poniedziałek, 29 grudnia 2014

Córka pastora na ławie oskarżonych - vol. II Henry Fonda

Proces szajki Millenów był ciekawy z jeszcze jednego powodu: dzięki zeznaniom, złożonym w lutym przez Fabera, ocalono życie dwóch Bogu ducha winnych ludzi, którzy już-już wybierali się na krzesło elektryczne. 



W październiku 1933 trzej rabusie weszli do kina Paramount w Lynn, zamknęli sterroryzowanych pracowników i zaczęli dobierać się do sejfu. Jako że szło im to niesporo, kazali kinowemu woźnemu zadzwonić do pana Breshahana, asystenta kierownika, i wezwać go do kina. Zanim jednak dotarł na miejsce, do pomieszczenia wbiegł kinowy plakaciarz; któryś z przestępców położył go trupem jednym, celnym strzałem w serce (wedle innego zeznania: ogłuszył go uderzeniem kolby pistoletu, a następnie zastrzelił). Kiedy pan Breshahan przybył z kluczami, Millenowie z Faberem opróżnili kasę i, zostawiając za sobą trupa, odjechali bezpiecznie w siną dal.

Było jednak wielu świadków - i to oni jako rabusiów wskazali dwóch taksówkarzy: Clementa Molwaya i jego kolegę, Louisa Berretta. Rozpoczął się proces iście kafkowski. Pięciu z ośmiu świadków rozpoznało w taksówkarzach morderców; oni z kolei nie mieli żadnego alibi, bo cały dzień pracowali, ale nie potrafili przedstawić na to żadnych świadectw. Jeden jedyny ekspert od balistyki stwierdził, że pocisk, którym zabito ofiarę, padł z broni, z której zabito również policjanta w Needham, a wówczas Berrett i Molway byli już w areszcie - jednak nie na wiele to się zdało, powszechnie przyjmowano, że oskarżeni trafią na krzesło elektryczne. 

W sobotę 24 lutego proces zakończono, a sędziowie przysięgli udali się na naradę (zamknięto ich w osobnym pomieszczeniu). Wprawdzie aresztowano właśnie szajkę Millenów, ale ani trzymani w celach aresztu taksówkarze, ani sędziowie przysięgli, którym nie wolno było korzystać z prasy, nie mieli pojęcia, o czym trąbią gazety. Ustalili werdykt - winni. W środę powrócili na salę sądową i tam dopiero zarówno oni, jak i oskarżeni dowiedzieli się, że sprawa upada, bo znaleziono prawdziwych sprawców.

Historia była bardzo dramatyczna i, rzeczywiście, nakręcono o niej dramat. To, co zaczęło się w kinie Paramount, zekranizowała inna wytwórnia: Columbia. W 1939 roku  na ekrany kin wszedł dramat "Let Us Live" z Henrym Fondą w roli jednego z taksówkarzy, Johna "Bricka" Tennata, i z Maureen  O'Sullivan w roli jego narzeczonej, tropiącej prawdziwych morderców. Wytwórnia planowała film o znacznie większym rozmachu, ale, postraszona przez prawników stanu Massachussets, zdecydowała się jednak na obcięcie funduszu na promocję i ograniczoną dystrybucję.

A co stało się z tytułową córką pastora? Wbrew temu, co twierdzi notka w "Tajnym" - niewiele. Dwa miesiące po procesie wypuszczono ją ze stanowego więzienia i słuch o niej zaginął. Została garstka zdjęć - w tym jedno zbliżenie twarzy i jedna, niewyraźna fotka, na której dziewiętnastolatka ćwiczy sobie na dziedzińcu więzienia:






Za: "Tajny Detektyw" nr 32, rok IV (5 VIII 1934), blog www.dedhamtales.com

niedziela, 28 grudnia 2014

Córka pastora na ławie oskarżonych - vol. I Sędziowie na plaży

Czasem mała notka w "Tajnym" prowadzi mnie do nader ciekawych historii. W kwietniu 1934 roku niewielkie Dedham w stanie Massachussets stało się widownią znanego procesu bandy rabusiów i morderców. Na ławie oskarżonych obok Abrahama Fabera i braci Murtona i Irvinga Millenów zasiadła żona Murtona: śliczna dziewiętnastolatka, córka pastora.



