wtorek, 27 sierpnia 2013

Miasta cieni cz. X

Rzadko się zdarza, by pośród osób w policyjnym albumie trafił się ktoś, o kim można opowiedzieć dłuższą historię; przeważnie są w ogóle bezimienni, nazwiska pojawiają się rzadko. Tym razem trafiłem jednak na człowieka, o którym wiem, za co mógł być zaaresztowany. I znam jego dalsze losy.















W albumie spodziewałem się właściwie tylko zdjęć złodziei, morderców, oszustów - nie przyszło mi do głowy, że w ówczesnej Polsce była całkiem przecież pokaźna grupa więźniów politycznych: ukraińskich nacjonalistów, komunistów, a nawet narodowych socjalistów w typie hitlerowskim (NPR-Prawica). Część z nich była najprawdziwszymi terrorystami i mordercami, innych wsadzano do więzienia wyłącznie za poglądy i agitację polityczną.

Lewek Szpicberg i Salomon Jaszuński zostali ewidentnie zaaresztowani razem: w Katowicach, 26 maja 1931 roku. Szpicberga, niestety, nigdzie nie znalazłem, Jaszuński jest za to dobrze znany. Urodzony w roku 1902 w Łodzi w rodzinie żydowskiej (ojciec był kupcem lub drobnym wytwórcą, matka - nauczycielką), cztery lata I wojny światowej spędził z rodzicami w Moskwie. Po powrocie wstąpił do partii komunistycznej; uzdolniony literacko, szybko zaangażował się w propagandę. Maturę zdał w Wilnie, eksternistycznie, studiował później we Lwowie i Krakowie. Z panegirycznego życiorysu pióra stalinistki Żanny Kormanowej dowiadujemy się, że Jaszuński był badaczem wybitnym, ale pozostawił w drukowanym dorobku językoznawczym jedynie kilka przyczynków. Można więc w wybitność nieco powątpiewać - ważniejsza była dla niego chyba działalność polityczna; skłonny jestem natomiast uwierzyć, że faktycznie znał 23 języki.

To właśnie kwestie polityczne sprawiły, że kształcił się w coraz to innych miastach: jako działacz (ps. "Justyn") Jaszuński był wielokrotnie aresztowany i więziony, począwszy od roku 1919 (za rozlepianie odezw pierwszomajowych na parkanach); w 1927 skazano go na rok "więzienia prewencyjnego", w roku 1928 otrzymał wyrok czteroletni (od lata 1929 na urlopie zdrowotnym). Siedział ogółem w ośmiu więzieniach i aresztach. Kormanowa podaje, że został wzięty ponownie w Katowicach w czerwcu 1931 roku - my ze zdjęcia wiemy, że wzięty został w maju, konkretnie - 26go maja. W styczniu 1938 roku wyjechał z Brygadą Dąbrowskiego do Hiszpanii w randze zastępcy komisarza politycznego; zginął w lipcu w walkach nad Ebro.

Gdyby nie wyjechał do Hiszpanii, i tak miał duże szanse by - jak wielu jego kolegów - zostać wezwanym do Moskwy i zginąć od strzału w tył głowy w stalinowskich czystkach; w przeciwnym razie straciłby zapewne życie w Holokauście, jak jego ojciec, zamęczony w obozie przejściowym Radogoszcz, lub matka, która zmarła na tyfus w warszawskim getcie. Ale gdyby przeżył, po wojnie mógłby wprowadzać w Polsce stalinowskie porządki - trudno cokolwiek przesądzić. I trudno powiedzieć, który los gorszy. Stało się jak się stało, leży gdzieś nad Ebro.

*

Dzięki informacji od czytelnika wiem też coś o Lewku Szpicbergu.

