sobota, 15 grudnia 2018

Władysław Harasiński, defraudant


Mężczyzna z fotografii w albumie policyjnym nie stoi raczej przed obiektywem na posterunku - to fotografia prywatna, wykonana zapewne w atelier. Pod łamanym kołnierzykiem widać muszkę, w brustaszy - wzorzystą poszetkę. Zanim usiadł na krześle w zakładzie fotograficznym, przyczesał pewnie jeszcze dla porządku włosy, idealnie równo ułożone. Jest mężczyzną, który chce się podobać - uśmiechnął się lekko i, łapiąc oczami blik światła, patrzy tam, gdzie kazał mu patrzeć pan fotograf.



Na szczęście ktoś - i był to, jak się zaraz okaże,  zapewne jego kolega - dość niekształtnym pismem zanotował personalia: Władysław Harasiński. Władysław lubił się podobać, a podobanie się - kosztuje. Toteż zachachmęcał. Zachachmęcał konkretnie w miejscu pracy, a wiemy to z notki w "Głosie Lubelskim":

Władysław Harasiński, starszy posterunkowy P. P. pełnił obowiązki sekretarza w Centralnym Komisarjacie P. P. W czasie pełnienia obowiązków od marca 1928 roku do marca 1929 roku Harasiński zdefraudował: 1409 zł 10 gr zabrane z grzywien, 5934 zł 71 gr przeznaczone na wypłatę gaż dla funkcjonarjuszów P. P. oraz 7 zł przeznaczone na stemple. Harasińskiego aresztowano 4 grudnia ub. r. i osadzono w więzieniu, gdzie przebywał do chwili obecnej. Sprawę policjanta-defraudanta rozpatrywał w ub. tygodniu Sąd Okręgowy w Lublinie w składzie sędziowskim: przewodniczący sędzia Worzycki, Korciak i Radzki-asesorowie. Oskarżał wiceprokurator Quirini, bronił oskarżonego z urzędu Otmar Poźniak. Sąd po zbadaniu sprawy, wydał wyrok na mocy art. 667, 578 cz. I i III i 574 K. K. skazujący Harasińskiego na 2 lata więzienia z zaliczeniem aresztu prewencyjnego. Prokurator zapowiedział apelację.


Ciekawe, że w czasach, kiedy sądy działały bardzo pospiesznie, Harasiński siedział prawie rok, zanim go osądzono - od początku grudnia 1929 do prawie połowy listopada. Być może spodziewano się, że wysypie kogoś jeszcze, kto zdefraudował poważniejsze sumy? Ale bardziej jeszcze zainteresowała mnie inna sprawa. Otóż zdefraudował on znaczną sumę, 7350,81 zł - ale nie zawahał się chapsnąć nawet siedmiu złotych na stemple. To się nazywa konsekwencja w działaniu.


Za: album policyjny, "Głos Lubelski" z 11 XI 1930.


piątek, 2 listopada 2018

Hardy zyskuje historię

Ta fotografia, jak wiele innych, była zupełnie anonimowa. Ot, mężczyzna, którego nazwałem "hardy". Sfotografowany w roku 1928 w Warszawie, w Urzędzie Śledczym na tyłach ratusza, o którym niedawno pisałem. Pod trzydziestkę, z wyglądu raczej niezamożny. To wszystko, co o nim wiedziałem.



Na szczęście dostałem od czytelnika link do zbiorów przedwojennej warszawskiej Policji Państwowej, które udostępnia Archiwum Akt Nowych. I oto otworzył się przede mną bezmiar rozmaitych danych i wiadomości, również o tym człowieku.




