sobota, 24 października 2015

Gniew ludu pod "Ziemiańską" czyli z historii obcego kapitału w Polsce

W kwietniu 1932 roku na ulicy Mazowieckiej w Warszawie krępy, biednie ubrany człowiek oddał dwa strzały do eleganckiego cudzoziemca, z którym przez chwilę rozmawiał. Tak zaczął się jeden z najbardziej dramatycznych procesów II RP: sprawa Juliana Blachowskiego, zabójcy dyrektora zakładów żyrardowskich.



Miejsce jest symboliczne i przypomina, że II RP to zarazem znane kabarety i stołeczny blichtr, jak i brutalność i powszechność polityki twardej ręki - zarówno po stronie rządzącej, jak i po stronie różnych frakcji opozycyjnych. Dziś zaskakiwać może poziom tej brutalności, ale należy pamiętać, że Polska była krajem świeżym, który niejako wyrósł na terroryzmie; nieprzypadkowo akcja pod Bezdanami (1908), w której bojowcy PPSu napadli na pociąg carski i zrabowali ponad 200 tys. rubli, była nazywana „akcją czterech premierów”. Skoro „terroryzm w słusznej sprawie” przynosił po latach szacunek i najwyższe honory, przyzwolenie na łamanie prawa było znacznie większe, niż obecnie. Blachowski zaś popełnił zabójstwo w samym sercu sanacyjnej rozrywki, przed kawiarnią Ziemiańską, raptem parę metrów od stolików Tuwima, Słonimskiego i Wieniawy. Prezydenta Narutowicza zastrzelono o krok dalej, w Zachęcie – po drugiej stronie Ogrodu Saskiego, w Galerii Luxenburga przy Senatorskiej, mieścił się legendarny teatrzyk Qui Pro Quo. Minister Pieracki zginął na ulicy Foksal, nieopodal kawiarni Pod Pikadorem na Nowym Świecie, gdzie swój literacki związek nie tak dawno zawiązali Skamandryci. Na środku zaś tej mapy mamy wspomnianą Ziemiańską i Adrię na Moniuszki – nie sposób zrozumieć w pełni Tuwimowskiego Balu w Operze, nie wystawiając sobie w głowie tej mapy.

Ofiara Blachowskiego, Gaston Koehler-Badin, był pochodzącym z Alzacji obywatelem szwajcarskim, który w imieniu francuskiego konsorcjum "króla bawełny", Boussaca, zarządzał największą fabryką lniarską w Europie: Zakładami Żyrardowskimi. Był też, jak się okazało w toku procesu, emblematycznym złym burżujem, który, zdawało się, zszedł prosto z kart komunistycznej agitki. Osobiste problemy Blachowskiego miały tu bowiem znaczenie tylko cząstkowe; "Tajny Detektyw" (który, wedle mojej wiedzy, poświęcił sprawie tylko dwie wzmianki: krótką notkę i okładkę następnego numeru, już bez tekstu) napisał o zabójcy, nieco kpiarsko chyba, "chciał być mścicielem". Cóż, historia pokazała, że tym mścicielem stał się w istocie - i, jak mawiano, strzały na Mazowieckiej "zabiły człowieka ale powstrzymały śmierć miasta".




Proces Blachowskiego bowiem zwrócił uwagę nie tylko na skandaliczne warunki, jakie nastały w spółce odkąd zaczęli tam rządzić Francuzi, ale i przypomniał podejrzaną kwestię francuskiej własności Zakładów. Boussac kupił większościowy pakiet udziałowy w 1920 roku, ale z powodu wojny z Rosją nie inwestował w odbudowę fabryki, więc rząd RP przyjął ją pod zarząd, przywrócił produkcję wstrzymaną po zniszczeniach I wojny światowej i zatrudnił ponad tysiąc osób. W roku 1924 po długich negocjacjach, minister Kucharski podpisał tzw. "transakcję żyrardowską", na której skarb państwa stracił ponad 2,5 mln franków szwajcarskich, bowiem strona francuska zwracała Polsce jedynie 0,73% (!) nakładów na odbudowę fabryki. Następnie Boussac doprowadził do ogólnego upadku zakładów, które słynęły z jakości płótna w całej Europie, wyprowadzał zyski księgując fikcyjne straty i unikając podatków, obniżył jakość produkcji, opieczętowując gorsze płótno z zakładów francuskich stemplami żyrardowskimi, itd. (min. Kucharski, który miał wziąć milion franków szwajcarskich łapówki, uniknął postawienia przez Trybunałem Stanu, bo zabrakło do tego paru głosów, a następnie, korzystając z immunitetu, uniknął również odpowiedzialności w zwykłym procesie karnym). Wraz z upadkiem zakładów zaczął się upadek całego Żyrardowa, powstałego przecież wokół przędzalni Girarda.