Z początku sądziłem, że chodzi o kogoś innego: oto 30 marca 1932 roku "Dziennik Łódzki" donosił, że w mieszkaniu niejakiego H. Szpicberga przy ul. Cegielnianej 19 policja zlikwidowała komunistyczną komórkę, miejsce spotkań młodzieży (głównie żydowskiej - precyzuje gazeta) płci obojga, gdzie skonfiskowano sporo bibuły, odezw, druków propagandowych. H. Szpicberg był, jak się dowiadujemy z "Dziennika Łódzkiego", bratem byłego komunistycznego posła, ukaranego kilkoletnim więzieniem, Arona Szpicberga.

Ale Lewek nie miał coś z nimi nic wspólnego - bo i też nie był Szpicbergiem. Nazywał się napradę Gustaw Szusterman (lub Szuster, jak podają inne źródła), używał rozmaitych pseudonimów: Fenigsztajn, Abram Weisman, Zelik lub Lewek Szpicberg. Dziś jest szerzej znany jako Stefan Staszewski (1906-1989). Przed wojną komunista, po aresztowaniu wyjechał do ZSRR i studiował z Bierutem w Międzynarodowej Szkole Leninowskiej. Wrócił, po kolejnym aresztowaniu - zapewne wówczas wykonano zdjęcie - znów przekroczył granicę i wykładał w Rosji, ale w ramach czystek stalinowskich trafił w 1938 roku na Kołymę, gdzie spędził lat osiem. Wróciwszy do Polski, był szefem propagandy w Katowicach, naczelnym "Trybuny Robotniczej", kierownikiem wydziału prasy w PPR i PZPR, wreszcie wiceministrem rolnictwa i I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR. Po okresie stalinowskim jego wpływy osłabły, pod koniec życia - wykluczony z partii w 1968 - wspierał ponoć KOR i Solidarność.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Trup pośród hollywoodzkich sław

Jest wszystko, czego trzeba w kryminale w stylu Agathy Christie: luksusowa posiadłość, wspaniałe przyjęcie, towarzystwo z wyższych sfer, nagły strzał, ciało - i, oczywiście, podejrzenia. Kto zabił autora musicalowych piosenek? I czemu?


Jerry Jarnagin - bo tak naprawdę brzmiało jego nazwisko, przekręcone przez redaktorów "Tajnego Detektywa" - rezydował z żoną w Toluca Lake. W tej okolicy mieszkało wówczas - i mieszka po dziś dzień - sporo rozmaitych sław; wówczas: Amelia Earhart z mężem, magnatem wydawniczym, Putnamem, a później, między innymi, Bing Crosby, Bob Hope, Doris Day, Frank Sinatra, Goldie Hawn, Denzel Washington, Andy Garcia, Zac Efron, Kirsten Dunst, Miley Cyrus, Jonas Brothers... W czasach Earhart (która osiedliła się w Toluca Lake z uwagi na bliskość fabryki samolotów firmy Lockheed w pobliskim Burbank) można się tam było "zaszyć" z dala od szumu wielkich studiów filmowych (choć Universal Studios były o rzut beretem), dziś celebrytów przyciąga głównie figurujące w nazwie miejscowości jezioro: ogrodzone, prywatne, w całości należące do mieszkańców otaczających je willi.

Przyjęcie mogło być zatem po hollywoodzku huczne - ale nie było; w istocie gości było tylko troje: wspomniana w artykule siostrzenica (nie kuzynka) pani Franklin z narzeczonym (nie mężem), i przyjaciółka małżonków, pani Klein. Pistolet faktycznie leżał na oddalonym od ciała fotelu - początkowo więc sądzono, że doszło do morderstwa. Podejrzenia padły na byłego służącego ("zabił lokaj!"): Lawrence'a Thomasa, który miał być wkrótce przesłuchiwany w sprawie napaści na chlebodawczynię. Otóż pomiędzy Thomasem a Jarnaginem wywiązała się gwałtowna kłótnia, a kiedy pani Franklin usiłowała zainterweniować, została pobita przez służącego kolejno dzbanem na wino, nogą od stołu i telefonem (sic!). Thomas miał jednak niepodważalne alibi: był z matką w odległym o pięćdziesiąt kilometrów mieście Pomona.

