celem była "operacja magiczna" - uczniowie składali się w ofierze by wzmocnić przygasające zdrowie mistrza Czyńskiego
2. Składali się w ofierze aby, wyzwalając życiową energię, wspomóc odprawiany przez niego rytuał. 3. Adeptom narzucano samobójstwo, obiecawszy im coś w zamian (np. stan nirwany i połączenie się z Absolutem, jak sugeruje karteczka znaleziona przy Krzyżewskim).

Tak czy owak, kampania prasowa, rewizje i przygotowania do procesu na tyle ostudziły warszawskich okultystów, że kolejnych zwłok z karteczką opatrzoną szin już nie znaleziono. Doktor Bruze zaś, jak się zdaje, rozpłynął się w powietrzu - jak złe licho lub jak kaczka dziennikarska.


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, Z. Łagosz "Mit polskiego satanizmu...", Hermaion nr 1/2012

czwartek, 16 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. II porucznik Uchnast


Tam, gdzie dziś wypada mniej więcej środek warszawskiego placu Konstytucji, przed wojną był narożnik Marszałkowskiej i Koszykowej: czteropiętrowa eklektyczna kamienica, nakryta zdobną kopułą. To właśnie tutaj, w dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze oficyny, w maju 1934 roku doszło do satanistycznej orgii i tajemniczej śmierci polskiego ułana.

Zdjęcie za portalem Warszawa1939.
Niestety, nie dysponuję numerem "Tajnego Detektywa", gdzie sprawę szczegółowo opisano (acz wiem, że nie jest to, jak błędnie podano w tekście, numer 25, bo to właśnie z 25go numeru pochodzi dzisiejsza wklejka), ale sprawa Uchnasta pojawia się tu i tam w necie, często z cytatami z "Tajnego", więc coś da się zrekonstruować.

Mieszkanie należało do małżeństwa Meyerów. W majową noc pani Julia Meyerowa, wyekspediowawszy męża, Ewarysta, w podróż do Gdańska, sprosiła gości: swojego kochanka, Tadeusza Gutnajera, dwie koleżanki, Marię Wierzejską i rotmistrzową Okulicz-Kozarynową, a dla pań do pary dwóch poruczników z 10. pułku ułanów w Białymstoku: Marcelego Marcinkowskiego i przyszłego denata, Stanisława Uchnasta. "Tajny Detektyw" opisał szczegółowo starania gospodyni, która zadbała o aprowizacje, lokum, wystrój wnętrz i przyjemną atmosferę:

W przytulnym pokoju stołowym urządzono libację, w czasie której rozwieszono na ścianach pornograficzne obrazki, a kiedy goście wpadli już w nastrój, rozdzielono się na trzy pary, które tworzyli: gospodyni domu z p. Gutnajerem, p. Wierzejska z por. Marcinkowskim i p. Okulicz-Kozarynowa z por. Uchnastem. Pierwsza para ulokowała się w sypialni, druga w saloniku, a trzecia w kuchni.

Pod jednym względem jednak, że pozwolę sobie zauważyć, gospodyni nie umiała się zachować, sama brukając cudzołóżczo własne łoże małżeńskie, zamiast odstąpić je gościom i wycofać się do najmniej prestiżowego pomieszczenia. Tak czy owak, pary bawiły się szampańsko, ale nad ranem z rzeczonej kuchni dał się słyszeć strzał. Kiedy pozostali - zapewne skąpo ubrani - uczestnicy orgietki stanęli w progu, zobaczyli krwawiącego ułana, który przed śmiercią wyszeptał tylko "Ostatni rozkaz". Na Marszałkowską wezwano policję:

Przy łóżku leżał trup, z piersi przez mundur sączyła się krew. Prawa ręka nieboszczyka kurczowo trzymała rewolwer. - Zapewne samobójstwo wyrwało się policjantowi. Lecz w tej chwili za plecami policjantów rozległ się głos kobiety. - To ja go zabiłam. Przed policjantami stanęła kobieta w średnim wieku, ubrana szykowanie. Wygląd miała straszny, Włosy rozwichrzone, głowa opadała jej na piersi, a twarz boleśnie była skurczona o błędnem spojrzeniu zamglonych oczu. -Tak, to ja go zabiłam - powtórzyła i z jękiem osunęła się na ziemię.