Od nastania rządów francuskich w fabryce robotników zaczęto "traktować jak psy", w czym celował Koehler Badin. Przeprowadził masowe zwolnienia - wyrzucił na bruk trzy tysiące robotników, na ich miejsce przyjmuje uczniów, których rzekomo tymczasem szkoli, ale po okresie próbnym wyrzuca i bierze następnych (przypomina ci to coś, drogi stażysto i droga stażystko?). Jako "esteta" zwalniał robotników starych i grubych, prządki o krzywych nogach, toteż tacy ludzie w czasie jego inspekcji musieli ukrywać się w toaletach. Wśród najwyższych rangą pracowników wprowadził rządy terroru, znany był z wybuchów furii. Strajki nic nie dawały, bo dyrekcja wykorzystywała je jako pretekst do kolejnych zwolnień, bez odpraw, więc nawet finansowała namawiających do strajku prowokatorów (!). W roku 1934 kontrola państwowa wykazała wyprowadzenie z firmy 25 mln złotych (co przekraczało kilkakrotnie jej wartość) oraz zaleganie z podatkami na 2 mln złotych. Zarząd, w tym kilku Francuzów, zaaresztowano - wprawdzie, na skutek międzynarodowego skandalu (Francja dba o swoje korporacje) ostatecznie nie pociągnięto ich do odpowiedzialności, ale fabryka, wykupiona, trafiła z powrotem do skarbu państwa i zarządzał nią Państwowy Bank Rolny.

Blachowskiego wszystko to dotyczyło osobiście - nie był pierwszym z brzegu robotnikiem, tylko twardym graczem z wieloma latami działalności niepodległościowej i socjalistycznej na koncie. Już jako szesnastolatek, w roku 1906, wstąpił do Narodowego Związku Robotniczego, gdzie zajmował się m.in. szmuglem broni i bibuły, zlikwidował też carskiego konfidenta; jako osiemnastolatek został zaaresztowany na ul. Karowej, torturowany w śledztwie (zrywanie paznokci); nikogo nie wydał, siedział na Pawiaku, następnie w roku 1909 skazano go wyrokiem sądu na cztery lata katorgi i dożywotne mieszkanie w guberniach syberyjskich. Z Syberii wrócił po rewolucji i zajmował się różnymi zajęciami, działał też w PPSie. Zostaje wybrany przewodniczącym Rady Miejskiej,  ale że współpracował z dziennikarzem Hulką-Laskowskim, który w swoich tekstach był głównym demaskatorem francuskich machinacji w Żyrardowie, zarząd fabryki zaczął rozsiewać o nim plotki (m.in. że otrzymuje łapówki od Koehlera-Badina) - stracił poparcie, nie wybrano go na kolejną kadencję, wrócił do picia, z którym miał problemy na Syberii. Wszystko to doprowadziło do tragicznych wydarzeń na Mazowieckiej.

Blachowskiego, po którego stronie była sympatia społeczeństwa, skazano na pięć lat, bo działał pod wpływem silnego wzburzenia. Mieszkańcy Żyrardowa zawiązali komitet, apelujący o skrócenie wyroku - do prezydenta Mościckiego trafia siedem tysięcy podpisów, w tym podpisy władz miasta. Akcja okazała się skuteczna - Blachowski wyszedł z więzienia po niecałych dwóch latach. Zginął 23 stycznia 1943, zapewne w Palmirach, rozstrzelany z innymi więźniami Pawiaka, był bowiem na gestapowskich listach proskrypcyjnych. Ale to już zupełnie inna historia.

Za: "Tajny Detektyw" nr 18, 19, rok II, 1 i 8 V 1932 oraz znakomity i obszerny artykuł Tomasza Bohajedyna w Le Monde Diplomatique

piątek, 23 października 2015

Zazdrość fryzjera, czyli Sosnowiec we krwi

Jeśli sądzicie, że nożyczki to jedyna śmiertelna broń w ręku fryzjera, to mylicie się srodze. Oto Longin Posyłek, zabijaka z Zagłębia, i dramatyczna historia jego miłości do nadobnej manikiurzystki Bolesławy.