Bliższe badania wykazały, że wszystko wskazuje na samobójstwo - kompozytor bywał ponoć ostatnimi czasy poważnie przygnębiony kłopotami z finansami i ze znalezieniem angażu. Morderca nie miałby jak wyślizgnąć się z miejsca zbrodni niezauważony przez obecnych. Rana była zadana z bliska (i osmalona), zaś pistolet, upuszczony przez Jarnagina, albo upadł na fotel i wraz z nim został przesunięty w ogólnym zamieszaniu, albo podniesiony przez kogoś bezwiednie i odłożony na bok. Jak pisze Berkeley Daily Gazette, Pani Franklin, wdowa, gwiazda komedii muzycznej, nie była przekonana, czy jej mąż faktycznie popełnił samobójstwo [...] Aktorka, dawszy wyraz swej niepewności w wybuchu histerii [...] omdlała na pulpit dla świadków.

Ostatecznie sąd uznał śmierć Jarnagina za samobójstwo - i być może tak w istocie było. A może po prostu zabrakło na miejscu panny Marple lub Herculesa Poirot?


PS: Jarnagin był drugim mężem pani Franklin - pierwszy, Burton Green, również kompozytor, przeżył załamanie nerwowe na froncie I wojny światowej, gdzie występował z żoną ku pokrzepieniu serc jankeskich chłopców; zmarł po kilkutygodniowej chorobie w roku 1922. Jarnagin, jak wiemy, postradał życie w 1934. Sama pani Franklin, która przed Wielkim Kryzysem obwieściła prasie, że planuje założenie domu dla emerytowanych aktorek (na co wkrótce nie miała odpowiednich środków), sama zmarła w analogicznej instytucji w roku 1941. Miała 65 lat. Przyznawała się do 57. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934 

piątek, 23 sierpnia 2013

Miasta cieni cz. IX

Mugshots, czyli frontem, z profilu, w trzech czwartych (w nakryciu głowy i odzieniu wierzchnim). Przyłapani na gorącym uczynku lub tylko oskarżeni, mordercy i włóczędzy, czasem chorzy psychicznie bezdomni. To takie zdjęcia stanowią najliczniejszą grupę w  przedwojennym albumie fotograficznym jednej z powiatowych komend policji.

Zdjęcia napływały z całego kraju i spoza jego granic - tu widać na przykład fotografię z Hamburga; Girot, sądząc po nazwisku i pisowni "r", był zapewne zdjęty we Francji, a Frantisek Desarsch z kolei w Czechosłowacji, jak można wnioskować ze skrótu w podpisie. W jakiejś instytucji centralnej (Komendzie Głównej?) były przefotografowywane (stąd widoczne czasami po bokach pinezki i podziurawiona deska), a kopie rozsyłano na prowincję. Czasem w kadrze łapie się jeszcze kawałek karty ewidencyjnej z odciskami palców i danymi przestępcy.

Czasami fotografowano ich w specjalnym pokoju, z podpierającym głowę pałąkiem, czasem byle gdzie - nieraz w tle widać mur, piec kaflowy, drzwi w jakimś korytarzu na komendzie. Bywa, że trzymają tabliczkę z datą i nazwą miasta (niekiedy leżącego w tamtej, dawnej Rzeczypospolitej), z rzadka trafiają się też wydrapane w emulsji lub dopisane później nazwiska: polskie, niemieckie, żydowskie, czeskie, rosyjskie, ukraińskie. Są tu najróżniejsi ludzie: kobiety i mężczyźni, starzy wyjadacze i dzieciaki, wyglądający zamożnie i w ostatnich łachmanach. Krzepcy, rumiani i chorzy (czasem ciężko). Ładni i brzydcy.

