czwartek, 31 października 2013

Maczuga i serce matki

Z tylnej okładki 50-tego numeru "Tajnego Detektywa" z 1934 roku spogląda surowa twarz kobiety, która niejedno przeżyła: starej Macużyny, matki pierwszorzędnego międzywojennego zbira, Władysława Maczugi.



John Dillinger (o którym zresztą już tu wspominałem w Baby ach te baby i w Rodzina Dillingera) był sensacją roku 1934 nie tylko w prasie amerykańskiej, ale i polskiej. Zginął w lipcu, kiedy policja w obławie zabiła Byka; Maczuga się wówczas wymknął i z pozostałymi kompanami nadal terroryzował Podkarpacie, choć oczywiście nazwanie go "Dillingerem" (choćby i wiejskim) było wyrazem dziennikarskiej przesady retorycznej. Przestępstwa, które popełniał, też wydają się znacznie mniej glamour niż napady na bank

Zainteresowało mnie za to bardzo to, co "specjalny sprawozdawca Esteban" napisał o Rozborzu, wsi bandyckiej. Tak się składa, że moja babcia wychowywała się w miejscowości o podobnej historii i podobnej sławie: w Lisowie na Kielecczyźnie. Osadzano tam ponoć przestępców wypuszczonych z carskiego więzienia na Świętym Krzyżu (rzeczywiście, wskazywałyby na to rzadkie nazwiska miejscowych chłopów, pochodzące z terenu całego imperium), a że za grubymi klasztornymi murami siedzieli i pospolici kryminaliści, i więźniowie polityczni, to miejscowa ludność wprawdzie kradła na potęgę, ale była za to bardzo inteligentna, honorowa i miała własny "kodeks złodziejski". Pisałem o tym więcej w "Lali" - dość powiedzieć, że nie wolno było okraść wdowy czy sieroty (za wycięcie sierocie całego pola kapusty złodziej został komisyjnie pobity), nie wolno było ukraść "do czysta", tylko zawsze trzeba było zostawić coś poszkodowanemu, i tak dalej. Ciekaw jestem, czy w Rozborzu panowały podobne zasady?







O popularności Maczugi niech świadczy ten materiał: bogato ilustrowany zdjęciami, zajmuje tylną okładkę, całą rozkładówkę i jeszcze kawałek szpalty, a właściwie niczego się z niego nie dowiadujemy, poza paroma anegdotkami o małym Władeczku, którego tak przecież mocno, rzetelnie bito, a mimo to - suprise, suprise! -nie wyszedł na ludzi, oraz serceszczypatielnej wstawce o niezaprzeczalnym walorze duszy starej Macużyny.

Fotografie - jeśli nie liczyć zbiorowego portretu rodziny przestępcy - są przypadkowe: a to narzeczona, a to ofiary (zresztą wedle kochającej matki - ofiary zgoła innego zbója, podszywającego się pod Maczugę), a to papierośnica od cadyka Spiry z Błażowej (członka jednej z najsłynniejszych chasydzkich dynastii). Ale i cóż tu było do pokazywania? Wszyscy wiedzieli, że na początku miesiąca Maczuga został wytropiony w zaprzyjaźnionym gospodarstwie, w skrytce pod psią budą - i czekali na wyrok.

Numer ukazał się 9 grudnia, dzień później Maczuga był sądzony w Rzeszowie; mimo pójścia na współpracę z policją (wyjawił, gdzie Byk ukrył zwłoki jednej z ofiar, zabitej jeszcze przed zawiązaniem bandy) otrzymał najwyższy wymiar kary. Kiedyś udało mu się zbiec z więzienia z Bykiem, teraz próbował ucieczki samotnej: współwięźniowie pomogli mu zdjąć kajdany, mocnym kopniakiem wywalił drzwi celi (co samo w sobie świadczy o jakości budynków rzeszowskiego aresztu), po czym przesadził mur i, usiłując zgubić pościg, ruszył w miasto. Kule strażników, jak już wspominałem, dosięgły go w piwnicznym okienku, przez które nie udało mu się przecisnąć.