Zastanowił mnie bardzo ten sprawozdawczy ton autora, cała scenka "naszego korespondenta", który miał niebywałe szczęście, że znalazł się w samym sercu wydarzeń. Wydawało mi się to nieco podejrzane - sądziłem że raczej pozbierał trochę plotek i je udramatyzował. I rzeczywiście, "Express Wieczorny Ilustrowany" podaje zgoła inną wersję: Posyłek zastrzelił Kapuścińskiego przy zakładzie, natomiast z Bolesławą spotkał się osobno przy stadionie Victorii, dopiero tam ją zabił i popełnił samobójstwo:



Wersja korespondenta jest zatem nieprzypadkowo nieprecyzyjna - w przeciwieństwie do zwyczaju "Tajnego Detektywa" nie podaje adresu zakładu ani domu, przed którym zginął Kapuściński, tylko ogólnie pisze o dzielnicy Pogoń. Nic dziwnego, skoro dziennikarza w ogóle nie było przy morderstwie. Ale niejedyna to zastanawiająca nieścisłość w tych relacjach - okazuje się bowiem, że bardzo różne podawano motywy, które powodowały fryzjerem Posyłkiem. Widać tu splot wydarzeń, z jednej strony rzutujące na związek zabójstwo ojca, z drugiej zazdrość. Posyłek-senior faktycznie został zaszlachtowany w Częstochowie, motywy były najpewniej rabunkowe. Morderstwo zostało opisane przez "Gońca Częstochowskiego", zwracam uwagę na ujmujące informacje o nietypowych miejscach zadołowania pieniędzy przez ofiarę (poniżej budyneczek, w którym zamordowano Jana Posyłka, w jego dzisiejszym kształcie na Google Maps): 




Śmierć ojca i wiszące nad Longinem podejrzenie - zwłaszcza, jeśli zagnieździło się również w ślicznej główce manikiurzystki Bolesławy - mogło być poważnym czynnikiem, który popchnął chłopaka do straszliwych czynów. Jeśli wieszczące zbrodnię listy napisał 24. marca, to było to tuż po zgonie ojca, skoro "Goniec" 26. marca podaje szczegóły zupełnie świeżej sprawy. 

Znacznie ciekawszy wydaje mi się jednak trójkąt - nie tyle pomiędzy Kapuścińskim, Bolesławą a Longinem, ile pomiędzy miłością, pracą i pieniędzmi. Kapuściński to w czasach kryzysu człowiek, któremu się powodzi: ma własną firmę, zakład przy Orlej 14 (i to spory, skoro zatrudnia jeszcze manikiurzystkę), jest mistrzem fryzjerskim, nauczycielem zawodu, dobrze znanym w Sosnowcu - może nie członkiem elity miejskiej, ale członkiem elit rzemieślniczych z pewnością. A to daje mu zupełnie inne możliwości, niż Longinowi, zatrudnionemu na posadzie pomocnika. Sprawa zwolnienia jest niejasna - właściwie każdy materiał prasowy opisuje ją nieco inaczej. Wydaje się jednak, że Bolesława i Longin zostali wyrzuceni w tym samym czasie i że ich zakochanie było tu istotnym czynnikiem - jeśli pisać o zazdrości, to nie tylko o zazdrości Longina, ale i o zazdrości Kapuścińskiego, żonatego 44-latka, który nie pozostał obojętny na wdzięki swojej przystojnej pracowniczki, jak eufemistycznie stwierdza "Tajny Detektyw". Ostatecznie jednak nawet to sformułowanie okazało się chyba za mało eufemistyczne jak na sosnowieckie warunki. W końcu Longin był nikim, a zmarły - szanowanym obywatelem miasta. Po tygodniu zatem podkręcono nieco wersję: już nie zaplanowane morderstwo, już nie listy z 24. marca, ale ujrzenie fotografii. Podejrzenia był nieuzasadnione i opierały się na zupełnie fałszywych podstawach - konkluduje pismo. Ten fryzjer to wariat był jakiś, gorąca głowa:


Jak było naprawdę? Czy Posyłek faktycznie został zwolniony tylko dlatego, że źle wypełniał obowiązki, a Bolesława - bo zakończyła praktyki? Czy Kapuściński zginął, bo podarował Bolesławie niewinną fotografię, i to na jej wyraźną prośbę? A może było odwrotnie, może Kapuściński traktował swój zakład - jak np. ofiara księżnej Zyty Woronieckiej, przedsiębiorca Boy, albo jak kierownik składów wódki Kuryło - jak rezerwuar młodych kobiet, które szef może traktować jak darmowe pracownice seksualne, po czym skandalik przykryto? Tego, zapewne, nie dowiemy się nigdy.

Za: "Tajny Detektyw" nr 17 i 18, rok II, 24 IV i 1 V 1932, "Express Wieczorny Ilustrowany", nr 105, rok X, 15 IV 1932, "Goniec Częstochowski" nr 68, rok XXVII, 26 III 1932 

poniedziałek, 19 października 2015

YOLO w Krotoszynie, Anno Domini 1932

Myślałby kto, że #yolo, akronim nastoletniej dewizy "You only live once!" ('żyje się tylko raz') to jakaś nowość, że osiemdziesiąt lat temu ludzie żyli skromnie i skrzętnie, a nawet jeśli nie - posługiwali się starym, dobrym, nieco zaśniedziałym "Carpe diem". Niekoniecznie. Poznajcie tragiczne dzieje rodziny Krawczyków, krotoszyńskich królów życia.