Kiedy jednak odzyskała przytomność, nie przyznawała się już do winy, a lekarze orzekli samobójstwo. Jednakże tajemnicze ostatnie słowa ułana i przedziwny stan rotmistrzowej wystarczyły, by część prasy uznała, że chodziło o hipnozę - choć, oczywiście, wystarczyło, że zblazowana pani Okulicz-Kozaryn zażądała od kochanka "Jeśli nie chcesz mojej zguby, kulę w pierś swą poślij, luby". On szeptałby o rozkazie, ona - że go zabiła. Niezbyt metafizyczne powody śmierci sugerowała też czytelnikom "Ilustrowana Republika" (zwracam uwagę, że powściągliwie nie podała nic o pornograficznych obrazkach, a pitigrillenie się z inflagrantem określiła jako "asystowanie"):


Dla "Tajnego Detektywa" takie rozwiązanie było jednak zbyt łatwe. Przyczyną samobójstwa musiała być diaboliczna hipnoza. A skoro tak, to trzeba było znaleźć bohatera, który zafascynuje czytelników: doktora Bruze. Ale o tym w następnym odcinku.


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, "Ilustrowana Republika" nr 140 rok XII, 24 V 1934,  Warszawa 1939Marszałkowska 48 Majewskiego, Focus Historia 

wtorek, 7 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. I Czesław Czyński

Z dzieciństwa w latach 80-tych pamiętam straszenie satanistami, którzy gromadzą się w ruderach, składają tam rytualne ofiary z kotów i spryskują ściany krwią, wąchają klej i demolują cmentarze, bazgrząc na nagrobkach pentagramy. W tych opowieściach wrzucano do jednego worka z napisem ZUO i chuligańskie wybryki, i młodocianą narkomanię, i sporą dawkę fantazji. Jak się okazuje, było tak i przed wojną, kiedy w prasie publikowano artykuły o satanistycznych mordach w stolicy.



Międzywojnie było, oczywiście, czasem rozkwitu metafizyki innej, niż religijna. Już od połowy XIX wieku, od doświadczeń sióstr Fox, rozkwitał spirytualizm, spirytyzm, mediumizm, równolegle tworzyły się rozmaite - tak to sobie podzielmy roboczo - towarzystwa i zakony. Towarzystwa, na przykład angielskie Towarzystwo Badań Psychicznych czy francuski Międzynarodowy Instytut Metapsychiczny, zajmowały się zgłębianiem i próbami wyjaśnienia fenomenów paranormalnych, jak telepatia, hipnoza, nawiedzanie przez duchy; ich członkami często byli naukowcy z prawdziwego zdarzenia, jak choćby sir Oliver Lodge (wybitny fizyk, wynalazca świecy zapłonowej i badacz elektromagnetyzmu) czy William Barrett (fizyk), którzy narzucali swoim badaniom rygor laboratoryjny i wiele zrobili dla demaskowania oszustów. Zakony natomiast czerpały czasem z tradycji masońskich, czasem dryfowały w kierunku salonów artystycznych lub sekt z guru o silnej osobowości, i lubowały się raczej w natchnionym hokus-pokus i koturnowości.

Te prądy nie ominęły również Warszawy. Mieliśmy swoje mediumiczne sławy, choćby Jana Guzika, prostego grabarza, który posiadł ponoć zdolności telekinetyczne, a jego umiejętność wywoływania zjaw zawiodła go aż do Carskiego Sioła, gdzie przeprowadzono seans dla Mikołaja II i wywołał zjawę Aleksandra III, który miał wyprowadzić syna z kręgu zadziwionych uczestników, a potem uciąć sobie z nim przy oknie dłuższą - i smutną - rozmowę. Franek Kluski (pseudonim dziennikarza Teofila Modrzejewskiego) słynął z kolei z wywoływania widmowych ludzi i zwierząt z ektoplazmy, na jego seansach zaś pojawiały się najważniejsze figury II RP: naukowcy, wojskowi, pisarze, artyści, z marszałkiem Piłsudskim na czele. 

Mieliśmy też swoje delegatury zachodnich zakonów - najważniejszym chyba ich implementatorem był Czesław Czyński (1858-1932), funkcjonujący pod pseudonimem Punar Bhama, hipnotyzer skazany kiedyś w słynnym procesie o wymuszenie ślubu na zahipnotyzowanej baronowej von Zedlitz-Neukirch,. Czyński otrzymał we Francji tytuł Suwerennego Generalnego Delegata Zakonu Martynistów na Polskę i Rosję, po czym zaczął budować struktury zakonne na terenie zaboru rosyjskiego. Po pewnym jednak czasie utracił władzę - martyniści nie akceptowali magii seksualnej , którą pragnął zgłębiać - i założył Zakon Białego Wschodu. Niestety, w krótkim czasie aż sześciu adeptów nauk Czyńskiego popełniło samobójstwo, co zwróciło na guru uwagę warszawskiej policji. Wkrótce zaczęło robić się gorąco i prasowa histeria wokół "satanizmu" stała się powszechna, czego dobitnym przykładem niech będzie sugestywna okładka "Tajnego Detektywa".

