wtorek, 30 lipca 2013

Wyjść jak Tołłoczko na diademach

Pod budzącym nieco zaskoczenie (i osobliwe skojarzenia z przedwojenną pornografią) tytułem "Tajemnice klejnotów Adama Tołłoczki" mój ulubiony tabloid donosił o straszliwej katastrofie antykwariusza, przywiedzionego do ruiny przez bezcenne precjoza szwedzkiej rodziny królewskiej.






Mniejsza o finansowe dramaty Tołłoczki ("postanowił pozbyć się na gwałt klejnotów") - kupił i nie mógł sprzedać, w fachu antykwarskim tak bywa; pewien włoski antykwariusz mawiał, że to zawód, który zaczyna się z tysiącem lirów i jednym krzesłem, a kończy z tysiącem krzeseł i jednym lirem. Ciekawsze są dla mnie same klejnoty.

Po pierwsze: czy mogły być autentyczne? Otóż: mogły. W międzywojniu, po katastrofie pierwszej wojny światowej i rosyjskiej rewolucji wypływały na rynek rzeczy zdumiewające  - dość poczytać wspomnienia Uniechowskiego czy relacje o tym, co parę lat później przepadało w wojennej Warszawie. Zagłada dworów - najpierw kresowych, potem w całej Polsce i na tzw. "Ziemiach Odzyskanych", doprowadziła do niesłychanych zniszczeń zabytków wszelkiego rodzaju; ale w latach trzydziestych w niejednym pałacu, a bywało, że i skromnym dworze, przechowywano rzeczy bezcenne: czy to odziedziczone, czy to kupione w czasach prosperity, czy to zrabowane przez praszczurów w jakimś obozie tureckim, czy wykopane wreszcie - w majątkach leżących na Ukrainie wielu było miłośników archeologii; czyta się o złotych skarbach scytyjskich i pałacach, gdzie na ścianach wisiały panoplia złożone z antycznej broni. Przeździeccy byli rodziną bardzo zamożną i skorą do zbieractwa, niewykluczone więc, że kupili na aukcji w Paryżu prawdziwy garnitur ślubny Désirée Bernadotte. 


Tu nasuwa się pytanie drugie: kim była kobieta, dla której były rzekomo wykonane? Bernardine Eugénie Désirée Clary (1777-1860) była córką zamożnego marsylskiego wytwórcy i kupca jedwabiów; podobnie jak siostry, otrzymała w posagu sto tysięcy franków, sumę wówczas zawrotną - ojciec jednak zmarł w trakcie rewolucji a brat został wtrącony do więzienia; sytuacja wyglądała niewesoło, na szczęście jedna z sióstr poślubiła młodego Józefa Bonaparte, późniejszego króla Neapolu i Hiszpanii, druga zaś, rzeczona Désirée, zaręczyła się z jego bratem, Napoleonem. Napoleon wprawdzie wkrótce zerwał zaręczyny kiedy poznał atrakcyjną wdowę z dwójką dzieci, Józefinę Beauharnais, nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - młoda dama w roku 1798 wyszła za Jeana Baptiste'a Bernadotte, generała i późniejszego napoleońskiego marszałka, a z czasem króla Szwecji i Norwegii. Podczas gdy Jean wojował i królował, Désirée zajmowała się swoim życiem - kiedy otrzymał koronę, kategorycznie zaprotestowała przeciwko wyprowadzce do zimnej Szwecji, posłała tam tylko jedyne dziecko, syna Oskarka (zresztą chrześniaka Napoleona), późniejszego Oskara I. W dniu ślubu tej pary Bonaparte był już człowiekiem potężnym, po kampanii włoskiej, w środku kampanii egipskiej (ciekawe, czy - jeśli historia o klejnotach jest prawdziwa - zamawiał prezent korespondencyjnie? Po bitwie pod piramidami? Czy może zawczasu?), z pewnością więc nie dał swojej eks-narzeczonej byle jakiego świecidełka. 

I tu dochodzimy do trzeciego pytania: jak dokładnie wyglądały te klejnoty? "Tajny Detektyw" podaje, że chodzi o "kamienie mozaikowe" i "perły lyońskie". "Perły paryskie" to rodzaj podróbki, jablonex swoich czasów - ale lyońskie? Nie mam pojęcia, nigdzie nie znalazłem na ten temat żadnych wzmianek, może ktoś z Państwa będzie wiedział. "Kamienie mozaikowe" mogą oznaczać ulubione we Włoszech pietra dura (czyli drobniutkie mozaiki z różnobarwnych kamieni, z których wykonywano wszystko - od broszek i szpilek do krawata po stoły i ołtarze) albo millefiori (znane z Wenecji mozaiki z pasty szklanej, formowanej w długie, wielobarwne sztyfty i ciętej na drobne kawałki). W obu przypadkach byłyby to jednak klejnoty niegodne wielkiej ceny - a tym bardziej Désirée Bernadotte i Napoleona. Być może jednak "kamieniami mozaikowymi" nazywano wielowarstwowe agaty, z których od czasów antycznych wycinano kamee - skoro o kameach dalej jest mowa. W takim razie klejnoty sprzedane Tołłoczce mogły wyglądać mniej więcej tak, jak inna tiara ze zbiorów szwedzkiej rodziny królewskiej:


Klejnot ten wniosła do rodziny synowa Désirée, Józefina von Leuchtenberg, kiedy poślubiła Oskara I. Zbieżność imion jest nieprzypadkowa - Józefina była wnuczką Józefiny de Beauharnais, dawnej rywalki Désirée (z pierwszego małżeństwa ze zgilotynowanym Alexandrem de Beauharnais miała ona dwoje dzieci, usynowionych potem przez Napoleona; jej syn, Eugeniusz, a zarazem ojciec Józefiny młodszej, został księciem Leuchtenburga i Eichstaett). Tiara ta wykonana została - jako element większego garnituru, obejmującego jeszcze naszyjnik, kolczyki, bransoletę i broszę - dla cesarzowej Józefiny około roku 1809 , dokładnie kiedy Napoleon porzucał ją dla Marii Luizy. Klejnoty powstały w pracowni Marie-Etienne Nitota, który swego czasu terminował u nadwornego złotnika Marii Antoniny, Auberta, a sam został nadwornym złotnikiem cesarza. Wraz z posagiem wnuczki cesarzowej tiara trafiła do Sztokholmu i to w niej trzy lata temu szwedzka następczyni tronu, księżniczka Wiktoria, brała ślub ze swoim trenerem z siłowni:


Niestety, jak wiemy z tekstu, geometrze Tołłoczce nie udało się sprzedać precjozów z okazji ślubu szwedzkiej księżniczki Marthy w roku 1929, przez co Martha musiała iść do ołtarza w jakimś diamentowym czupiradle na głowie, a nie w porządnych kameach:


Cóż, w życiu nie ma łatwo!

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

wtorek, 9 lipca 2013

Szarżaaaa! - Czyli o pułkowniczku słów kilka

Skoro już było ostatnio o szarży wałkiem na atakującą policję, tym razem wzmianka o szarży na atakujących bandytów. "Tajny Detektyw" przy okazji pokazuje nam, co mówi (i jak wygląda!) "klasyczny świadek napadu", choć na czym polega jego klasyczność - prócz przedwojennej stylówki - trudno orzec.


Sytuacja bowiem - nawet w słynącej z napadów międzywojennej Polsce - nie była chyba klasyczna; trudno sobie wyobrazić, by do standardów należała szarża z zardzewiałą szablą (pałętającą się, najwyraźniej, gdzieś w obejściu) na "gromadę rozwydrzonych parobczaków, wiedzionych żądzą zemsty [która] wpadła by mordować i niszczyć". Nocna obrona, przedarcie się do ojczyma wśród ciosów rozdawanych tępym orężem, w końcu i oręża tego złamanie - wszystko to jest spóźnionym Sienkiewiczem, Gombrowiczowską farsą na tematy narodowe, mającą wszakże i drugie, tragiczne dno.

Przypomina mi to opowieść ś.p. Babci mojego chłopaka o pułkowniczku. Pułkowniczek - nazywany tak z racji bycia oficerem kawalerii i, zarazem, z racji niskiego wzrostu - był typowym przedstawicielem powojennej polonii w Londynie: przeszedł - by użyć wyświechtanego zwrotu - szlak bojowy, po czym osiadł w Anglii i dożywał tam swoich dni. Za wojenny żołd kupił piętrowy domek w Clapham: sam mieszkał na piętrze, parter wynajmował, między innymi matce rzeczonej Babci.

Był pułkowniczek osobą przemiłą i dowcipną, nie stronił też, jak na oficera przystało, od alkoholu i dobrej zabawy. Raz na jakiś czas na pięterko w Clapham przychodzili koledzy z wojska, wspominali, pili, podśpiewywali, a na sam koniec siadali okrakiem na krzesłach i dokonywali szarży kawaleryjskiej przez całą długość pułkowniczkowego salonu. W czasie takiej właśnie szarży pułkowniczek razu pewnego złapał się za serce, spadł z krzesła i skonał. Zważywszy na jego przywiązanie do tradycji - a także na poczucie humoru - z pewnością uśmiałby się z tego i orzekłby, że trudno sobie wyobrazić śmierć piękniejszą.

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

sobota, 6 lipca 2013

Ostatnia szarża bolszewickiego watażki

"Bolszewicki watażka" brzmi oczywiście dumnie, "Czerwona sicz", której był hersztem, wygląda raczej na małą zbójecką bandę, dla której komunistyczna ideologia była co najwyżej pretekstem do rabowania "kapitalistycznych krwiopijców" (czyli tych chłopów, którzy ciężką pracą uciułali cokolwiek nad miejscową normę). Tak się działo na tych terenach przez pierwszą połowę XX wieku: ideologie i patriotyzmy, ruchy i rewolucje służyły zwykłemu łupiestwu.