Stanisław Ciborowski zbiegł z aresztu pod koniec roku 1928, zdjęcie do albumu wklejono zapewne 3 XII - z adnotacją, że zbiegł z Aresztu Rozpoznawczego Policji Polskiej w Warszawie. Jak się tam znalazł? Nie wiadomo. "Gazeta Śledcza" wszelako ujawnia, że był piegowaty, szarooki i mierzył ledwie 158 centymetrów, a w innym miejscu - że był z gminy Chlebiotki pod Łomżą, a w Warszawie mieszkał przy Twardej 34 (czyli chyba gdzieś, gdzie dziś mieści się parking okolony przez Twardą, Sienną i Złotą).




Dzięki imieniu i nazwisku znalazłem notkę w "Kurierze Bydgoskim" z lipca 1939 roku, a zatem o dekadę późniejszą, która wszystko wreszcie wyjaśnia i dopisuje dramatyczne zakończenie.



Oto historia Stanisława: napad rabunkowy, aresztowanie, ucieczka, pochwycenie, wyrok dziesięciu lat odsiedziany w Białymstoku, wyprowadzka do brata do Choroszczy, romans z bratową, pakt, narodziny dziecka, krwawe chrzciny. 

Za: album policyjny, "Kurier Bydgoski" z 21 lipca 1939.

czwartek, 4 października 2018

Trzech muszkieterów z Warszawy

Trzej młodzi mężczyźni, wszyscy sfotografowani w Wydziale Rozpoznawczym Urzędu Śledczego w Warszawie. Dziewięć ujęć na jednej, dużej odbitce:


Gdzie dokładnie mieścił się Wydział Rozpoznawczy? Na tyłach ratusza - od frontu plac Teatralny, a na tyłach wąska uliczka Daniłowiczowska. Dziś ocalał z niej tylko pałac, wzniesiony dla podskarbiego wielkiego koronnego, Mikołaja Daniłowicza (stąd oczywiście nazwa ulicy), swego czasu siedziba znakomitej, zrabowanej przez Rosjan po III rozbiorze Biblioteki Załuskich, której ściany ozdabiały popiersia polskich królów. Popiersia zakopano, ze strachu, że Rosjanie je zniszczą, ale w 1821 odkopano i umieszczono na fasadach oficyn pałacu, a kiedy te rozbierano pod wytyczaną Hipoteczną -- przeniesiono na główną fasadę budowli i tak powstał znany nam dziś Dom pod Królami, obecna siedziba ZAiKSu. Wszystkie pozostałe budowle zostały wymiecione przez historię.

Ta część Warszawy była związana z więziennictwem już od początków XIX wieku, kiedy to w 1817 roku umieszczono tam siedzibę policji, w związku z przenosinami ratusza. Stary, przymały gmach na rynku zburzono i na nową siedzibę kupiono pałac Jabłonowskich i do 1819 przebudowywano go według projektu Lesslów ojca i syna. W 1823 dodano dwa elementy: belwederek na dachu, stanowiący podstawę pod telegraf optyczny, oraz właśnie areszt na tyłach. Na początku XX wieku uznano, że rosnące miasto potrzebuje solidniejszego więzienia i na wykupionej posesji przy Daniłowiczowskiej 7 (dawny pałac Kabryta) powstał w roku 1914 monumentalny, sześciopiętrowy budynek z neorenesansową attyką, Areszt Centralny:


Wspomniany Wydział Rozpoznawczy mieścił się natomiast obok, pod adresem Daniłowiczowska 3, tam gdzie od stulecia działała warszawska policja. Janusz S. Majewski tak opisywał to biuro, posiłkując się artykułem Stanisława Targowskiego z 1925 roku:

W ciasnych pomieszczeniach urzędu śledczego przez kilkadziesiąt lat dwaj policjanci z tzw. biura specjalnego - panowie Kowalik i Kurnatowski - gromadzili kartotekę przestępców. Ilość akt była ogromna, a sam urząd jeszcze przed 1914 r. cieszył się dobra opinią wśród speców z miast europejskich.