Jak podaje Zbigniew Łagosz w artykule Mit polskiego satanizmu. Czesław Czyński - proces, którego nie było, pierwszy impuls do histerii dało aresztowanie Jana Sylwestra Grabariego za próbę kradzieży komunikantów w jednym z kościołów - i choć Grabari był po prostu chorym psychicznie człowiekiem, który trafił na kilka miesięcy do szpitala bonifratrów, to uznano, że w Warszawie działa sekta satanistów, a sprawa ukradzionej hostii łączy się z serią samobójstw.

Prasa zaczęła zatem tropić: na pierwszy ogień poszedł Czyński, u którego dokonano rewizji i konfiskaty sprzętów liturgicznych. Ponieważ brakowało tego, w czym dziennikarze bulwarówek się lubują, czyli zeznań, pojawiło się kilka soczystych opisów z ust "anonimowych świadków". Autorami mogli być, owszem, świadkowie. Mogli być nimi również dziennikarze, bo brzmi to raczej jak kiepska proza sensacyjna (cytuję za Łagoszem obszerny fragment artykułu Orgia sekty diabelskiej z Wiadomości Codziennych z 1930 roku):


Do ceremonii kazał mi B. W. przygotowywać się przez tydzień. Miałem brać odpowiednie kąpiele i zażywać pastylki. Tłumaczył to tym, że narkotyki palone podczas obrzędu źle odbiłyby się na moim zdrowiu. Potem zrozumiałem,że te praktyki miały za cel wprowadzenie mnie w stan pewnej ekstazy i osłabienia woli. Wyznaczonego dnia spotkałem się z W. przed północą i udaliśmy się razem na ulicę Puławską. Później „msze” odbywały się na Elektoralnej. Zostałem naprzód wprowadzony do małego pokoiku. Tam musiałem zdjąć wierzchnie ubranie, natomiast włożono na mnie czarny płaszcz, a na twarz czarną maskę. Zostałem wprowadzony do sąsiedniego pokoju. Znajdowało się tam grono osób – trzy kobiety – i czterech mężczyzn, wszyscy w płaszczach i maskach. Pokój był prawie pusty, stały tylko w nim dwa otomany, a podłogę zaścielał gruby dywan. Na ścianach wisiały trójkąty ze szpicami odwrócone do góry, a na jednej ze ścian wielki wizerunek Bafometa, czyli ohydnego kozła siedzącego na ziemskim globie. Przed tym wizerunkiem stały dwa trójnogi z miedzianymi miseczkami – w nich narkotyczne kadzidła. Po paru minutach ukazał się W. ubrany w czarny ornat z wyhaftowanym na nim na czerwono wizerunkiem kozła, a na głowie miał również czerwoną czapeczkę. W ślad za W. podążały trzy całkiem nagie kobiety – tylko twarze ich kryły oczywiście maski. Legły one na dywanie, tworząc trójkąt przed wizerunkiem Bafometa. W. wszedł w ich środek, rozejrzał się po zgromadzonych, którzy przyklękli i zapalili kadzidła,począł odmawiać modlitwy. Modlitwy te były tak bluźniercze i tak profanowały religię katolicką, że uważam za niemożliwe je przytaczać. Nagle urwał. Wyszedł z żywego trójkąta i obchodząc zebranych jął rozdawać pastylki. I ja dostałem jedną, ale przezornie udałem, że ją połykam, w rzeczy samej ukrywszy ją w rękawie. W. znów powrócił na swe miejsce. Teraz pochylił się głęboko przed ohydnym wizerunkiem kozła – po chwili głośno skandował nie modlitwy, ale zaklęcia,które odnaleźć można w czwartym tomie »Magii Agrippy« – a służące do wywoływania czarta. Trwało to dłuższy czas. W. chwilami krzyczał, przyzywał Szatana, błagał go,aby się ukazał, groził… Z czoła spływały mu wielkie krople potu. Zebrani cichym szeptem wtórowali tym wysiłkom. I nagle… o dziwo…Najwyraźniej spostrzegłem na ścianie przed W. jakiś ciemny, formujący się kontur. Kontur ten początkowo niewyraźny – wreszcie zarysował się jako postać mglista człowieka o gorejących oczach i wykrzywionych złością ustach. Nie była to znać tylko moja obserwacja, bo głośny jęk ni to przerażenia, ni to radości, pobiegł po obecnych. Trwało to może sekundę – i zjawisko znikło. Odprawiający czartowski obrzęd czerwony, spocony zwrócił się do nas twarzą, powiódł obłędnym wzrokiem i nieludzkim jakimś głosem wycharczał: W jego imię błogosławię was! Składajcie ofiarę! Dotychczasową ciszę przerwały piski, krzyki i histeryczne wołania kobiet. Pastylki, które rozdawano,okazały swą moc. Trzy nagie kobiety, tworzące trójkąt zerwały się i pobiegły do mistrza. Rozpoczęła się ohydna, powszechna orgia.