Podczas procesu trzech głównych oskarżonych siedziało w specjalnej metalowej klatce, (spotykanej w wielu salach sądowych aż do roku 1960, kiedy to zdemontowano je w wyniku zmiany prawa stanowego), w której siedem lat wcześniej sądzono (i skazano na karę śmierci) dwóch oskarżonych o zabójstwo anarchistów, Sacco i Vanzettiego (wyrok wykonano w sierpniu 1927 roku mimo ogólnoświatowych protestów i ewidentnego fałszowania dowodów przez prokuraturę; w pięćdziesiątą rocznicę tych wydarzeń zostali pośmiertnie zrehabilitowani przez gubernatora stanu). Podobno niektórzy gapie przebierali się w garnitury i wchodzili do gmachu sądu z aktówkami, udając prawników - byle tylko dostać się na salę rozpraw.


Szajka rozpoczęła morderczo-rabunkową działalność jesienią; wszyscy oskarżeni byli dwudziestoparolatkami, a ich napady na banki i przedsiębiorstwa przypominały to, co znamy z filmów o gangsterach: kule karabinów maszynowych przeszywające seriami stróżów prawa, samochodowe pościgi, i tak dalej. W czasie napadu na Needham Trust Company zastrzelili dwóch policjantów: Forbesa McLeoda, który przybiegł do banku, wezwany przez alarm, oraz Franka Haddocka, który rozmawiał ze strażakami kilka mil od miejsca przestępstwa. 

Millenowie porzucili i spalili swój samochód, ale policja dotarła do nich po numerze na zapasowym akumulatorze; wprawdzie bracia wraz z Normą uciekli do Nowego Jorku, ale udało się zatrzymać Fabera. Murton i Irving zostali pojmani w holu nowojorskiego hotelu w trakcie iście filmowej strzelaniny. W dniu ich przyjazdu (słynnym pociągiem Yankee Clipper) na stacji w Readville zgromadziło się kilka tysięcy ludzi:


Sędziowie przysięgli na czas procesu zamieszkali w budynku sądu; spali na pryczach w nieużywanej sali, a prysznice zamontowano im w piwnicy. Postanowiono im jednak umilać czas: trzykrotnie byli na meczach baseballowych największych bostońskich drużyn, wiele razy pojechali na różne wycieczki: do Martha's Vineyard, szlakiem Mohawków, do etnograficzno-archeologicznego Peabody Museum, na kręgle, wreszcie na plażę Nauset, z której zachowało się parę zdjęć z szacownymi przysięgłymi w niezbyt szacownych pozach:



Przewodniczącego jury czekała jeszcze specjalna atrakcja: pozwolono mu się wyrwać z dwumiesięcznego skoszarowania i w asyście policyjnej pojechał do szpitala żeby zobaczyć swoją nowonarodzoną córeczkę.

*

Wszyscy trzej oskarżeni usiłowali się ratować na różne sposoby - kilkakrotnie próbowali ucieczki z więzienia, a na sali sądowej próbowali się wykpić niepoczytalnością. Na próżno. Po miesięcznym procesie uznano ich winnymi zbrodni i skazano na śmierć. Zginęli wszyscy na krześle elektrycznym w więzieniu w Charleston 7 czerwca 1934. Nawet po ich zgonie zainteresowanie zbrodnią nie osłabło, a rodziny na pogrzebie musiały się opędzać od gapiów. 

Pozostała jeszcze Norma - kobieta, w dodatku młodziutka, córka pastora. Również na jej proces - wyłączony z głównego - publiczność waliła drzwiami i oknami. W prasie publikowano artykuły o tym, że nadobność niewieścia nie wpływa już na sędziowskie wyroki (do lat 50-tych w Massachussets sędzią przysięgłym nie mogła zostać kobieta) i w całych Stanach jest już kilka spraw, w których kobieta ma szansę trafić na krzesło elektryczne. Nie była to aż taka nowość (Martha Place, pierwsza stracona na krześle, oddała ducha w 1899 roku w Sing Sing), ale nadal wzbudzała wielkie emocje.


Przyjęła linię obrony jak Roxie Hart w "Chicago" (jej pierwowzór, Beulah Annan, sądzono raptem dziesięć lat wcześniej, w 1924 roku). Miała być niewinnym dziewczątkiem, które trzymało się z dala od picia i palenia, pierwszy raz w życiu poszło na tańce i poznało Murtona, a następnie poślubiło go, porzucając dom rodzinny. Jąkała się, omdlewała, wąchała sole trzeźwiące, oczy miała czerwone od łkania. Kategorycznie twierdziła, że nie tylko nie pomagała w spaleniu samochodu, ale i nie wiedziała o morderstwach w Needham, bowiem - wbrew zeznaniom innego świadka - nie była obecna w trakcie rozmowy, w której Murton przyznawał się do zbrodni.