Spójrzcie im w oczy.











poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Degenerat Popowicz i stare wierszyki

Piotr Popowicz, który rozłupał kamieniem głowę swojej kochanki, mógłby posłużyć za podręcznikowy wprost przykład stopniowej degeneracji: od poczucia zagubienia i niepewności w życiu, przez oszustwa i kradzieże, do brutalnego morderstwa. Nie to jest jednak w jego historii najciekawsze!



Pomijam sąsiednią wzmiankę, że 25-letni szewc zasztyletował 25-letniego kotlarza kolo baru "Pod wróblem" (z głębin rodzinnej pamięci pojawia się tylko wierszyk, starszy zapewne od tego artykułu: Bo najgorsze co się zdarza / całować w tyłek kotlarza / bo się grynszpan nań osadza / i straszliwą śmierć sprowadza.) i od razu przechodzę do meritum: otóż ujęła mnie opowieść o kradzieży przyrządów mierniczych i podawaniu się za inżyniera geodetę, jakby żywcem przepisana z książki.

Literatura i film znają mnóstwo wspaniałych przykładów na to, że "szata czyni człowieka". Z życia wzięty jest słynny przypadek "kapitana z Koepenick": w roku 1906 drobny cwaniaczek Friedrich Voigt po wyjściu z więzienia kupił w sklepie ze starzyzną mundur kapitana, podporządkował sobie oddziałek żołnierzy, wkroczył z nimi do Koepenick, zaaresztował burmistrza, przejął kasę, a następnie pojechał z oddziałem do pobliskiego Berlina; burmistrza polecił odprowadzić na odwach, żołnierzom kupił kiełbaski z piwem, a sam, przebrany w cywilne ubranie, rozpłynął się w tłumie. Ćwierć wieku później powstała sztuka oparta na tej historii - ale już blisko wiek przed "Kapitanem z Koepenick" Zuckmayera Gogol napisał "Rewizora". Tam wprawdzie rewizor przyjeżdża incognito, nie w carskim mundurze odpowiedniej rangi, ale Chlestakow zostaje za niego wzięty właśnie z powodu swojej powierzchowności: wielkomiejskich manier i stroju. W "Gangsterach i filantropach" Michnikowski, wyciągnąwszy w restauracji alkoholomierz, zostaje uznany za inspektora kontroli handlowej - zaczyna więc żyć z łapówek od nieuczciwych restauratorów, dolewających wody do wódki i zmniejszających gramaturę kotleta. Przykłady można mnożyć.

Popowicz, który wyrywał gotówkę "na geodetę" nie jest zatem przypadkiem wyjątkowym - ale bardzo zabawnym; takie oszustwo wymagało bezczelności, elokwencji i pomysłu. I, jakkolwiek nie pochwalam okradania gospodarzy (nawet najbogatszych we wsi), mam dla Popowicza niejaką sympatię. Morderstwo Janczurówny (czy to zatłuczenie kamieniem, czy - jak w innej relacji - zaduszenie) jest na drugiej stronie tej skali: nie wymagało żadnej inteligencji, nie było w niczym zabawne ani pomysłowe. Ohydna zbrodnia na szczególnie życzliwej i pomocnej mu osobie (gdyby wrócić do starych wierszyków, należałoby strawestować: Nawet bił, choć go pieściła, / Józię, co go wykarmiła). Podobną opinię miał też sąd przysięgłych we Lwowie: Popowicz w styczniu 1935 roku został jednomyślnie skazany na karę śmierci przez powieszenie - co było niejaką sensacją, bowiem, jak doniosła łódzka "Republika" od wielu lat jest to pierwszy wyrok tego rodzaju jednomyślny.