Cóż dodać do smutnej opowieści o rozrzutnym producencie odbiorników radiowych? Niewiele chyba, bo od czasów bajki LaFontaine'a o mrówce i pasikoniku wiemy jak pasikoniki kończą, nawet jeśli mają żonę i dziecko. 

Prócz może tego szczególiku, na który natrafiłem, próbując ustalić adres przedwojennej Fabryki Kawy Słodowej "Extra" w Krotoszynie, żeby sprawdzić, czy budynek ze zdjęcia jeszcze stoi. Budynku nie znalazłem, znalazłem za to sprzedawany kiedyś na Allegro świstek:


A zatem nie tylko pasikonik Krawczyk, ale i mrówka Staniszewski, zapobiegliwy właściciel fabryki i domu, miał finansowe kłopoty i musiał postawić firmę w stan likwidacji. Wielki kryzys bowiem potrafi zagłodzić nie tylko pasikonika, ale i mrówkę.


Za: "Tajny Detektyw" nr 18, rok II, 1 V 1932

środa, 14 października 2015

Kasjer z Przemyśla, czyli impuls Wolfa

Lubię w "Tajnym Detektywie" takie historie: bez początku, bo niewiadome są przyczyny, dla których kasjer Wolf zdecydował się na ucieczkę z kasą, i bez końca, bo nie dotarłem do jego dalszych losów. Ot, kawałek ludzkiego życia, skandal w Przemyślu.




Prywatny przemyski bank żydowski, "Stowarzyszenie Bankowe dla Handlu i Przemysłu", założony w roku 1881, został zlikwidowany w rok po defraudacji. Sądzę jednak, że to przypadkowa zbieżność dat, bo przecież suma nie była tak znaczna, by doprowadzić do bankructwa firmę z półwieczną tradycją; jeśli coś się przyczyniło do jej upadku, to wielki kryzys. Mieściła się na ulicy Aleksandra Dworskiego 5, w sesesyjnym budynku, który przetrwał do naszych czasów:


Znacznie ciekawszy jest tu dla mnie kasjer. Feliks Wolf, sumienny, znakomicie zorganizowany, ubóstwiający swojego synka, znika jak kamfora - z sumą znacznie niższą, niż przechodzące co jakiś czas przez jego ręce. Jaki impuls nim powodował? Kłótnia z żoną z zamożniejszej, wpływowej rodziny? Czy - taka myśl - do 20 tysięcy z kasy dodał znacznie więcej tysięcy z jej posagu? 

A może, po prostu, któregoś dnia nie wytrzymał - jak Horn? Zdjął zarękawki, opuścił biuro i kantorek, za którym przepędził najpiękniejsze lata młodości za skromne 250 złotych miesięcznie, poczuł wiatr w żaglach, niczego nie zaplanował, brał tylko tę gotówkę, która tego wieczoru pchała mu się w ręce?




Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok II, 24 IV 1932


wtorek, 13 października 2015

Zbój i jego pies

Maniawa, pod Bohorodczanami, pod Stanisławowem, koniec świata. A na końcu świata zbój - taki oto, w czapce, z jakimś biednym węzełkiem pod pachą, zatrzymany i gotowy do drogi. Zaraz posterunkowy odprowadzi go do aresztu, potem do sądu, wreszcie do więzienia lub na szubienicę.



Dziewiętnastolatek zabił piętnastolatka, parobek - parobka. O co się pokłócili? O jakąś dziewczynę z Maniawy albo Kryczki? O pieniądze, które jeden przegrał do drugiego albo zwinął mu zza pazuchy? A może to jakaś rodzinna wendetta? Nic nie wiadomo, nie ma żadnych wzmianek o morderstwie Andrzeja na Dmytrze. Jest tylko to zdjęcie: zbój, jeszcze nierozbrojony, z jakąś strzelbą przewieszoną przez ramię, z którą chodził pewnie do lasu na kaczki, w tle nieco krzywy płot - i pies. Pies, który wytropił parobka Bitkowskiego, teraz zupełnie spokojny. Wyżeł, z jakim Bitkowski mógłby sam chodzić do lasu, żeby te dwie kaczki ustrzelić, który, jak wszystkie wyżły, ma z urodzenia zmartwiony wyraz i wygląda, jakby się martwił wszystkim naraz: Dmytrem, Andrzejem, morderstwem, płotem, biedą, Maniawą.


Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok II, 24 IV 1932

poniedziałek, 12 października 2015

Pyffello, łapy przy sobie!