Jaka była decyzja sądu? O tym w części drugiej i ostatniej.

Za: "Tajny Detektyw" nr 32, rok IV (5 VIII 1934), blog www.dedhamtales.com, The Pittsburgh Press 51 No. 3, June 25, 1934

czwartek, 25 grudnia 2014

Miasta cieni cz. XIII

Kiedy niedawno wkleiłem poprzednią porcję mugshots z przedwojennego albumu polskiej policji, pojawiły się głosy, że na jednym ze zdjęć jest przodek Hugh Granta. Tym razem mam raczej wrażenie, że jeden z zatrzymanych to przodek Marcina Dorocińskiego.












Za: album.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Miasta cieni cz. XII

Właśnie minęły Mikołajki i z tej okazji prezent dla P. T. Publiczności, zwłaszcza zaś dla pewnej Buki, która specjalnie przepada za fotografiami z policyjnego albumu - czyli kolejny odcinek "Miasta cieni". Przed Państwem autentyczni polscy przestępcy (i przestępczynie!) z przełomu lat 20-tych i 30-tych!











Co rzadkie, udało mi się chyba zidentyfikować kolejnego przestępcę. Kędzierzawego młodziana o kanciastej twarzy, widocznego na ostatnim zdjęciu, opisano jako "Urszyca". Został on - sądząc po datach sąsiednich zdjęć - sfotografowany w 1931 roku, i to by się zgadzało. Nazwisko jest zresztą rzadkie (dziś nosi je w Polsce jedynie 16 osób).

Otóż latem 1933 roku sądzono niejakiego Michała Urszyca, herszta bandy kasiarzy, oskarżonego o włamanie do kasy Stefczyka i do urzędu parafialnego we wsi Krzęcin w roku 1931. Musiał być już wcześniej obfotografowany, skoro policjant rozpoznał go na zdjęciu i próbował ująć już w parę dni po popełnieniu tych przestępstw. Urszycowi - w przeciwieństwie do jego kompana, Dyląga - udało się jednak wymknąć i trafił do aresztu dopiero w połowie 1932 roku. Podczas  gdy czekał na proces, koledzy z bandy zgromadzili potrzebne wyposażenie i próbowali go odbić, ale wpadli na dworcu w Bielsku.

Ostatecznie proces w 1933 roku obejmował czterech członków bandy: zatrzymanego najpierw Dyląga, później - Urszyca i wreszcie dwóch ratowników, Weizenbauma i Nawrota, ale dwóch pierwszych nie dostarczono do sądu i wyłączono ich z procesu. W gazetach ("Ekspressie Ilustrowanym", "Ekspressie Wieczornym Ilustrowanym" i w "Głosie Narodu") sprawę opisano dość obszernie, niestety jednak nie znalazłem niczego o ostatecznym procesie Urszyca i Dyląga. Ale wiemy przynajmniej, jak wyglądał.






Za: album, "Express Ilustrowany", z 26 lipca 1933, rok XI nr 205, "Express Wieczorny Ilustrowany", z 26 listopada 1932, rok X nr 330, "Głos Narodu" z 25 lipca 1933 nr 197 rok XL.

niedziela, 26 października 2014

Dziesięć okładek

W środku roku 1933 redaktorzy "Tajnego Detektywa", korzystając zapewne z popularności pisma, a może chcąc jeszcze ją zwiększyć, postanowili zainwestować w kolorowe okładki; w niektórych numerach pojawiały się również barwne materiały na wewnętrznej wkładce. Uległo także zmianie logo - z poziomego na okrągłe. Autorem fotomontaży, które zdobiły niekiedy okładkę, był najprawdopodobniej główny grafik pisma, czyli Janusz Maria Brzeski.












Za: "Tajny Detektyw", 1934

sobota, 18 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. III Doktor Bruze

Choć, jako się rzekło, śmierć porucznika Uchnasta mogła być zupełnie niepowiązana z serią samobójstw w kołach okultystycznych, prasa robiła swoje. W latach 30-tych o rzekomej satanistycznej sekcie informowało ponad trzysta tytułów prasowych. W "Tajnym Detektywie" zaczęto budować legendę diabolicznego sadysty, doktora Bruze mieszkającego w podwarszawskich Gołąbkach. 