Za: "Tajny Detektyw" nr 50, rok 4, 9 XI 1934

niedziela, 27 października 2013

Byk i Maczuga, przestępczy celebryci

Obiecałem ostatnio, że wkleję wizerunki prawdziwych międzywojennych celebrytów zbrodni - wprawdzie te fotografie pojawiły się już kiedyś w "Tajnym Detektywie" na liście gończym, ale tym razem mamy do czynienia z oryginałami, pochodzącymi z policyjnego albumu zdjęć operacyjnych.




Zdjęcie Antoniego Byka pochodzi chyba, jeśli sądzić po stemplu, z jakiegoś dokumentu tożsamości - policja tylko je przefotografowała. Władysława Maczugę natomiast, ustawionego byle gdzie, na tle dość sfatygowanych drewnianych drzwi, uwieczniono niewątpliwie na posterunku, w klasycznym mugshot. No, może nie do końca klasycznym, bo w latach międzywojennych polska policja nie ma jeszcze wypracowanego stałego wzoru. Najczęstszy jest model "potrójne popiersie": frontem, z profilu i w trzech czwartych (ostatnie w nakryciu głowy i odzieniu wierzchnim). Ale trafiają się również zdjęcia pełnopostaciowe, pojedyncze, podwójne (jak to Maczugi), a nawet sześciokrotne: trzy popiersia i trzy pełne postaci.

Zdjęcie Maczugi jest opisane: posterunek w Rzeszowie, 11 (?) XII 1933. W czerwcu tego roku Maczuga spotyka kumpli z poprzedniej odsiadki: Antoniego Janusza i Józefa Kapustę (wedle wcześniejszych ustaleń również Andrzeja Warzyboka), po czym wspólnie napadają na plebanię w podrzeszowskiej Przybyszówce. Tam, zamordowawszy pięcioma strzałami z rewolweru 72-letniego proboszcza, ks. kanonika Chmurowicza, zrabowali - jak głosi akt oskarżenia - 150 zł gotówką, złoty zegarek z łańcuszkiem i kilkadziesiąt srebrnych monet rosyjskich i austriackich. Kiedy w październiku policjanci natrafili na podobny zbiór monet, przeszukując mieszkanie jakiegoś złodzieja, skojarzyli fakty i szybko ustalili, że złodziej - czy raczej, w tym wypadku - paser ma je właśnie od Maczugi i jego kolegów. Niebawem cała szajka trafiła za kraty, i właśnie wówczas wykonano to zdjęcie.

W grudniu 1933 roku Maczuga poznaje w areszcie rzeszowskim Byka, starszego odeń prawie o dekadę pospolitego zbója, posługującego się narzędziem tak mało finezyjnym, jak siekiera. Byk spodziewa się kary śmierci za kilka morderstw w rodzinnej Trzcianie (handlarka Chana Goldberg, poseł Stanisław Kawalec, zwrotniczy Szczepan Wiktor). Zbrodnia na ks. Chmurowiczu, słynna w całej Polsce, też może poskutkować najwyższym wymiarem kary, toteż dwaj przestępcy postanawiają zrobić wszystko, by salwować się ucieczką. Okazja nadarza się w ostatni dzień roku: 31 grudnia w czasie porannego spaceru przekradają się przez mur, przepływają Wisłok i giną w sylwestrowej mgle.

*

TUTAJ znajdą Państwo ogłoszenie o wysokiej (2000 zł!) nagrodzie za schwytanie przestępców. Więcej o ich dalszych losach pisałem TUTAJ przy okazji Płoskonia - obaj zyskali (nie)sławę w całej Polsce, Byk zginął w obławie latem 1934, Maczuga się wymknął i przeżył go o pół roku. Schwytany w jamie, wykopanej pod psią budą, został w końcu doprowadzony przed oblicze sprawiedliwości, ku powszechnej ekscytacji publiczności sądowej: dość powiedzieć, że kiedy doszło wreszcie do procesu, na salę rozpraw wpuszczano wyłącznie za imiennymi biletami.

Maczuga do końca nie stracił rezonu, usiłował zrzucić winę za morderstwo ks. Chmurowicza na nieobecnego podczas napadu Warzyboka; kiedy to nie poskutkowało, próbował raz jeszcze uciec z aresztu w drugi dzień Bożego Narodzenia; zaklinował się jednak w okienku i, trafiony kulami strażników, skonał na szpitalnym łóżku 7 stycznia 1935 roku.