Jak wyglądał w latach 20,. pisał Targowski. "Nastrój ciężki: czuje się już w powietrzu, że jest to lokal, w którym starają się fachowo prać zbrukane wszelkim występkiem sumienie. Kartoteki, półki, półki, tysiące fotografii, albumy. Tysiące fotografii z różnych okresów lat ubiegłych i bieżących. Klientela zaś różna: nie każdy umie zdefiniować, kogo chce znaleźć. Z ogólnych dopiero wskazówek poszkodowanego kartotekarz musi się zorientować mniej więcej, z jakiej półki i z jakiej serii podać fotografię i czy jeszcze dla danego przestępstwa mogą się przydać albumy dawniejsze". Były to zatem takie albumy, jak te, które trafiły w moje ręce, a z których pochodzi fotografia Żurka, Podgórskiego i Kudraszewa. Niestety, najpewniej spłonęły w czasie powstania.


O Kurnatowskim prasa pisała wówczas: Powszechnie jest znany jako polski Sherlock Holmes. Ma bogate doświadczenie, świetna pamięć, zimne nerwy i znajomość nieprzeciętną psychologii przestępców. Raz widzianej w życiu twarzy nie zapomni nigdy. Pamięta świetnie stosunki rodzinne i towarzyskie złoczyńców, (...) a co ciekawsze, klienci pana Kurnatowskiego, zwłaszcza ci bywali, lubią go i szanują. Nade wszystko wierzą mu. Pan Kurnatowski nieraz jest zmuszony dać słowo honoru złodziejowi, że spełni swe przyrzeczenie i... wiernie dotrzyma tego przyrzeczenia. Sam budynek przy Daniłowiczowskiej 3, w którym wspomnieni policjanci pracowali i pstryknęli te trzy zdjęcia, nie dotrwał do końca międzywojnia - pod koniec lat 30. biura przeniesiono, a mury wyburzono pod planowaną przez Starzyńskiego rozbudowę ratusza, która nigdy nie nastąpiła. 


*


Zdjęcie jest dość nietypowe, bo stanowi zlepek trzech mugshotów. W dodatku do albumu zostało wklejone w roku 1928, natomiast daty na fotografiach są o trzy do pięciu lat wcześniejsze: 1923 i 1925. Najpewniej wspólna sprawa, ale jaka?

Próbowałem dowiedzieć się czegoś o trzech - szczęśliwie podpisanych - panach: Aleksandrze Żurku, Józefie Podgórskim (niestety: bardzo częste zestawienie imienia i nazwiska) oraz Bazylim Kudraszewie. Najpierw znalazłem w łódzkiej "Republice" kawałek o Żurku, który w lutym 1927 roku z kolegami okradł sklep jubilera, mieszczący się bez mała w tym samym miejscu, co Wydział Rozpoznawczy: po drugiej stronie placu Teatralnego, na tyłach Teatru Wielkiego, w wystawnym Domu Dochodowym Teatrów Rządowych przy Trębackiej:




Teodor Szymański miał swój sklep jubilerski w jednej z najstrojniejszych kamienic tej części Warszawy, wzniesionej na początku XX wieku (1902-1905) z pieniędzy żyjącego w dobrych stosunkach z carskim dworem Adama Zamoyskiego. Projekt wykonał Stefan Szyller: budowla ciągnęła się wzdłuż Trębackiej i zakręcała na Wierzbową, a barok, renesans, klasycyzm i secesję łączyła w jedną eklektyczną i mocno tortową całość. Parter i pierwsze piętro zajmowały ogromne sklepowe witryny długiego pasażu handlowego, który dziś nazwalibyśmy galerią, a wyżej ciągnęły się trzy kondygnacje mieszkań, akcentowane wykuszami - czterema pomniejszymi, ciągnącymi się przez dwa piętra, i sześcioma większymi, dochodzącymi do dachu i tam zakończonymi wieżyczkami:




Dwie takie wieżyczki, widoczne w głębi po prawej, flankowały monumentalny wjazd na tyły Teatru, zaprojektowany z takim rozmachem, żeby dało się tamtędy wwozić wielkie elementy dekoracji scenicznych:




Niestety Dom Dochodowy został poważnie uszkodzony w czasie oblężenia Warszawy, potem jeszcze w powstaniu i ostatecznie wyburzony pod powojenną rozbudowę Teatru Wielkiego przez Pniewskiego. Jesienią 1939 roku Sylwester Braun zarejestrował zniszczenia:



Miejsce napadu nie było zatem przypadkowe: oprócz zakładu jubilerskiego Szymańskiego mieściły się tu m.in. luksusowy sklep Frageta, skład futer Małobęckiej, działający po dziś dzień (choć pod innym adresem, oczywiście) zakład krawiecki Zaremby i salon samochodowy Austro Daimlera. Żurek z kolegami wiedział, w co celować. Łup wartości 80 tysięcy złotych to była wówczas fortuna - ale, jak wiemy, niedługo się nią nacieszył. Sam Żurek, jak się dowiadujemy, mieszkał przy Rybaki 14 – w zagłębiu nędzy między Starówką a Wisłą, gdzie dziś ciągnie się Park Fontann. Z wszystkich podanych w gazecie adresów ten był najpodlejszy - zarówno oba domy na Czerniakowie, jak i kamieniczka "Pod Okiem Opatrzności" przy Freta były z pewnością pocześniejsze, niż jedna z wielu przypominających wiejskie chaty ruder na tamtym odcinku ulicy Rybaki, którą jeszcze w latach 30. wyburzono pod Dom Polaków z Zagranicy (budowany 1938-1939, nieukończony przed wojną, podczas jej trwania mieszkali tam bezdomni i uchodźcy).

O Podgórskim i Kudraszewie z początku nie udało mi się znaleźć niczego... prócz notki gazetowej (drugiej dostarczył mi Ryszard Mączewski, za co serdecznie dziękuję), która wyjaśnia, skąd pochodzi taka nietypowa kompilacja trzech mugshotów. Otóż w styczniu 1928 roku grupa sześciu więźniów, w tym Żurek (w jednej z notek zapisany błędnie jako Turek), Podgórski i Kudraszew uciekli z warszawskiego aresztu przy Długiej, gdzie odsiadywali wyroki. Chodzi o gmach Arsenału Królewskiego, wówczas pełniący funkcję więzienia, pod koniec lat 30. przebudowany by pomieścić bezcenne zbiory Archiwum Miejskiego, kompletnie spalone w powstaniu i po jego zakończeniu. Tak opisują ucieczkę "Goniec Częstochowski" i "Kurjer Warszawski":



Co wydarzyło się z nimi później? Dokładnie nie wiadomo, ale wszyscy wpadli - i to prędko, bo już 15 marca "Kurjer Warszawski"(znów nieoceniony Ryszard Mączewski!) donosił, że wpadł ostatni z uciekinierów, Wasyl (czyli Bazyli) Kudraszew, kieszonkowiec i włamywacz:



Ach, co to były za czasy, kiedy włamywacze miewali pseudonimy typu "Czerwony Waśka", a kobiety upadłe - "Kopiejka"!

*

Dlaczego jest ich tylko trzech, skoro uciekło sześciu? Łapano ich kolejno, jeden - Józef Śliwicki, nazywający się zresztą jak ówczesny sławny aktor, pracujący w Teatrze Wielkim - zmarł na wolności. Kiedy wykonano tę kompilację, dwaj inni pewnie już wpadli. Wielu wiadomości dostarczają kolejne notki, które znalazła Agnieszka Pospiszil. Wiemy już, że Kudraszew ukrywał się najdłużej - a to dlatego, że miał swoją misję na wolności. Chciał - jak donosił "Ekspres Zagłębia" - znaleźć i zamordować kochankę, która po jego aresztowaniu zajęła się, z musu, prostytucją:


Można zatem przyjąć, że Kazi nie zamordował i jakoś się z nią pogodził, skoro towarzyszyła mu w chwili aresztowania - ale to chyba błąd dziennikarza. W czasie procesu bowiem sądzono nie tylko pięciu uciekinierów (szósty, jako się rzekło, zmarł), ale również ich kochanki, pomocników i wspólników w personelu więziennym. Cóż się okazuje? Że ukrywała go pod łóżkiem - a chyba nawet w łóżku, jak można wyczytać z eufemizmów. Kazi natomiast nie odnaleziono, co może świadczyć, że zemsta mu się jednak udała.

Obie notki - kolejno w "Robotniku" i "Naszym Przeglądzie" - z procesu, który toczył się w maju roku 1929 roku, pokazują też, że była to profesjonalnie zorganizowana wielka ucieczka. Wprawdzie jeden z oskarżonych melancholijnie pytał "Czyż widząc tę dziurę można się było oprzeć?" ale robota była misterna. Po pierwsze, zaplanowana z pomocą klawiszy, z których jednego uniewinniono, a trzech skazano. Po drugie, pod murem straży pożarnej na Nalewkach czekały kochanki przestępców trzymające ukryte w bukietach kwiatów ubrania cywilne (!) a dalej czekał na wszystkich zamówiony automobil.




I tegośmy się doszperali w starych papierzyskach wspólnym wysiłkiem.


Za: album policyjny, "Goniec Częstochowski" z 21 I 1928, "Republika" z 22 II 1927 i "Kurjer Warszawski" z 17 I i 15 III 1928, "Ekspres Zagłębia" z 31 I 1928, "Robotnik" z 24 V 1929 i "Nasz Przegląd" z 25 V 1929.

wtorek, 4 września 2018

Matkobójca z Rudy Śląskiej

W albumie policyjnym figurują na fotografii, przedstawiającej dwa zdjątka, przypięte do wysłużonej tablicy. Wydaje się, że każde z nich to wycinek z większej, pewnie rodzinnego zdjęcia - pierwsze zrobione zostało w ogrodzie, na tle krzewu o drobnych listkach. Drugie - w atelier; pionowe smugi po lewej stronie mogą być sutymi fałdami malowanej kotary.



Obaj są bardzo młodzi, ale wydają się zupełnie inni. Prokop, w marynarce wciśniętej na sweter z golfem, wygląda na naiwnego dzieciaka: lekko uchylone wargi, niepewne spojrzenie. Co innego Korzonek: ze ściągniętymi brwiami, wysuniętą szczęką, zaczesanymi do tyłu blond włosami, jest wyraźnie pewny siebie. Odświętnie ubrany, ma w sobie siłę, jaką daje taka pewność.  Połączyła ich jedna zbrodnia.

12. września 1928 roku "Górnoślązak" donosił o przebiegu i przyczynach matkobójstwa sprzed paru dni (8. września). Anna Prokop nie chciała dać synowi pieniędzy na podróż na saksy:


Nie ukrywał się długo. Już 29. września, a zatem trzy tygodnie po zabójstwie, prasa bydgoska poinformowała swoich czytelników:


Prokopa policja dopadła zatem w Wielkopolsce. Do tego zgarnęła Ernesta Korzonka, który miał namówić przyjaciela do zbrodni. Wiadomo, że osądzono go ponad rok od popełnienia zbrodni, 14 września 1929 roku.



Sąd wziął pod uwagę okoliczności łagodzące: epilepsję, ale i tak wymierzył wysoką na dzisiejsze standardy karę 15 lat więzienia (wówczas za morderstwo groziła kara śmierci). Czy skazano również Korzonka - nie wiem.

Za: Album policyjny, "Górnoślązak" 1928/211, "Dziennik Bydgoski" 1928/225, "Express Wieczorny Ilustrowany" 256/1929