Warszawskie samobójstwa okultystyczne rozpoczęły się - jak podaje Zbigniew Łagosz - w roku 1924 (od apokryficznej, być może, śmierci niejakiego Wł. Ż., syna profesora politechniki), ale zainteresowanie prasy datuje się od zgonu Eugeniusza Rostkowskiego (1926), po nim zabili się Bolesław Wójcicki i Lucjan Krzyżewski, następnie dwie studentki, Wanda i Beata, wreszcie Zbigniew Werner (1930). Przy Rostkowskim znaleziono ponoć karteczkę z odręcznym napisem: Z rozkazu Szatana. Bracia oczekują. Strzał. Północ i hebrajską literą szin. Podobne karteczki znajdowano też przy pozostałych samobójcach - jedyną znaną reprodukuje Łagosz i, choć widnieje na niej szin, to niczego o szatanie nie ma:


Widzimy tylko cyfry, znaki, litery, a także napis: Rembgracja (?) powrót do Absolutu do nirwany, Shin - element przyciągania, 1930 ciepły i wilgotny 9 IV 1930. Jak wyjaśnia Łagosz: 

Wiemy, że najbardziej „złowrogie” wrażenie robiła na prasie znajdująca się na wszystkich sześciu kartkach litera szin. Litera ta jest dwudziestą pierwszą literą alfabetu hebrajskiego o swej numerycznej wartości 300. Prasa podawała, że jest to symbol „Szeloszeta” – czytaj Szatana. Jednak to nie do końca prawda. Litera szin reprezentuje również duszę świata i zrozumienie życia. W tym kontekście bardziej zrozumiałe wydają się umiejscowione na karcie słowa „powrót do absolutu”. Literę szin można rozpatrywać na trzech poziomach. Poziom realny to zrozumienie życia, poziom duchowy – dusza świata i poziom mityczny – duch Boga. Szin będzie zatem pojmowaniem w pełnym znaczeniu inteligencji, duszy i ducha, operujących na trzech poziomach świadomości, ale nieoddzielnie. Należy pamiętać również, że samobójcy należeli do Zakonu Martynistów, w którego manifeście z roku 1921 możemy przeczytać: „Przypomnijmy sobie, że Chrystusa przedstawia litera Szin i owo Szin, Symbol Chrystusa, powinno być dla nas Granicą Równowagi i Granicą Zgody, uzgadniającą podwójne przeciwstawne elementy: Dobro i Zło, Materię i Ducha, Ciemność i Światło”.

Uchnast to zdecydowanie inny przypadek - jego śmierć przydarzyła się już po rewizjach i konfiskatach w domu kilku poczesnych okultystów (m.in. Czyńskiego) oraz po nieudanym procesie, do którego nie doszło, bo materiał dowodowy był zbyt szczupły. Kiedy więc w roku 1934 usiłowano dokleić sprawę Uchnasta do sensacji sprzed paru lat, chodziło chyba tylko o pragnienie, by przywrócić społeczną fascynację satanistami  - i przyciąć grosza na sprzedanych nakładach gazet. Skąd się wziął dr Bruze - trudno powiedzieć. Być może wzorowano go na Mikołaju Mikołajewiczu Czaplinie, pomocniku Czyńskiego, który faktycznie miał organizować sadystyczne orgie i karmić adeptów narkotykami. Na ilustracji przedstawiony jest jako dandys w typie Bułhakowskiego Wolanda, w tekście opisano go z kolei jako człowieka skrywającego oczy za ciemnymi okularami, odzianego w mniszy habit. Pojawia się też doklejanie kolejnych śmierci - niedoszłego samobójstwa inżyniera L-skiego oraz tajemniczych zwłok z Wału Miedzeszyńskiego. W obu przypadkach brak wzmianki o karteczce z literą szin, pojawia się za to kwestia trójkątnego tatuażu, wcześniej niewspominanego. Są to zatem sprawy albo przypadkowe, albo wręcz zmyślone na potrzeby artykułu.

Pozostaje ostatnie pytanie: jaka była przyczyna sześciu śmierci, w których samobójcy zostawili przy sobie karteczki z literą szin? Łagosz podaje kilka możliwości:
1. Samobójstwa rytualne, których celem była "operacja magiczna" - uczniowie składali się w ofierze by wzmocnić przygasające zdrowie mistrza Czyńskiego
2. Składali się w ofierze aby, wyzwalając życiową energię, wspomóc odprawiany przez niego rytuał. 3. Adeptom narzucano samobójstwo, obiecawszy im coś w zamian (np. stan nirwany i połączenie się z Absolutem, jak sugeruje karteczka znaleziona przy Krzyżewskim).