Na fali popularności tego tematu zaczęto obwiniać o satanizm i zbrodnie wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób interesowali się okultyzmem (w tym tych, którzy Czyńskiego zwalczali), a także pozostałych "innych" - na przykład kościół Mariawitów oskarżono o odprawianie z martynistami czarnych mszy za ołtarzem mariawickiej świątyni w Płocku. W środowisku miłośników metafizyki dokonano szeregu rewizji, konfiskując przedmioty kultu, antykościelne druki, a nawet zdjęcia pornograficzne. Śledztwo jednak nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, Czyńskiemu ani jego współwyznawcom nie przedstawiono żadnych zarzutów, a sam mistrz niebawem zmarł. W ostatnich latach zresztą nie mógł budzić trwogi: był skromnym panem po 70-tce, cierpiącym na chorobę oczu, żyjącym w niedostatku (przeniósł się do mniejszego mieszkania i utrzymywał się z wróżenia i leczenia sugestią, za co pobierał po pięć złotych - sumę niespecjalnie imponującą). Prasa zaczęła więc pisać o tajemniczym doktorze Bruze. Ale o tym dopiero napiszę. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, Z. Łagosz "Mit polskiego satanizmu...", Hermaion nr 1/2012 

środa, 1 października 2014

Cybulski w Brygidkach, czyli nadzwyczaj spokojny morderca

Hieronim Cybulski, inwalida wojenny, w uznaniu bohaterstwa dostał koncesję na prowadzenie trafiki we Lwowie. Tak się pechowo zdarzyło, że w kioseczku zamordował a następnie poćwiartował ciało prostytutki. Szczątki porozrzucał po mieście, co wywołało zrozumiałą sensację. "Tajny Detektyw" nie zapominał o bohaterze swoich artykułów: odwiedził go również w więzieniu.




O Hieronimie Cybulskim, zwanym "lwowskim Kuertenem" pisałem już wcześniej tutaj: Część I i tutaj: Część II. Kto nie czytał - niech zerknie, sprawa mrożąca krew w żyłach. O zbrodni Maliszów wspomnieć jeszcze chyba nie miałem okazji, ale wszystko przed nami. 

Tropicielom sensacji pragnę zmarnować dzionek: Zbyszek, syn zbrodniarza Hieronima Cybulskiego, to nie słynna gwiazda powojennego kina - ten był synem urzędnika państwowego, trzy lata młodszym od Zbyszka z artykułu.

Jakie były dalsze losy Hieronima C. - nie wiem. Znamy natomiast dalsze losy miejsca, w którym przebywał. Lwowskie "Brygidki" wzięły nazwę od zakonu żeńskiego; po jego kasacie w roku 1784 zostały przerobione - co zresztą często się wówczas działo - na więzienie. Najpierw carskie, potem polskie. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Lwowa Brygidki zamieniono na katownię i więzienie polityczne, gdzie torturowano i mordowano Polaków i Ukraińców. Kiedy dotychczasowy sojusznik Stalina zaatakował na Związek Radziecki, wycofujące się oddziały NKWD w bestialski sposób wymordowały ok. 7 tysięcy więźniów w Brygidkach i w gmachu na ul. Łąckiego. Niemcy, wkroczywszy do miasta, otworzyli przed lwowiakami bramy więzień, żeby zaświadczyć o mordach; z dużym zaangażowaniem kręcili tam propagandowe filmy i fotografowali koszmarnie zniekształcone zwłoki. Równocześnie o zbrodnie NKWD oskarżyli lwowskich Żydów, których aresztowano, wleczono do Brygidek i zmuszano do oczyszczania ociekających krwią cel i wynoszenia trupów. Następnie gmach stał się miejscem straszliwej rzezi Żydów, przeprowadzonej przez oddziały niemieckie i ukraińskich nacjonalistów. 

Na tym tle Hieronim Cybulski wydaje się jedynie skromnym amatorem.

Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934