Pod koniec XIX wieku na biednym, robotniczym Powiślu urodził się niejaki Wacek Pyfel. Nie zamierzał jednak iść w ślady przodków, którzy byli zapewne piaskarzami, szewcami czy robotnikami w którejś z fabryczek - i tak został Wacławem Pyffello, chiromantą, jasnowidzem i astrologiem.


Wacław ogłaszał się dość powszechnie w prasie warszawskiej, miewał również sesje wyjazdowe w centralnej Polsce - i wszystko toczyłoby się normalnym biegiem, gdyby nie pewien skandal, o czym "Tajny Detektyw" poinformował w cyklu wiadomości o stołecznych przestępstwach dawnych i nowych pt. "Warszawa dziś i przed laty". Ale najpierw trzeba nam się zagłębić w historię wróżb aż od Ezopa (uwielbiam te erudycyjne wstawki w tabloidzie!) oraz przelecieć wzmianki zarówno o poślednich oszustkach, jak i o kilku poważniejszych warszawskich magach: Czesławie Czyńskim, Eugenii Palej i autorze popularnych książek o potędze psyche, Chaimie Szyllerze-Szkolniku (który zresztą reklamował się również w "Tajnym"):



Ale w następnym numerze dokończenie tekstu, gdzie mamy już i kawałek o Pyflu, czy też Pyffelle:


Szukając rozmaitych wiadomości na tego astrologa i jasnowidza, natknąłem się na całkiem sporo materiałów - niestety, fragmentarycznych i rozproszonych. Po pierwsze: przyjmuje się, że Pyffello tak naprawdę nie obmacywał swoich klientek, bowiem wiadomość o tym niecnym procederze została opublikowana w IKaCu pierwszego kwietnia i jest traktowana jak żart primaaprilisowy. Jest to jednak, jak sądzę, założenie błędne, bowiem widać, że "Tajny Detektyw" pisał o tym na początku maja. Niestety, nie natrafiłem na jakiekolwiek wiadomości o procesie - być może sprawę wyciszono z powodu zamieszania w nią "pań z towarzystwa".

Wacław Pyffello słynął ponoć od roku 1905, czyli, zakładam, musiał się urodzić nie później, niż w 1885, ale nie wiem, kiedy umarł. Przed wojną bywał na gościnnych występach w Częstochowie, bo zachowało się kilka wzmianek na ten temat, w tym krótka a zabawna notka prasowa:



Oryginalny plakat z konterfektem Mistrza (1927) kusił modną grafiką i wierszykiem, niezbyt może zgrabnym, ale za to gorliwie zrymowanym: 

Czy znacie postać jego
jak sen tajemniczą,
co odczytuje tajnie każdego,
mglistą i zwodniczą,
przybył on tu z daleka,
z błękitów wysokości,
by człowieka określał
smutek lub radości!
Koło niego się skupiajcie,
śmiertelnicy biedni,
do Wacława Pyffello przybywajcie
dowiedzieć się o los powszedni.




W istocie jednak Pyffello nie przybywał z błękitów wysokości, tylko z Warszawy. W winiecie artykułu w "Tajnym" widać wejście do kamienicy Stołkowskich przy Bednarskiej 17, gdzie przyjmował (podwórze, trzecie piętro, lokal 57 - czyli oficyny musiały być wyższe niż budynek frontowy) - dziś nieistniejącej, lub odbudowanej nie do poznania. W Narodowym Archiwum Cyfrowym znajduje się cała fotografia, z której wycięto fragment do "Tajnego":



Po wojnie stała jeszcze, wypalona, ale całkowicie w stanie do odbudowy; wybrano chyba, niestety, soc-historyzm i prawdziwa historia poszła pod kilof.


Pyffello opublikował również, podobnie jak Szkolnik-Szyller, kilka broszurek i książek: Poznaj siebie i innych: samouczek chirozofii: badanie na dłoni pagórków, linii, figór, znaków, itp. (Lublin 1919), Twarz - zwierciadło duszy poznaj siebie i innych: samouczek fizjonomiki: 200 typów i 359 objaśnień (Warszawa, 1925) i Tajemnice z Księgi Duchów: droga do szczęścia i powodzenia (Warszawa, 1929). I choć nazywano go szarlatanem, w Bibliotece Narodowej zachowała się ulotka z roku 1932 z "wiecznym kalendarzem" (niestety, jedynie do roku dwutysięcznego) oraz wiersz, w którym niejaki St. M. nazywa go mistrzem i profesorem:



W czasie wojny (kiedy mieszkanka tej samej kamienicy, Maria Antonina Boniecka, posługiwała się w AK właśnie pseudonimem "Pyfelo" i udostępniała organizacji swoje mieszkanie  przy Bednarskiej 17) z pewnością prowadził swoją praktykę, bowiem rozlepiano wówczas (w 1941 i 1942) plakaty po polsku i niemiecku tej treści:



Wojnę przeżył, w roku 1950 grasował w Radomiu. Pod koniec lat 50-tych jego działalność opisywał "Sztandar Młodych" (podawał się wówczas za profesora literatury). W 1956 imię Pyffello nadano czarnoksiężnikowi w polskiej wersji broadwayowej operetki "The Wizard of the Nile", na jego cześć nazwano też automat do przepowiadania pogody. A potem, zapewne, wrócił na błękitów wysokości.