Tak czy owak, kampania prasowa, rewizje i przygotowania do procesu na tyle ostudziły warszawskich okultystów, że kolejnych zwłok z karteczką opatrzoną szin już nie znaleziono. Doktor Bruze zaś, jak się zdaje, rozpłynął się w powietrzu - jak złe licho lub jak kaczka dziennikarska.


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, Z. Łagosz "Mit polskiego satanizmu...", Hermaion nr 1/2012

czwartek, 16 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. II porucznik Uchnast


Tam, gdzie dziś wypada mniej więcej środek warszawskiego placu Konstytucji, przed wojną był narożnik Marszałkowskiej i Koszykowej: czteropiętrowa eklektyczna kamienica, nakryta zdobną kopułą. To właśnie tutaj, w dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze oficyny, w maju 1934 roku doszło do satanistycznej orgii i tajemniczej śmierci polskiego ułana.

Zdjęcie za portalem Warszawa1939.
Niestety, nie dysponuję numerem "Tajnego Detektywa", gdzie sprawę szczegółowo opisano (acz wiem, że nie jest to, jak błędnie podano w tekście, numer 25, bo to właśnie z 25go numeru pochodzi dzisiejsza wklejka), ale sprawa Uchnasta pojawia się tu i tam w necie, często z cytatami z "Tajnego", więc coś da się zrekonstruować.

Mieszkanie należało do małżeństwa Meyerów. W majową noc pani Julia Meyerowa, wyekspediowawszy męża, Ewarysta, w podróż do Gdańska, sprosiła gości: swojego kochanka, Tadeusza Gutnajera, dwie koleżanki, Marię Wierzejską i rotmistrzową Okulicz-Kozarynową, a dla pań do pary dwóch poruczników z 10. pułku ułanów w Białymstoku: Marcelego Marcinkowskiego i przyszłego denata, Stanisława Uchnasta. "Tajny Detektyw" opisał szczegółowo starania gospodyni, która zadbała o aprowizacje, lokum, wystrój wnętrz i przyjemną atmosferę:

W przytulnym pokoju stołowym urządzono libację, w czasie której rozwieszono na ścianach pornograficzne obrazki, a kiedy goście wpadli już w nastrój, rozdzielono się na trzy pary, które tworzyli: gospodyni domu z p. Gutnajerem, p. Wierzejska z por. Marcinkowskim i p. Okulicz-Kozarynowa z por. Uchnastem. Pierwsza para ulokowała się w sypialni, druga w saloniku, a trzecia w kuchni.

Pod jednym względem jednak, że pozwolę sobie zauważyć, gospodyni nie umiała się zachować, sama brukając cudzołóżczo własne łoże małżeńskie, zamiast odstąpić je gościom i wycofać się do najmniej prestiżowego pomieszczenia. Tak czy owak, pary bawiły się szampańsko, ale nad ranem z rzeczonej kuchni dał się słyszeć strzał. Kiedy pozostali - zapewne skąpo ubrani - uczestnicy orgietki stanęli w progu, zobaczyli krwawiącego ułana, który przed śmiercią wyszeptał tylko "Ostatni rozkaz". Na Marszałkowską wezwano policję:

Przy łóżku leżał trup, z piersi przez mundur sączyła się krew. Prawa ręka nieboszczyka kurczowo trzymała rewolwer. - Zapewne samobójstwo wyrwało się policjantowi. Lecz w tej chwili za plecami policjantów rozległ się głos kobiety. - To ja go zabiłam. Przed policjantami stanęła kobieta w średnim wieku, ubrana szykowanie. Wygląd miała straszny, Włosy rozwichrzone, głowa opadała jej na piersi, a twarz boleśnie była skurczona o błędnem spojrzeniu zamglonych oczu. -Tak, to ja go zabiłam - powtórzyła i z jękiem osunęła się na ziemię.

Kiedy jednak odzyskała przytomność, nie przyznawała się już do winy, a lekarze orzekli samobójstwo. Jednakże tajemnicze ostatnie słowa ułana i przedziwny stan rotmistrzowej wystarczyły, by część prasy uznała, że chodziło o hipnozę - choć, oczywiście, wystarczyło, że zblazowana pani Okulicz-Kozaryn zażądała od kochanka "Jeśli nie chcesz mojej zguby, kulę w pierś swą poślij, luby". On szeptałby o rozkazie, ona - że go zabiła. Niezbyt metafizyczne powody śmierci sugerowała też czytelnikom "Ilustrowana Republika" (zwracam uwagę, że powściągliwie nie podała nic o pornograficznych obrazkach, a pitigrillenie się z inflagrantem określiła jako "asystowanie"):


Dla "Tajnego Detektywa" takie rozwiązanie było jednak zbyt łatwe. Przyczyną samobójstwa musiała być diaboliczna hipnoza. A skoro tak, to trzeba było znaleźć bohatera, który zafascynuje czytelników: doktora Bruze. Ale o tym w następnym odcinku.