Za: album zdjęć policyjnych

piątek, 25 października 2013

Zażywny morfinista i fałszywe papiery

Dziś w Toruniu z okazji festiwalu Tofi Fest będę opowiadał o "Tajnym Detektywie" i albumie policyjnym; z tej okazji przeglądałem sobie po raz kolejny zdjęcia z albumu i natrafiłem na zdjęcie dwóch zażywnych panów, spacerujących bliżej nieokreśloną ulicą. Byli - co rzadkie - podpisani. Postanowiłem zgooglować nazwiska... bingo! Oto sprawa Balickiego.


Dobry wujek Google doprowadził mnie do cyfrowych zasobów bibliotecznych, a konkretnie - do numeru "Nowego Głosu, żydowskiego dziennika porannego", gdzie w dodatku "Życie Warszawy" podano w roku 1938 następującą wiadomość o procesie Balickiego, Plewy i innych:


Okazuje się zatem, że jowialny grubas w meloniku i przykrótkiej krawatce to z zawodu okrętowy barman, w dodatku morfinista - choć, prawdę mówiąc, nie wygląda na specjalnie wyniszczonego nałogiem. Wujek Google, skoro już wiedziałem, za co Balickiego skazano, pozwolił na jeszcze jedno znalezisko. Balicki był, jak się okazuje, doświadczonym fałszerzem, ponieważ już sześć lat wcześniej, o czym donosił Krotoszyński Orędownik Powiatowy, był sądzony, a nawet skazany za podobne przestępstwo:

Ale nie było to jedyne znalezisko - przeglądając bowiem po raz setny zdjęcia, dostrzegłem znajomą twarz: przystojny blondyn z białym szalikiem pod szyją... czy aby? Spojrzałem raz jeszcze i byłem pewien: mam operacyjne zdjęcie jednego z najsłynniejszych przestępców międzywojnia. Ale o tym następnym razem!


Za: album policyjny, "Nowy Głos, żydowski dziennik poranny" nr 168, 18 VI 1938, "Krotoszyński Orędownik Powiatowy", nr 8/rok 57, 30 I 1932




sobota, 12 października 2013

Bezkarne zbrodnie zbójeckich dynastii szlacheckich vol. II

Obiecałem jeszcze słów kilka o najgroźniejszej dynastii zbójców szlacheckich, a mianowicie - o Stadnickich, bo i oni mieli swój epizod lwowski, kiedy to starli się z możną rodziną Korniaktów, uszlachconych mieszczan Lwowskich o greckim rodowodzie.

Stanisław Stadnicki, zwany "Diabłem Łańcuckim"
Korniaktowie (Carneadi), pochodzący z Krety, a mieszkający również w Konstantynopolu i na Wołoszczyźnie, osiedlili się w II poł. XVI wieku we Lwowie, gdzie wystawili okazałą kamienicę w rynku (później kupioną przez Sobieskich i przebudowaną na jeszcze bardziej reprezentacyjną Kamienicę Królewską). Przywieźli ogromne kapitały, którymi obracali w handlu (winem, tkaninami, futrami), dzierżawie ceł ruskich i lichwie - zajęli bowiem miejsce Fuggerów i Bonerów, stając się bankierami królów i najmożniejszych magnatów Korony i Litwy. Między ich dłużnikami był i Stadnicki, który wymienił się na dobra z Anną z Pileckich, otrzymując Łańcut, sowicie obłożony długami u Korniaktów, do czego dobrał jeszcze u nich trzydzieści tysięcy złotych. 