Za: "Tajny Detektyw" nr 18 i 19, rok II, 1 i 8 V 1932, strona Tarocista.pl i blog Panoptikum 

czwartek, 8 października 2015

Miasta cieni cz. XV

Jako że zbliża się premiera płyty "Tajny Detektyw", na którą trafiły wyłącznie piosenki o kobietach - morderczyniach, ofiarach, niewinnie oskarżonych - to dziś kolejna porcja damskich mugshotów z albumu policyjnego. 













Za: album policyjny

środa, 7 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. II

Proces pięciu rzekomych napastników, którzy mieli zgwałcić i pobić panią Massie, był śledzony przez całą społeczność Hawajów. Narastała wrogość między stacjonującą na wyspach marynarką USA a "krajowcami", w mieście huczało od plotek. 

Pojawili się świadkowie, którzy widzieli białego mężczyznę idącego w ślad za Thalią Massie na kilka minut przed dramatycznymi wypadkami. Mówiono, że miała ona romans z jednym z oskarżonych albo z kolegą męża, z którym została złapana in flagranti, i to nikt inny, jak sam porucznik pobił żonę, łamiąc jej szczękę. Wielu policjantów wypowiadało się dla prasy, że akt oskarżenia jest oparty na zmyśleniach. Pani Fortescue, matka ofiary, odpowiedziała na to szeroko zakrojoną kampanią oszczerstw pod adresem pięciu młodzieńców, a właściwie wszystkich rodowitych Hawajczyków. Głównodowodzący marynarki w tym rejonie, admirał Stirling, który wcześniej ogłosił publicznie, że myślał o linczu, ale niestety "trzeba dać działać odpowiednim organom", teraz obawiał się, że wieść o sprawie dotrze do Stanów, co postawi go w niezręcznej sytuacji - opinia publiczna nabierze przekonania, że bieg wypadków wymknął mu się spod kontroli. Razem z panią Fortescue zadbał więc, by prasa na kontynecie nic nie wiedziała o procesie, który pospiesznie rozpoczęto.

Akt oskarżenia był słaby - incydent z panią Pepples wydarzył się czterdzieści minut po północy, sześć mil od miejsca gwałtu; pani Massie została stamtąd zabrana przez samochód pana Clarka (ze śladem pobicia na twarzy, ale z suknią w dobrym stanie) dziesięć do dwudziestu minut później. Zatem w dwadzieścia minut, co było niemożliwe, mężczyźni musieliby przejechać sześć mil, a następnie sześć do siedmiu razy zgwałcić panią porucznikową i umknąć. W dodatku żaden z nich nie pozostawił śladów spermy. Biegły dr Porter, zapytany, czy to możliwe, odpowiedział wymijająco: "Tak lub nie...". 

Sąd ostatecznie nie był w stanie ustalić werdyktu, głosy przysięgłych rozłożyły się 6 do 6 i sprawę zamknięto. I wtedy robi się naprawdę ciekawie: pani Fortescue - a w zasadzie Grace Rooseveltowa - postanawia wziąć sprawę w swoje ręce.



 ...ależ finał wcale taki nie był. "Tajny Detektyw" nie został najwyraźniej o wszystkim poinformowany. Pani Fortescue, a właściwie Roosevelt, dama z towarzystwa, której koneksje sięgały Białego Domu, mogła zostać zaaresztowana i skazana, mogła stanąć przed fotografem od mugshotów, ale z pewnością nie mogła iść do więzienia na dziesięć lat ciężkich robót. 



Z drugiej strony - "krajowcy" byli wzburzeni. W dniu zabójstwa przed posterunkiem policji zaczęły się gromadzić tłumy protestujących Hawajczyków, a pogrzeb Kahahawaiego zgromadził najwięcej żałobników w historii wysp, jeśli nie liczyć pogrzebu ostatniej królowej piętnaście lat wcześniej. 