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, "Ilustrowana Republika" nr 140 rok XII, 24 V 1934,  Warszawa 1939Marszałkowska 48 Majewskiego, Focus Historia 

wtorek, 7 października 2014

Satanistyczne zbrodnie w międzywojennej Warszawie - vol. I Czesław Czyński

Z dzieciństwa w latach 80-tych pamiętam straszenie satanistami, którzy gromadzą się w ruderach, składają tam rytualne ofiary z kotów i spryskują ściany krwią, wąchają klej i demolują cmentarze, bazgrząc na nagrobkach pentagramy. W tych opowieściach wrzucano do jednego worka z napisem ZUO i chuligańskie wybryki, i młodocianą narkomanię, i sporą dawkę fantazji. Jak się okazuje, było tak i przed wojną, kiedy w prasie publikowano artykuły o satanistycznych mordach w stolicy.



Międzywojnie było, oczywiście, czasem rozkwitu metafizyki innej, niż religijna. Już od połowy XIX wieku, od doświadczeń sióstr Fox, rozkwitał spirytualizm, spirytyzm, mediumizm, równolegle tworzyły się rozmaite - tak to sobie podzielmy roboczo - towarzystwa i zakony. Towarzystwa, na przykład angielskie Towarzystwo Badań Psychicznych czy francuski Międzynarodowy Instytut Metapsychiczny, zajmowały się zgłębianiem i próbami wyjaśnienia fenomenów paranormalnych, jak telepatia, hipnoza, nawiedzanie przez duchy; ich członkami często byli naukowcy z prawdziwego zdarzenia, jak choćby sir Oliver Lodge (wybitny fizyk, wynalazca świecy zapłonowej i badacz elektromagnetyzmu) czy William Barrett (fizyk), którzy narzucali swoim badaniom rygor laboratoryjny i wiele zrobili dla demaskowania oszustów. Zakony natomiast czerpały czasem z tradycji masońskich, czasem dryfowały w kierunku salonów artystycznych lub sekt z guru o silnej osobowości, i lubowały się raczej w natchnionym hokus-pokus i koturnowości.

Te prądy nie ominęły również Warszawy. Mieliśmy swoje mediumiczne sławy, choćby Jana Guzika, prostego grabarza, który posiadł ponoć zdolności telekinetyczne, a jego umiejętność wywoływania zjaw zawiodła go aż do Carskiego Sioła, gdzie przeprowadzono seans dla Mikołaja II i wywołał zjawę Aleksandra III, który miał wyprowadzić syna z kręgu zadziwionych uczestników, a potem uciąć sobie z nim przy oknie dłuższą - i smutną - rozmowę. Franek Kluski (pseudonim dziennikarza Teofila Modrzejewskiego) słynął z kolei z wywoływania widmowych ludzi i zwierząt z ektoplazmy, na jego seansach zaś pojawiały się najważniejsze figury II RP: naukowcy, wojskowi, pisarze, artyści, z marszałkiem Piłsudskim na czele. 

Mieliśmy też swoje delegatury zachodnich zakonów - najważniejszym chyba ich implementatorem był Czesław Czyński (1858-1932), funkcjonujący pod pseudonimem Punar Bhama, hipnotyzer skazany kiedyś w słynnym procesie o wymuszenie ślubu na zahipnotyzowanej baronowej von Zedlitz-Neukirch,. Czyński otrzymał we Francji tytuł Suwerennego Generalnego Delegata Zakonu Martynistów na Polskę i Rosję, po czym zaczął budować struktury zakonne na terenie zaboru rosyjskiego. Po pewnym jednak czasie utracił władzę - martyniści nie akceptowali magii seksualnej , którą pragnął zgłębiać - i założył Zakon Białego Wschodu. Niestety, w krótkim czasie aż sześciu adeptów nauk Czyńskiego popełniło samobójstwo, co zwróciło na guru uwagę warszawskiej policji. Wkrótce zaczęło robić się gorąco i prasowa histeria wokół "satanizmu" stała się powszechna, czego dobitnym przykładem niech będzie sugestywna okładka "Tajnego Detektywa".

