piątek, 22 czerwca 2012

Kocmyrzów, czyli dwa teatry na Dzikim Zachodzie





Historia jest z gatunku najbanalniejszych: jakaś sprzeczka parobków, napad na sklepik, strzelanina. Trzy trupy. Ciekawe jest jednak otwarcie, oprawa wszystkiego. Podkrakowska wieś Kocmyrzów, sąsiednie wsie Karniowo i Czuliców, przedstawienie. Dwór w dawnej posiadłości Czulickich (którzy rezydowali tam od XIV w.; jeden z nich, Imram z Czulic, zginął pod Grunwaldem) należał wówczas do van Wollenów, którzy bardzo dbali o "swoich włościan", zakładając straż pożarną, wspomagając ruch spółdzielczy (działała tam spółdzielnia mleczarska produkująca znane w Krakowie masło "Jagódka") i organizując właśnie spektakle teatralne w spichlerzu. Dwór stoi nadal: 



Zdjęcie użytkownika Żuraw1965 z forum Eksploratorzy; więcej zdjęć TUTAJ

Co do spichlerza - nie wiem, chyba rozebrano go pod pegeerowskie budynki. Nie były to, jak widać, żadne pałace, ale skromny dość dworek. Tak czy owak, w rok po zbrodni, w 1933 roku z inicjatywy Marii van Wollen młodzież czulicka wystawiała "Hanusine wesele" Jędrzeja Cierniaka w Teatrze Słowackiego w Krakowie, a wspomniany w tekście Włodzimierz Miarczyński, drugorzędny aktor krakowski, często chyba "krzewił kulturę teatralną wśród ludu", jak powiedzieliby jedni, lub "chałturzył na prowincji", jak powiedzieliby drudzy, bowiem w zbiorach NAC mamy nie tylko jego zdjęcia ze sceny, jak to ze "Szwejka"" Haska w Teatrze Słowackiego (gdzie stoi na deskach obok Jaracza):

Od lewej W. Szymborski (Papiernik), K. Utnik (Dozorca więzienny), 
S. Jaracz (Szwejk), Z. Kułakowski (Profesor) i W. Miarczyński (Paliwec)

...ale i takie, gdzie zajada zebrane przez wiejskie dzieci poziomki (1935 r.):


Wiejskie objazdówki trwały chyba w najlepsze.*

Mamy do czynienia z historią trochę jak z Dzikiego Zachodu: miejscowe elity krzewią kulturę, bawią się w pozytywistyczną orkę i wystawiają dla ludu sztukę, na którą przychodzą i "miejscowi dzicy ludzie" i klasa pośrednia, jak Geislerowie: emerytowani posterunkowy i nauczycielka. Tymczasem w sąsiedniej wsi, u Greislerów, idzie na ostro - świstają kule, kuzynka pada od trzech kul. Rusza się rewolwer ze ściany, trup się ściele gęsto.

Potem to, co zwykle. Dochodzenie. Siostry zabitego jak te płaczki antyczne, tyle, że w chustach na głowie - mimo chłopskiej zwykłości wielkie w tej rozpaczy (przynajmniej na zdjęciu). Oskarżony skuty łańcuchem z mizerną kłódeczką.

I na to wszystko wchodzi kolejne przedstawienie: po tragedii musi być i farsa, slapstikowy upadek "jakiegoś wieśniaka", salwa śmiechu nad trupami. Deadwood.


*Mogą nam się dziś wydawać śmieszne, ale w czasach, kiedy analfabetyzm na wsi był powszechny, ta forma społecznikowskiego wsparcia miała sporo sensu. Sztuki zapomnianych dziś Władysława Gutowskiego ("Surdut i siermięga") czy zabitego w Palmirach Jędrzeja Cierniaka, redaktora naczelnego "Teatru Ludowego", były częścią szerokiego, ogólnopolskiego ruchu, który tworzył teatr dla szerokich mas (po polsku dla chłopów, jak w wymienionych wypadkach, ale i w jidysz dla biedoty żydowskiej). Wydawane jeszcze za czasów zaborów, np. w seriach "Naród sobie!", miały treść dostosowaną do ubogiej wiedzy widowni, skoncentrowaną na sprawach wsi, walory edukacyjne i wymowę umoralniającą, co często widać po samych tytułach "Oko za oko", "Ojciec rywalem", "Przed ożenkiem", "Dopust Boży" (to Gutowski) czy "Dożynki", "Szopka krakowska", "Wesele krakowskie", "Franusiowa dola".




Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)

niedziela, 10 czerwca 2012

Dla wnikliwych

Co jakiś czas "Tajny Detektyw" organizował konkursy dla swoich Czytelników. Oto jeden z nich - Państwo, niestety, nie mogą w nim wziąć udziału, bo termin minął w marcu 1932. A i kwoty nagród nieco się zdewaluowały od tamtych czasów...





Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)

piątek, 1 czerwca 2012

Fałszerz w limuzynie i ostatni polski alchemik

Zabawna jest mieszanina społecznego oburzenia i fascynacji techniczną biegłością, z jaką "Tajny Detektyw" pisze o sprawie dr Salabana - niemieckiego jurysty, który po godzinach, kiedy służba poszła lulu, zajmował się z żoną fabrykowaniem dwumarkowych monet w kanciapie za pokoikiem z łóżkiem. Czyli: podlec, łotr i drań, ale pilniczków używał z zadziwiającą sprawnością. To jednak, co ujmuje najbardziej, to sposób wprowadzania monet do obiegu: mieszanina grandeur z przaśnością, luksusowej limuzyny ze zwykłym targowiskiem, gdzie koperek i pęczek włoszczyzny:




Pisząc o tym skandalu w poważnych sferach "Tajny" wspomina o Dunikowskim - istotnie, słynny polski artysta miał na sumieniu pewną aferę, o której było bardzo głośno: zastrzelił mianowicie młodego malarza, Wacława Pawliszaka (a potem uniknął kary). Huczał jednak o tym nie Paryż, a Warszawa, i nie w 1932 a w 1905. Dunikowski, o którym tu wspomniano, to ktoś zgoła inny: inż. Zbigniew Dunikowski, polski naukowiec, który trudnił się alchemią. No, powiedzmy - nie miał wyrabiać złota z ołowiu, ale zasadniczo zwiększać wydajność rud z pomocą napromieniowań (w tym z użyciem sobie tylko znanych "promieni Z", które później chciał odsprzedać rządowi francuskiemu jako mające moc strącania samolotów). Więcej o tym Dunikowskim tutaj:

Wróćmy jednak do naszych Salabanów. W kwietniu 1932 o ich sprawie donosiła nowozelandzka gazeta "Otautau Standard and Wallace County Chronicle", z której dowiadujemy się, że para wnosząc na targowisko fałszywe monety zajeżdżała wprawdzie limuzyną, ale ubrana była skromnie; dr Salaban natomiast przyznał się do wprowadzenia na rynek nie 30 tys. fałszywych dwumarkówek, a jedynie 4 tys. Nie sądzę jednak, by miało to większe znaczenie (podobnie jak informacja, że willa Salabanów znajdowała się w Berlinie na Schoenebergu, pisanym zresztą przez nowozelandzkiego dziennikarza jako "Shoneberg", a nie w Lichtenfeldzie) - przy osiągnięciach naszego Dunikowskiego kwoty te nie robią specjalnego wrażenia. Polak potrafi! 


Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)