Dowody były oczywiste, począwszy od ciała, którego nie udało się wrzucić do wulkanu, przez prześciaradło, w które zawinięto zwłoki, aż do pistoletów:


I to właśnie drugi proces przykuł uwagę całych Stanów. Morderstwo popełnione za poduszczeniem członiki rodziny Rooseveltów było nie lada gratką. Z kraju sprowadzono najsłynniejszego amerykańskiego obrońcę, Clarence'a Darrowa (który był modelem dla prawnika Billy'ego Flynna z musicalu "Chicago") - na próżno jednak. Pomimo wszystkich jego sztuczek (z odpowiednikiem "pomroczności jasnej" włącznie) czworo oskarżonych uznano winnych porwania i morderstwa. W tym momencie zaczęły się naciski na sędziego; potężne figury z marynarki wojennej wstawiły się za mordercami; osobiście zatelefonował prezydent Hoover i polecił uniknąć więzienia za wszelką cenę; gubernator Judd mógł skorzystać z prawa łaski, ale wiedział, że wypuszczenie sprawców linczu w tak zróżnicowanym etnicznie stanie źle wpłynie na jego notowania. Ostatecznie więc zdecydowano się na inne rozwiązanie.

Sędzia skazał wszystkich czworo na dziesięć lat więzienia i ciężkich robót. Po czym, pół godziny później, ogłosił na konferencji prasowej, że zmniejszył czas wykonywania kary do godziny, odsiedzianej w biurze gubernatora. Grace Fortescue powiedziała: "To najszcześliwszy dzień w moim życiu". A jeden z marynarzy, Deacon Jones (który trzydzieści lat później miał się przyznać, że to on zastrzelił Kahahawaiego), wysłał do domu telegram: "Kochana mamo, niedługo wracam, nastaw wodę na kawę."

Thalia Massie w dwa lata później rozwiodła się z mężem i zmarła w 1963 roku na Florydzie, w wyniku przedawkowania barbituranów. Jej matka, żelazna Grace Fortescue, dożyła prawie setki. Do śmierci w roku 1979 w wieku lat dziewięćdziesięciu sześciu, nigdy nie wyraziła skruchy. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 21, rok II, 22 V 1932

wtorek, 6 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. I

Z tylnej okładki "Tajnego Detektywa" patrzy ufna twarz pani Massie, po oczach biją litery nagłówka: TRAGEDJA BIAŁEJ KOBIETY. Jednak jeśli się przyjrzeć bliżej, niekoniecznie pani Massie była tu główną ofiarą...



Sprawa była dramatyczna - kobieta, w dodatku dama z towarzystwa, brutalnie pobita i zgwałcona przez pięciu mężczyzn. W dodatku ona biała, oni - kolorowi (pochodzenia hawajskiego, japońskiego i chińskiego), co budziło wówczas w Stanach oczywiste skojarzenia ze "zhańbieniem białej przez murzyńską bestię" (gwałt na białej kobiecie, często kompletnie fikcyjny, był jednym z głównych powodów linczów czarnych, a amerykańscy marynarze często nazywali Hawajczyków niggers, 'czarnuchami'). Jakby tego było mało, mąż ofiary był oficerem marynarki, więc w grę wchodziły jeszcze zamiary "kumpli z wojska", którzy postanowili pomścić tę zniewagę. Procesem ekscytował się cały kraj (dziennikarze uznali go za sprawę roku ex-aequo z porwaniem dziecka Lindbergha), palce w relacjach maczał prasowy magnat, William Randolph Hearst, a także najwyższe kręgi polityczne. Czemu?

Zacznijmy może od tego, kim była pani Massie, a white woman of refinement and culture, bo to, wbrew pozorom, okazuje się zasadnicze. Dwudziestoletnia Thalia Massie, żona porucznika marynarki, Thomasa Hedgesa Massie, który stacjonował w słynnej potem bazie w Pearl Harbour, pochodziła z wpływowej nowojorskiej rodziny Fortescue. A w zasadzie: Roosevelt.

Jej dziadek ze strony ojca, Robert Roosevelt, był kongresmenem z Nowego Jorku, bratem Theodore'a Roosevelta seniora i stryjem juniora, prezydenta USA. Przez wiele lat miał kochankę, Minnie O'Shea, irlandzką imigrantkę, której zrobił był trójkę dzieci - poślubił ją po śmierci pierwszej żony, a dzieci adoptował, z tym wszakże zastrzeżeniem, że oficjalnie ich ojcem był wymyślony "Robert Francis Fortescue". Wszyscy troje, przez wzgląd na konwenanse, do końca życia posługiwali się tym nazwiskiem - wśród nich Granville Roland Fortescue, ojciec pani Massie. W młodości, podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej, służył na Kubie jako kawalerzysta wraz ze swoim kuzynem, Theodorem Rooseveltem juniorem, później pracował w jego administracji prezydenckiej i jako korespondent wojenny. 