Jak podaje Zbigniew Łagosz w artykule Mit polskiego satanizmu. Czesław Czyński - proces, którego nie było, pierwszy impuls do histerii dało aresztowanie Jana Sylwestra Grabariego za próbę kradzieży komunikantów w jednym z kościołów - i choć Grabari był po prostu chorym psychicznie człowiekiem, który trafił na kilka miesięcy do szpitala bonifratrów, to uznano, że w Warszawie działa sekta satanistów, a sprawa ukradzionej hostii łączy się z serią samobójstw.

Prasa zaczęła zatem tropić: na pierwszy ogień poszedł Czyński, u którego dokonano rewizji i konfiskaty sprzętów liturgicznych. Ponieważ brakowało tego, w czym dziennikarze bulwarówek się lubują, czyli zeznań, pojawiło się kilka soczystych opisów z ust "anonimowych świadków". Autorami mogli być, owszem, świadkowie. Mogli być nimi również dziennikarze, bo brzmi to raczej jak kiepska proza sensacyjna (cytuję za Łagoszem obszerny fragment artykułu Orgia sekty diabelskiej z Wiadomości Codziennych z 1930 roku):


Do ceremonii kazał mi B. W. przygotowywać się przez tydzień. Miałem brać odpowiednie kąpiele i zażywać pastylki. Tłumaczył to tym, że narkotyki palone podczas obrzędu źle odbiłyby się na moim zdrowiu. Potem zrozumiałem,że te praktyki miały za cel wprowadzenie mnie w stan pewnej ekstazy i osłabienia woli. Wyznaczonego dnia spotkałem się z W. przed północą i udaliśmy się razem na ulicę Puławską. Później „msze” odbywały się na Elektoralnej. Zostałem naprzód wprowadzony do małego pokoiku. Tam musiałem zdjąć wierzchnie ubranie, natomiast włożono na mnie czarny płaszcz, a na twarz czarną maskę. Zostałem wprowadzony do sąsiedniego pokoju. Znajdowało się tam grono osób – trzy kobiety – i czterech mężczyzn, wszyscy w płaszczach i maskach. Pokój był prawie pusty, stały tylko w nim dwa otomany, a podłogę zaścielał gruby dywan. Na ścianach wisiały trójkąty ze szpicami odwrócone do góry, a na jednej ze ścian wielki wizerunek Bafometa, czyli ohydnego kozła siedzącego na ziemskim globie. Przed tym wizerunkiem stały dwa trójnogi z miedzianymi miseczkami – w nich narkotyczne kadzidła. Po paru minutach ukazał się W. ubrany w czarny ornat z wyhaftowanym na nim na czerwono wizerunkiem kozła, a na głowie miał również czerwoną czapeczkę. W ślad za W. podążały trzy całkiem nagie kobiety – tylko twarze ich kryły oczywiście maski. Legły one na dywanie, tworząc trójkąt przed wizerunkiem Bafometa. W. wszedł w ich środek, rozejrzał się po zgromadzonych, którzy przyklękli i zapalili kadzidła,począł odmawiać modlitwy. Modlitwy te były tak bluźniercze i tak profanowały religię katolicką, że uważam za niemożliwe je przytaczać. Nagle urwał. Wyszedł z żywego trójkąta i obchodząc zebranych jął rozdawać pastylki. I ja dostałem jedną, ale przezornie udałem, że ją połykam, w rzeczy samej ukrywszy ją w rękawie. W. znów powrócił na swe miejsce. Teraz pochylił się głęboko przed ohydnym wizerunkiem kozła – po chwili głośno skandował nie modlitwy, ale zaklęcia,które odnaleźć można w czwartym tomie »Magii Agrippy« – a służące do wywoływania czarta. Trwało to dłuższy czas. W. chwilami krzyczał, przyzywał Szatana, błagał go,aby się ukazał, groził… Z czoła spływały mu wielkie krople potu. Zebrani cichym szeptem wtórowali tym wysiłkom. I nagle… o dziwo…Najwyraźniej spostrzegłem na ścianie przed W. jakiś ciemny, formujący się kontur. Kontur ten początkowo niewyraźny – wreszcie zarysował się jako postać mglista człowieka o gorejących oczach i wykrzywionych złością ustach. Nie była to znać tylko moja obserwacja, bo głośny jęk ni to przerażenia, ni to radości, pobiegł po obecnych. Trwało to może sekundę – i zjawisko znikło. Odprawiający czartowski obrzęd czerwony, spocony zwrócił się do nas twarzą, powiódł obłędnym wzrokiem i nieludzkim jakimś głosem wycharczał: W jego imię błogosławię was! Składajcie ofiarę! Dotychczasową ciszę przerwały piski, krzyki i histeryczne wołania kobiet. Pastylki, które rozdawano,okazały swą moc. Trzy nagie kobiety, tworzące trójkąt zerwały się i pobiegły do mistrza. Rozpoczęła się ohydna, powszechna orgia.