Konstanty Korniakt starszy

Stadnicki płacić nie lubił, ba, może nawet organicznie nie potrafił. Poczekał na śmierć seniora rodu, Konstantego (1603 r.) i wówczas wypowiedział Korniaktom prawdziwą wojnę: najpierw zaczął najeżdżać ich majątki, paląc i grabiąc dwory oraz mordując czeladź, zaś po przegranym procesie rozsierdził się jeszcze bardziej i na czele 1500 ludzi (m.in. Węgrów, Wołosów i Kozaków) zdobył zamek w Sośnicy, do którego - jako do najbardziej warownej ze swych posiadłości - Korniaktowie przenieśli się z całym majątkiem rodzinnym.  Z kobiet zdzierano drogie suknie - przy okazji zgwałcono żonę i córki Konstantego juniora - wyrywano z uszu kolczyki, starej Korniaktowej prawie odrąbano palce, na których miała kosztowne pierścienie. Łupy szacowano na 140 tysięcy złotych, do niewoli wzięto też Konstantego, którego Stadnicki torturował trzymał w lochu przez pół roku, a wypuścił ciężko chorego, wydobywszy od niego - uzyskane z przyłożeniem szabli do gardła - zrzeczenie się wszelkich pretensji o zajazd Sośnicy oraz długów wysokości 47 tysięcy. Diabłowi Łańcuckiemu za złupienie Korniaktów włos z głowy nie spadł, a kolejne wyroki sądowe przyniosły im groszowe rekompensaty.

Bezprawia, jakich dopuszczał się Stadnicki, nie mogą dziwić, skoro skazywanie szlachcica przez sądy miejskie było podówczas rzadkością; jak pisze Władysław Łoziński w "Prawem i lewem": Skazanie szlachcica schwytanego in recenti crimine przez władze miejskie po za Lwowem prawie nigdy się nie zdarza, a i Lwów, który oprócz większych praw miał także i większe siły do ich wykonania, ciężko nieraz za taki akt sprawiedliwości musiał pokutować — zdarzył się nawet w r. 1647 godny zapisania fakt, że szlachcic pewien nieznaczny, Piotr Kaliszkowski, skazany na ratuszu lwowskim za poranienie mieszczanina na 100 grzywien i na 6 tygodni więzienia, osiągnął formalny wyrok śmierci (poenam talionis videlicet colli) na całym urzędzie lwowskim, bo trybunał zadekretował, aby burmistrz i ławnicy dali głowy pod miecz katowski (eosdem capite plectendos esse demandat!) Nie spotykamy śladu, aby w któremkolwiek z najznaczniejszych po Lwowie miast województwa ruskiego magistrat śmiał ukarać szlachcica. Jeden tylko Halicz w roku 1610 wyjątkowo zdobył się na to. Urząd miejski pojmał za jakiś szkaradny występek Jakóba Jabłonowskiego, osądził go na śmierć i natychmiast ściąć kazał, o co wdowa po straconym wytoczyła miastu proces.

Zdarzały się za to, i owszem, samosądy mieszczan, którzy - czasem nie wyłączając kobiet, dzieci i, c o podkreśla Łoziński, Żydów - brali sprawiedliwość w swoje ręce. I tak w roku 1603, kiedy to Ramułtowie wyprawili w [Drohobyczu] krwawą awanturę i dwóch ruskich księży ranili a trzeciego, Fedora, popa Raniowskiego, zabili — przy najbliższej sposobności mieszczanie uderzają na gwałt w dzwony, napadają tłumnie na dwóch Ramułtów, srodze ich turbują, do uciekających szturmują w gospodzie, czeladź ich rozpędzają, tak że obaj szlachcice tylko cudownym sposobem uchodzą śmierci  chroniąc się do kościoła. Niejaki Jan Kurnatowski, który w roku 1618 wszczął burdę we Lwowie na ul. Św. Jana, zamieszkanej przez Ormian, został literalnie ukamienowany: Pod przewodem Krzysztofa Chaczki rzucili się ku niemu Ormianie i ukamienowali go dosłownie. Wszystko, co żyło na tej ulicy, nawet kobiety i dzieci — poczęło miotać kamienie na Kurnatowskiego, który padł trupem pod tym gradem pocisków. 
Najokrutniej chyba zemścili się mieszkańcy Kołomyi w roku 1613 na niejakim Tomaszu Błudnickim: Jadącego z Kołomyi do Lwowa tłum porwał z sanek i wśród okrutnego znęcania się nad pojmanym zawlókł do saporowieckiego lasu, następnie znajdujący się między tłumem pop Hrehory Oseredko, odwiódłszy nieszczęśliwego >w las na stronę od owej wielkiej gromady, przymusiwszy go, aby przyklęknął na ziemi, z urąganiem i bluźnierstwem wielkiem — opowiada syn Błudnickiego — przeciwko wierze św. katolickiej jadowicie spowiadać mu się przed sobą kazał, po której spowiedzi tenże pop naprzód sam rękami swemi rohatyną albo oszczepem srogim weń uderzył w pierś i aż na drugą stronę przebił, za czem i insi wszyscy hurmą wielką przypadłszy, kto jako i czem mógł, siekli, kłuli okrutnie, już zabitemu haniebnie rany rozmaite zadawali. Zabrawszy potem szkatułę z 2000 zł. i papierami, szablę, łuk, sajdak, i rozebrawszy zabitego do naga, na ostatek nie nasyciwszy się krwi jego, ciało obnażone na sanki ułożywszy tenże pop i z inszymi, których było do 400 albo 500 ludzi, mieszczan i przedmieszczan kołomyjskich, za spólną namową między błota bagniste w las daleko zawieźli i ciało nie wiedzieć gdzie podzieli, sława tylko ta jest, że w błotach i jezierzyskach utopili. Sług też dwóch nieboszczykowskich pojmawszy i także w las zaprowadziwszy pozabijali i potopili.