Dziadek ze strony matki należał również do najwyższej amerykańskiej "arystokracji" - jeśli można użyć tego określenia, a chyba można, ponieważ jego przodek, Lion Gardiner (1599-1663), był rycerzem, który jako pierwszy założył angielską kolonię w stanie Nowy Jork (na wysepce u wschodniego wybrzeża Long Island) - Gardiners Island. Otrzymał tytuł Lord of the Manor i po dziś dzień wyspa jest w posiadaniu jego potomków jako ostatnie w całych Stanach dobra nadane przez angielską koronę. Jednym z potomków Liona był zamożny bostoński kupiec i plantator bawełny, Gardiner Greene (1753-1852), który zasłynął wspaniałą posiadłością Pemberton Hill - jego trzecia żona, Elizabeth Clarke Copley (1770-1866) była siostrą trzykrotnego lorda kanclerza Anglii oraz wnuczką niejakiego Richarda Clarke, kupca, którego transport herbaty zniszczono w czasie buntu, znanego jako "Herbatka Bostońska". Wnukiem Gardinera Greena i Richarda Clarke był właśnie Gardiner Green Hubbard, dziadek pani Massie.

Jako zamożny prawnik angażował się w wiele spraw - między innymi założył bostońskie wodociągi, gazownię i transport miejski. A także szkołę dla niesłyszących, bowiem jego córka, Mabel, straciła słuch w wieku lat pięciu, za sprawą szkarlatyny. W szkole zatrudnił młodego Szkota, Alexandra Grahama Bella, który uczył między innymi Mabel, a także, w wolnym czasie, wynalazł telefon. I tu losy ich splatają się w jedno. Hubbard zakłada Bell Telephone Company i zostaje jego pierwszym prezesem; parę dni później Alexander Graham poślubia Mabel. Jego kuzyn Charles John, który zostaje zatrudniony w firmie (rozwija telefonię w Europie) poślubia drugą z sióstr Hubbard, Robertę, a po jej śmierci w połogu - trzecią, Grace. Oprócz tego wespół z teściem zakłada National Geographic Society (tak, to, które wydaje znane pismo) i jest jego pierwszym skarbnikiem (a teść prezesem). 

Wywód ten był długi, ale konieczny. Pokazuje bowiem, kim (w sensie społecznym) była nie tylko pani Massie, ale i jej matka, Grace z Hubbard Bellów Fortescue, która w tej historii spełnia rolę niepoślednią. Wróćmy jednak do dramatycznego gwałtu i pobicia wśród hawajskich palm (tak oto prezentuje się kolażowa rozkładówka):







"Tajny Detektyw" relacjonuje proces za pośrednictwem mediów amerykańskich, więc wkradło się tu kilka przekłamań i niedopowiedzeń. Po pierwsze - pani Massie, która uważała się za lepszą niż większość amerykańskich rodzin oficerskich, była dość nielubiana w swoim środowisku - a z klubu wyszła po sprzeczce z jednym z oficerów (któremu dała w twarz). Porucznik zorientował się dopiero po czasie - i choć państwu Massie niezbyt układało się w małżeństwie, był na tyle troskliwy, żeby zadzwonić do domu i sprawdzić, czy żona dotarła tam bez problemu. Odebrała dopiero za którymś razem, w szoku, i powiedziała, że została zgwałcona.

Wezwana policja przyjęła od niej zeznania - ponoć było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek powiedzieć o osobach, które ją napadły. Tak się jednak złożyło, że niewiele później na posterunek wpłynęła skarga państwa Peeples (bo tak się nazywali). I znów, opis jest niedokładny. Po północy na skrzyżowaniu w Honolulu prawie doszło do zderzenia dwóch samochodów, jednego prowadzonego przez Japończyka, Horacego Ida, drugiego - przez panią Peeples; w wyniku kłótni kolega Idy, pięściarz Joe Kahahawai, uderzył kobietę, która jednak nie pozostała mu dłużna i wyprowadziła analogiczny cios. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z biorących udział w sprzeczce, był trzeźwy.

Thalia Massie nie potrafiła zidentyfikować Horacego pośród innych okazanych jej na posterunku mężczyzn. Jednak kiedy następnego dnia Thalia Massie składała zeznania po raz drugi, dysponowała już rozmaitymi danymi (m.in. podanym przez radio numerem rejestracyjnym samochodu Idy, a także fragmentami zeznań pani Peeples - że jeden z mężczyzn miał złoty ząb, a drugi był ubrany w brązową kurtkę). To wystarczyło. Zaczęła się wielka kampania prasowa, w której pięciu młodych mężczyzn nazywano bandytami, a także pięcioma brązowoskórymi młodymi byczkami, objawiającymi dobrze znane pożądanie mieszańców wobec białych kobiet. 




Za: "Tajny Detektyw" nr 20, rok II, 15 V 1932