Na fali popularności tego tematu zaczęto obwiniać o satanizm i zbrodnie wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób interesowali się okultyzmem (w tym tych, którzy Czyńskiego zwalczali), a także pozostałych "innych" - na przykład kościół Mariawitów oskarżono o odprawianie z martynistami czarnych mszy za ołtarzem mariawickiej świątyni w Płocku. W środowisku miłośników metafizyki dokonano szeregu rewizji, konfiskując przedmioty kultu, antykościelne druki, a nawet zdjęcia pornograficzne. Śledztwo jednak nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, Czyńskiemu ani jego współwyznawcom nie przedstawiono żadnych zarzutów, a sam mistrz niebawem zmarł. W ostatnich latach zresztą nie mógł budzić trwogi: był skromnym panem po 70-tce, cierpiącym na chorobę oczu, żyjącym w niedostatku (przeniósł się do mniejszego mieszkania i utrzymywał się z wróżenia i leczenia sugestią, za co pobierał po pięć złotych - sumę niespecjalnie imponującą). Prasa zaczęła więc pisać o tajemniczym doktorze Bruze. Ale o tym dopiero napiszę. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934, Z. Łagosz "Mit polskiego satanizmu...", Hermaion nr 1/2012 

środa, 1 października 2014

Cybulski w Brygidkach, czyli nadzwyczaj spokojny morderca

Hieronim Cybulski, inwalida wojenny, w uznaniu bohaterstwa dostał koncesję na prowadzenie trafiki we Lwowie. Tak się pechowo zdarzyło, że w kioseczku zamordował a następnie poćwiartował ciało prostytutki. Szczątki porozrzucał po mieście, co wywołało zrozumiałą sensację. "Tajny Detektyw" nie zapominał o bohaterze swoich artykułów: odwiedził go również w więzieniu.




O Hieronimie Cybulskim, zwanym "lwowskim Kuertenem" pisałem już wcześniej tutaj: Część I i tutaj: Część II. Kto nie czytał - niech zerknie, sprawa mrożąca krew w żyłach. O zbrodni Maliszów wspomnieć jeszcze chyba nie miałem okazji, ale wszystko przed nami. 

Tropicielom sensacji pragnę zmarnować dzionek: Zbyszek, syn zbrodniarza Hieronima Cybulskiego, to nie słynna gwiazda powojennego kina - ten był synem urzędnika państwowego, trzy lata młodszym od Zbyszka z artykułu.

Jakie były dalsze losy Hieronima C. - nie wiem. Znamy natomiast dalsze losy miejsca, w którym przebywał. Lwowskie "Brygidki" wzięły nazwę od zakonu żeńskiego; po jego kasacie w roku 1784 zostały przerobione - co zresztą często się wówczas działo - na więzienie. Najpierw carskie, potem polskie. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Lwowa Brygidki zamieniono na katownię i więzienie polityczne, gdzie torturowano i mordowano Polaków i Ukraińców. Kiedy dotychczasowy sojusznik Stalina zaatakował na Związek Radziecki, wycofujące się oddziały NKWD w bestialski sposób wymordowały ok. 7 tysięcy więźniów w Brygidkach i w gmachu na ul. Łąckiego. Niemcy, wkroczywszy do miasta, otworzyli przed lwowiakami bramy więzień, żeby zaświadczyć o mordach; z dużym zaangażowaniem kręcili tam propagandowe filmy i fotografowali koszmarnie zniekształcone zwłoki. Równocześnie o zbrodnie NKWD oskarżyli lwowskich Żydów, których aresztowano, wleczono do Brygidek i zmuszano do oczyszczania ociekających krwią cel i wynoszenia trupów. Następnie gmach stał się miejscem straszliwej rzezi Żydów, przeprowadzonej przez oddziały niemieckie i ukraińskich nacjonalistów. 

Na tym tle Hieronim Cybulski wydaje się jedynie skromnym amatorem.

Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934