Takie numery jednak nie z Diabłem Łańcuckim, który jeździł nie z dwoma, a kilkuset sługami, więc mieszczanie raczej mu zagrozić nie mogli Dopiero kiedy rozpoczął spór ze swoim sąsiadem, Opalińskim, trafiła kosa na kamień - po wielu prowokacjach Stadnickiego, jak przesuwanie kamieni granicznych, torturowanie sług, porwanie karła Opalińskiej (sic!) czy zajazdy włości, Opaliński przyjechał z Wielkopolski, zebrał oddziały i wydał Stadnickiemu bitwę... w której poniósł sromotną klęskę i ledwo salwował się ucieczką. Powetował to sobie wkrótce, rabując podwody Stadnickiego, wiozące ze Śląska pieniądze, konie, kosztowności i wino, ale przede wszystkim wygrywając kolejną bitwę pod murami Łańcuta, który następnie gruntownie splądrował, wywożąc stamtąd niewyobrażalne wprost skarby. Równie niewyobrażalna była zemsta Stadnickiego, który, powróciwszy do swoich dóbr, w niesłychanie okrutny sposób potraktował swoich poddanych, podejrzewanych (słusznie chyba) o wzięcie udziału w rabunku, po czym począł pustoszyć ziemie Opalińskiego, zupełnie go rujnując.

Cała Rzeczpospolita z królem na czele usiłowała doprowadzić do ugody między przeciwnikami - i rzeczywiście, obaj stawili się w Trybunale Lubelskim, gdzie Stadnicki przyjechał nie na czele nie trzydziestu, jak mu kazano, a siedmiuset ludzi, i wszczął burdy, zastraszając sędziów i łupiąc mieszczan. Tu miarka się przebrała i lublinianie po prostu dali odpór czeladzi, gromiąc hajduków watażki i zmuszając Stadnickiego do kolejnej ucieczki. Mając nadzieję na obfite posiłki z Siedmiogrodu (planował bowiem osadzenie na tronie polskim, w miejsce znienawidzonego Zygmunta III, księcia Gabriela Batorego), Stadnicki spał spokojnie, a Opaliński tymczasem po troszeczku rósł w siłę i przekabacał stronników wroga. Wreszcie pod nieobecność "Diabła" najechał w lipcu 1610 roku jego fortecę w Wojutyczach pod Samborem, zrabował, pałac spalił, a dzieci i żonę pojmał, po czym oddał w opiekę krewnym. 20 sierpnia jego żołnierze dopadli samego Stadnickiego w lesie pod Chyrowem i położyli go trupem; Tatar Persa odciął mu głowę i zaniósł swemu panu.