Za: "Tajny Detektyw" nr 37, rok 4, 9 IX 1934

niedziela, 18 sierpnia 2013

Skrwawione ciało i pasta do butów

Media vita in morte sumus ("w środku życia w śmierci jesteśmy"), mówi średniowieczna antyfona. W przypadku zatłuczonej kijem Zofii Nogaczówny widzimy to jak na dłoni: młoda dziewczyna, wracająca z zakupów, ginie nagle na wiejskiej drodze... Trudno się dziwić, że wstrząsnęło to mieszkańcami Bębnikątów i Bagna!



Zbrodnia jak zbrodnia - jest miejsce, motyw, narzędzie, metoda; jest winny i są zwłoki. Mnie jednak interesują drobiazgi: sprawunki Nogaczówny. Kupione w Obornikach, wybrane spośród wielu innych tego rodzaju. Na półce w sklepiku w Obornikach stało więcej pudełek z pastą do froterowania butów, piekarz mógł chwycić każdy z chlebów, leżących w koszach: a jednak do torby Nogaczówny trafiły te, nie inne, wybrane przedmioty, i to one stanęły przed oczami czytelników w 1934, a teraz - przed naszymi oczami. To okrągłe pudełeczko. Ten podłużny bochenek. Pudełka, papierki których nie sposób zidentyfikować. Przetrwały na swój sposób, utrwalone przez fotografa i druk, dzięki zbrodni; ich bracia i siostry ze sklepowych półek mieli życie znacznie krótsze: chleby zjedzono zanim numer ukazał się w druku, pasta do butów schodziła trochę wolniej - mogła przeżyć nawet "Tajnego Detektywa", bo pismo zamknęło się raptem pięć miesięcy później - ale, tak czy owak, przepadła w otchłaniach czasu, łącznie z metalowym pudełkiem. "Nie tylko życie ludzkie przebiega krętymi ścieżkami" - zakończyłby te rozważania prawdziwy redaktor "Tajnego Detektywa."

Za: "Tajny Detektyw" nr 37, rok 4, 9 IX 1934, 




czwartek, 15 sierpnia 2013

16 ciosów sztyletem, czyli co by Freud powiedział?

Odratowany przez policję żonobójca i niedoszły samobójca, Aleksander Kahanek, kupiec lwowski, w trakcie przesłuchań  rozwinął bogatą w szczegóły opowieść, typową dla ludzi cierpiących na manię prześladowczą. Co skłoniło go do zamordowania nieszczęsnej Kahankowej? Czy rzeczywiście za zbrodnią stał nieznany "zły duch"?



Rok temu pisałem już o Kahanku, który zabójstwem żony połączonym z samobójstwem postanowił uwolnić świat od niszczącego wpływu Żydów i masonerii. Początek artykułu przypomina to, co już wiemy, dalej jednak można przeczytać o zagadkowym nieznajomym:



Nie znalazłem na razie, niestety, żadnych wiadomości o procesie Kahanka; nie sądzę jednak, by odnalazł się jakiś "zły duch" stojący za zabójstwem - zwłaszcza taki, jak na okładce "Tajnego Detektywa", czyli widmowy łeb w aureoli. Owszem, być może trafił się jakiś cwaniak, który omotał lwowskiego kupca, zdradzającego coraz dalej postępujące symptomy obłędu, i postanowił przygarnąć jego składaną w skarpecie gotowiznę - wątpię wszakże, by przekonywał go (a już zwłaszcza hipnotyzował) by zgładził żonę; jeśli bowiem coś mogło pokrzyżować plany przejęcia majątku, to właśnie zabójstwo i towarzyszący mu skandal. Podejrzewam nawet, że nieznajomy, u którego Kahanek rzekomo deponował kapitały, był jego wymówką: interes, niegdyś kwitnący, prosperował - i z powodu kryzysu, i za sprawą rozstroju nerwowego właściciela - coraz gorzej. Chwiejny umysł mógł w takim wypadku wygenerować niewidzialnego przyjaciela, u którego deponuje się bajońskie sumy (bo 50 tys. przed wojną było sumą bajońską).