Jeszcze jesienią 1933 roku łódzkie "Echo" donosiło:


Z wiadomości o przynależności narodowej ofiar Hrima wynikałoby, że był raczej nacjonalistą niż komunistą; niewykluczone zresztą, że poglądy przybierał w zależności od tego, kogo chciał złupić. Jednak wkrótce noga mu się powinęła. Andrzej "Hrim" Czajkowski, herszt bandy, zginął w sposób godny antyheroicznego westernu:



Dziwna ta ostatnia szarża. Kryjówka wydłubana w piecu. Matka z siekierą, Grom z wałkiem, powaleni strzałami przez policjantów w cywilu. Ale - mimo oczywistej śmieszności rekwizytu - ma w sobie przecież coś znacznie bardziej bohaterskiego, niż obrabowanie dużą grupą jakiegoś imigranta-ciułacza czy żydowskiego kupca.

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934, "Echo" nr 287 Rok IX, 17 X 1933

czwartek, 4 lipca 2013

Marzenie wojującego ateisty

Historia studenta Olejniczaka jest jak żywcem wyjęta z propagandy reformacyjnej czy komunistycznej, jak z "A Rake's Progress" czy "The Four Stages of Cruelty" Hogartha, gdzie pierwszym krokiem do ostatecznego upadku jest nie drobny występek, ale rozpoczęcie studiów teologii katolickiej. Dalej, od rzemyczka do koniczka, wszystko prowadzi go do zbrodni.



Teraz widzimy to jak na dłoni: teologia katolicka - polskokatolicka - prawosławna - romans - drugi romans, połączony z wyłudzeniem pieniędzy - zabójstwo. A, jak mawiał Tuwim: "Nie zabijaj, gdyż może prowadzić to do kradzieży, a stąd już tylko krok do kłamstwa!".

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

środa, 3 lipca 2013

Straszny widok w Koluszkach, czyli album rodzinny Pawłowskich

Historia jakich wiele: wieloletnia małżeńska nienawiść, wojna podjazdowa, która kończy się krwawym morderstwem: Pawłowski szlachtuje żonę i, przy okazji, szwagierkę, która napatoczyła mu się pod nóż. Koluszki w szoku - byłyby zszokowane i dziś, podobnie jak i dziś taki Pawłowski mógłby Pawłowską zabić. Coś się jednak zmieniło zasadniczo: zdjęcia.




Dziennikarz, który pojawia się na miejscu zbrodni, bierze wszystko, jak leci. Pstryka zdjęcie policjantom, zakładającym kajdanki mordercy, eskorcie, prowadzącej go na posterunek, a także budynkowi, w którym popełniono zbrodnię, a nawet "ogólnemu widokowi Koluszek" (choć to ostatnie akurat mógł wydobyć z archiwum fotograficznego koncernu IKC). Warto zauważyć, że wszystkie dane prywatne są ujawnione: nazwiska i imiona ofiar i mordercy, miejsce zbrodni (byłby - jak zwykle wówczas - i dokładny adres, ale uliczka nie ma nazwy, tak wówczas było w Koluszkach siermiężnie), a nawet twarz przestępcy. Żadnych tam czarnych pasków na oczach, bułkę przez bibułkę: nie, kawa na ławę, Pawłowski w całej krasie, w półprofilu i frontalnie, w nakryciu głowy i bez. Choć już bez "niesamowitego grymasu na twarzy".

Ale skąd prywatne zdjęcie Ireny Gałązki, nieszczęsnej szwagierki? Skąd zdjęcie jej rodziny? Gałązkówna - z oczywistych względów - z pewnością wyjęta z ramki albo z rodzinnego albumu fotograficznego (choć zdarzały się i zdjęcia ofiar na miejscu zbrodni, w bryzgach krwi). Ale krewni?

Z początku sądziłem, że to również zdjęcie z albumu: dwie uśmiechające się do obiektywu panie, pan i gimnazjalista, ot, przekazali dziennikarzowi "Tajnego Detektywa" swoje foto, żeby miał czym zilustrować tekst o krwawej jatce w Koluszkach (dziś, swoją drogą, też nie do pomyślenia). Ale nie. Przyjrzyjmy się: na sąsiednim obrazku ten sam wąsaty obywatel w tym samym płaszczu (zapiętym na jeden guzik; jest chłodny kwiecień, panie w futrach, ale słońce przygrzewa i trzeba rozchylić poły) i ten sam młodzieniec stoją przy osieroconej córeczce Pawłowskich, obok policyjnego wartownika. Wszystko zrobione tam, od razu: za ścianą krzepnie krew, a oni stają pod drewnianym domkiem, uśmiechają się do obiektywu, czekają na "ptaszek leci".


Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934