Na placu boju pozostała pani Stadnicka, która miała się okazać niezgorszym ziółkiem; najpierw rozpoczęła walki o schedę po mężu - i broniła jej zbrojnie. Potem zaangażowała się w długi spór ze szwagrem o opiekę nad synami. Kasztelan sanocki, Marcin Stadnicki, chciał ich wychować na wykształconych obywateli - Stanicka natomiast miała swoje metody i plany wychowawcze, więc posługując się to oszustwem, to porwaniem, synów odzyskała. Zrobiła to jednak na swoją zgubę - tak wychowała trzech synów, zwanych Diablętami, że wkrótce sami przeciwko niej wystąpili, kiedy powtórnie wyszła za mąż za warchoła Poniatowskiego. Wypędzili z Łańcuta matkę i własną siostrę, Felicjanę, zagarnęli wsie i kosztowności. Po paru latach porwali z powrotem siostrę, co przyprawiło matkę o rozstrój i śmierć - w testamencie więc podzieliła majątek między męża a córkę, a synowie postanowili biedna Felicjanę trzymać w zamknięciu, by nie wyszła za mąż. Każdy alians w tej rodzinie kończył się konfliktem - uwięziona Felicjana więc rozkochała w sobie innego warchoła, dała mu się porwać, poślubiła go, powojowała u jego boku z braćmi, po czym zwróciła się przeciwko mężowi (uzyskała nawet unieważnienie małżeństwa w Rzymie) i stanęła po stronie braci. Młodzi Stadniccy też zresztą walczyli między sobą, walczyli bowiem nieustannie i z każdym, kto się nawinął, co wszystko ich przywiodło do smutnego końca.

Zygmunt zginął w jakiejś potyczce. Władysław zrobił sobie wroga w staroście Krasickim, rozpędzając sejmik - został przez Krasickiego najechany i złupiony; ścigany, schronił się w klasztorze w Leżajsku, gdzie go pojmano, zawiedziono do Łańcuta i tam bez sądu rozstrzelano na brzegu Wisłoka. Głowę odpiłowano i zaniesiono Krasickiemu (co było praktyką częstą), który wypłacił siepaczom stosowną nagrodę. W tym samym czasie przepadł ślad po trzecim bracie, Stanisławie, zwanym Diabełkiem, któremu - w przeciwieństwie do Władysława - udało się uciec wojskom Krasickiego; plotki podają, że miał trzy żony, z których jedną zadusił, a drugą utopił, jak odnotował Wacław Potocki w wierszu "Na Stadnickiego Diabełka". Wiadomo natomiast, co się stało z jedynym znanym jego synem, również Stanisławem: podczas Potopu obwołał w Bieczu króla szwedzkiego królem polski, został pojmany przez starostę i wydany katu. Tak oto w roku 1656 cała linia Diabła wygasła pod mieczem w Bieczu.

A co z odwiecznym wrogiem Stadnickich? Konstanty Korniakt dopiero na młodych Diablętach mógł sobie nieco powetować dawne straty. Kiedy bracia byli osłabieni bojami z siostrą i szwagrem, wymusił na nich w roku 1622 oddanie klucza żurawieckiego; Władysław Stadnicki chciał się na nim mścić, ale w drodze na zajazd zabił w sprzeczce jednego z przybocznych, przez co wszyscy towarzysze się od niego odwrócili, zostawiając go w szczerym polu. Korniaktowi więc wydano nie tylko klucz majątków, ale i zrabowane niegdyś w Sośnicy rodzinne klejnoty. Dwa lata później jednak Konstanty młodszy zginął w wojennej potrzebie, bijąc się z Tatarami. Z trzech jego synów najstarszy Michał zmarł w trakcie studiów w Rzymie podczas epidemii malarii (spoczywa w marmurowym grobowcu S. Maria in Aracoeli); drugi, Aleksander, zmarł jako 27-latek, zostawiając małoletnią córkę, Elżbietę. Dobra w Sośnicy i Hussakowie przeszły pod zarząd stryja, a trzeciego brata, Karola Franciszka. Uszczuplone przez niego znacznie, trafiły w końcu, ze ślubem Elżbiety, do Krasickich. Karol Franciszek był gruntownie wykształconym dworzaninem (w Krakowie, Grazu i Padwie), podróżnikiem (towarzyszył zapewne wujowi, Jerzemu Ossolińskiemu, w sławnym wjeździe do Rzymu) i wojownikiem: bił się ofiarnie w trakcie powstania Chmielnickiego i Potopu. Jednak na jego synach ród Korniaktów wygasł w początkach XVIII wieku. Na wszystko bowiem koniec przyjść musi. Również na tę opowieść.


Za: Jacek Komuda, Warchoły i pijanice, Krzysztof Bulzacki Rody lwowskie, Władysław Łoziński, Prawem i lewem.