Ciekawe, jak wszystko tu się składa w długoletnią historię choroby i obsesji, z których chory, niestety, leczył się - jak wiemy z listu do mecenasa - nie u lekarza, a samą "pomocą Boga" i "własną inteligencją". Czego Kahanek się nie tknął, było trefne: konkurencja chciała go zniszczyć, sprzedając towary zbyt tanio (przypominam, że szalał kryzys i sklepy wyprzedawały się, żeby utrzymać się na powierzchni), żona była w zmowie z mafią, a przeciwnicy złośliwie z Kahanka robili wariata. Widać tu również silne wpływy propagandy kościelno-endeckiej: mania gromadzenia gotówki była tłumaczona potrzebami "Polski mocarstwowej" (inwestycje są dla żydowskich spekulantów; Polak-katolik-patriota trzyma przecież pieniądze w kufrze!), życie najlepiej spędzić w klasztorze (sowicie go uposażywszy), a wszystkiemu grożą Żydzi i masoni.

Było może i drugie dno w tej manii - absolutnie, oczywiście, niewyrażalne - i nieprzypadkowo ofiarą śmiertelną została właśnie żona, a nie ten Żyd czy tamten mason. Otóż małżonkom wyraźnie się nie układało na tle seksualnym, i nie chodzi tylko o 15 czy 16-letnią (w zależności od źródła) różnicę wieku. W "Tajnym Detektywie" czytamy: "on zarzucał jej niepłodność - ona zanik aktywności", ale z wcześniejszego artykułu wiemy też, że jednym z przejawów manii prześladowczych Kahanka było oskarżanie żony, że truje go ona napojami miłosnymi, których sekretów nauczył jej pierwszy mąż. "Pierwszy mąż" zresztą to określenie grzecznościowe; Gloss był wieloletnim kochankiem późniejszej pani Kahankowej i zostawił jej w spadku cały majątek, ale do ślubu nie doszło, jak dowiadujemy się z materiału w łódzkim "Echu":


Czy takie właśnie było tło mordu? Młody, 31-letni mężczyzna ("przystojny", jak czytamy w "Echu", ale tu już można mieć pewne wątpliwości...) poślubił wdowę-niewdowę dla pieniędzy, zainwestował je w - nomen omen - interes, "ale wtedy mu wychłódło, bo już była stare pudło", w związku z czym frustracja seksualna rosła (a u mężczyzny o sztywnym kręgosłupie moralnym rozładowywanie jej w jakikolwiek inny sposób w grę nie wchodziło) i znalazła ujście w manii prześladowczej, która po dziesięciu latach zaowocowała mordem (dokonanym - co by na to Freud powiedział - ostrym narzędziem, w łóżku)? Możemy tylko gdybać.



PS: Kamienica przy Fredry 4, w której Kahanek prowadził sklep papierniczy, stoi po dziś dzień (podobnie jak ta na Sykstuskiej, gdzie zginęła Kahankowa); dziś mieści się tam sklep Hugo Bossa  i biuro notariusza:




Za: "Tajny Detektyw" nr 37, rok 4, 9 IX 1934, "Echo", rok X nr 216, 9 VIII 1934

wtorek, 6 sierpnia 2013

Dziarska Elza i gwałciciel nieletnich

Kiedy byłem dzieckiem, wysłuchiwałem tysięcznych kazań o tym, że nie wolno iść z żadnym obcym dorosłym, nie wolno zjeść cukierka od nieznanej osoby, należy być nieufnym wobec osób, które chcą się z nami przesadnie zaprzyjaźnić; przed wojną jednak - przynajmniej w niektórych rodzinach - sami rodzice oddawali dzieci w ręce podejrzanych indywiduów.



Historia jest prosta i niewiele można do niej dodać. Uwagę moją - pewnie dlatego, że słabo znam szczegółową historię Śląska w międzywojniu - przykuły jednak słowa "hitlerowski Bytom". Nie zdawałem sobie sprawy, że był to tak ważny dla nazistów bastion poparcia. W plebiscycie 74% ludności opowiedziało się za pozostaniem miasta przy Niemczech; w wyborach 1933 roku na NSDAP głosowała ponad połowa bytomian (52%), po wyborach komunalnych w radzie miejskiej przyznano hitlerowcom procentowo jeszcze więcej mandatów (26 na 47). W trakcie Nocy Kryształowej bojówki ochoczo spaliły piękną synagogę w stylu mauretańskim, wybudowaną siedem dekad wcześniej, w latach 60-tych XIX wieku.

Na tym entuzjazmie Bytom zresztą źle wyszedł - w 1939 roku okupanci ustanowili Rejencję Katowicką i to, co było dotychczas ważnym i doinwestowywanym przez hitlerowców przemysłowym przyczółkiem, stało się pomniejszym miastem regionu, ustępującym Chorzowowi czy Katowicom. Po półtora roku do Katowic przeniesiono stamtąd dużą część aparatu urzędniczego, zawiadującego Prowincją Górnośląską, w wyniku czego Bytom stracił wiele instytucji, a liczba ludności spadła ze 101 do 93 tys. Wreszcie w roku 1945 miasto poważnie ucierpiało w trakcie rosyjskiej ofensywy. Tak to już na pograniczu bywało.

Zresztą polskość przeplata się z niemieckością w całym tekście. Nazwisko Moll jest niemieckie, ale już zmyślony leśniczy Giepert nosi nazwisko spolszczone, zmiękczone, zamiast twardego "Geppert". Redakcja pisze oficjalnie "Elżbieta Mrozkówna", choć rodzina - z pochodzenia, sądząc po nazwisku, polska - wołała ją "Elza". Ciekawe, swoją drogą, po jakiemu rozmawiali Mrozkowie -  po polsku, po niemiecku, w gwarze śląskiej? Tego się nie dowiemy. I jak pisała się Elza w czasie wojny? Elsa Mroseck? Jakie były jej dalsze losy? Jest tylko ten urywek jej życia: jeden dzień, w którym szła przez las z ponurym gwałcicielem o twarzy jak z portretu pamięciowego.

Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934 oraz blog Tomasza Saneckiego (http://mojhistorycznyblog.blog.pl/2013/02/14/dzieje-bytomia-w-latach-1933-%E2%80%93-1945/)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Przestępca-dżentelmen spieszy z odsieczą

Pomyłki sądowe nie są specjalnością współczesności ani - jak twierdzą niektórzy - sądów III RP, ba, wraz z postępem metod śledczych jest ich coraz mniej. Przypadek Jana Paska, 75-letniego listonosza (tak, proszę Państwa; kiedyś pracowano nawet dłużej niż do 67 roku życia) jest szczególnie ciekawy ze względu na rozwój wydarzeń.


Tyle tu wklejam historii przykrych i przerażających, że czasami muszę zrobić Państwu - i sobie - chwilę odpoczynku z taką opowiastką pozytywną. Proszę zauważyć, że nawet na zdjęciu urzędnicy prowadzący Sudoła do więzienia są uśmiechnięci. 

Przestępca, który na sali sądowej zarzeka się, że jest dżentelmenem, jest na swój sposób ujmujący: wpadł, dwóch jego kompanów (obaj zresztą na zdjęciach mają wyjątkowo hipsterskie fizjonomie) powieszono za popełnione zbrodnie. I oto ten Sudoł, człowiek, który ukończył gimnazjum ale się wykoleił, opowiada szczegółowo przebieg napadu i, jak się zdaje, jest nawet urażony w swojej złodziejskiej dumie sugestią, że nie potrafiłby tak gładko odciąć rzemiennego pasa. A tym bardziej  - że mógłby pobić staruszka, urodzonego - jak łatwo policzyć - jeszcze przed wybuchem powstania styczniowego. Jakieś zasady jednak obowiązują.



Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934