wtorek, 21 kwietnia 2015

Eleonora, czyli Eugenia, czyli Genowefa albo z siekierą na ekspedientkę






Pod koniec roku 1934 w Łodzi doszło do brutalnego mordu - ktoś zarąbał siekierą rzeźniczą ekspedientkę w sklepie mięsnym. Plotkowano, że sprawców było trzech, ale dzielna łódzka policja już po paru godzinach ujęła jedynego napastnika, który okazał się zresztą kolegą z pracy ofiary. Jednak co rzeźnik, to rzeźnik.



Dziwny jest dobór zdjęcia, jeden z najdziwniejszych w historii pisma - morderca jest bardziej przebrany niż ubrany - w przekrzywiony celowo kapelusz i zamaszyście zawinięty szalik. Ale to nie strój na zbliżającą się zabawę sylwestrową, to raczej, sądząc po pałeczce w dłoni, przebranie za magika na bal karnawałowy. Ale cóż, niech i tak będzie, choć i strój, i dziwnie dziś brzmiąca nazwa kiełbasy cytrynowej, wreszcie ciągłe pomyłki w imionach (o czym dalej), sprawiają wrażenie jakiejś makabrycznej zgrywy.

Pletz zaatakował swoją ofiarę, Eleonorę - lub Eugenię - Gajdę lub Gajdównę w budynku przy Kilińskiego 28, który stoi po dziś dzień - choć, jak wiele kamienic łódzkich, pokazuje tylko ślady byłej świetności:



Co było dalej? Złapano go po paru godzinach, grającego w karty i płacącego za wódkę; z wyrokiem uwinięto się jeszcze przed sylwestrem. Proces relacjonowało łódzkie "Echo", tym razem stosując inną jeszcze formę nazwiska ofiary, Gajdzianka, a także nadając jej trzecie już imię: Genowefa (takie też imię podawała od początku łódzka "Republika", więc może to z tych trzech jest prawdziwe?):



A dla tych z Państwa, którzy żałowali, że reklama przepięknego poematu miłosnego "Kot i skrzypce" została ucięta na skanie - zdjęcie w pełnej krasie, a na dodatek anons o zabawie "Zalany sylwester" z udziałem najwybitniejszych sił stolicy. Pletz - w swoim karnawałowym wcieleniu - z pewnością by to docenił:


Za: "Tajny Detektyw" nr 51, rok IV, 16 XII 1934, "Echo" X/356, 29 XII 1934

niedziela, 19 kwietnia 2015

Zbójcy na szubienicy

O ile w czasie wojny mieliśmy mnóstwo pokazowych egzekucji publicznych, organizowanych przez władze okupacyjne, a po wojnie kilka przypadków oglądanego przez tłumy wieszania zbrodniarzy nazistowskich, o tyle w dwudziestoleciu wyroki śmierci wykonywano na więziennych dziedzińcach - gapiowie więc gromadzili się przy bramach, by obejrzeć przynajmniej wóz z ciałami skazańców.


Nie udało mi się dotrzeć do danych statystycznych, ilu egzekucji dokonywano w międzywojennej Polsce, z pewnością jednak było ich sporo, bo wiele tekstów w "Tajnym Detektywie" wspomina o takim zakończeniu sprawy. W lipcu 1932 roku wprowadzono nowy kodeks karny, tzw. kodeks Makarewicza (od nazwiska prof. Juliusza Makarewicza z Komisji Kodyfikacyjnej, która miała zespolić przepisy prawne na terenie trzech byłych zaborów), w którym najwyższy wymiar kary (przez powieszenie) można było zasądzić w przypadku pięciu przestępstw: 
1. zdrady stanu (próby oderwania terytorium od RP lub zagrożenia jej niepodległości)
2. zagrożenia życiu lub zdrowiu prezydenta RP
3. udziału w działaniach wojennych przeciw RP w obcym wojsku
4. prowadzenia własnych działań wojennych przeciwko RP
5. zabójstwa. 
Co ciekawe, wcześniej kara śmierci (wedle ustaw dotyczących "odpowiedzialności za przestępstwa popełnione przez urzędników z żądzy zysku" z lat 1920 i 1921), groziła również za korupcję. Urzędnik przyjmujący łapówkę miał być rozstrzelany, wręczającemu łapówkę groziło od 4 do 15 lat więzienia, chyba, że trudnił się łapownictwem zawodowo - wtedy również mógł stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Przepisy te jednak - dość, przyznajmy, drakońskie - zostały zniesione w roku 1923.

W dwudziestoleciu zdarzały się czasem wyroki za szpiegostwo i zabójstwa polityczne. Jeden jedyny z artykułu o narażenie życia prezydenta RP (chodzi oczywiście o mord Niewiadomskiego na Narutowiczu), ale były i inne - na przykład ukraińskich nacjonalistów na osobie posła Hołówki; choć akurat najsłynniejszy zamachowiec z OUNu, Hryhorij Maciejko, który zabił ministra Pierackiego, zdołał wymknąć się sprawiedliwości. Jednak znakomita większość kar śmierci dotyczyła pospolitych, zbójeckich morderstw, dokonywanych przez bezwzględnych bandziorów. W przypadku innych zabójstw w grę często wchodziły okoliczności łagodzące - a tu była tylko tępa żądza zysku, choćby i opisywana, jak w przypadku przestępców z Inowrocławia, jako potrzeba zapewnienia sobie spokojnej starości.






Ostatecznie jednak przyznać trzeba, że bandyci z Inowrocławia byli nie tylko pazernymi typami, ale i partaczami. Choć na swój sposób wzruszające jest ich ostatnie życzenie: tort. Jak złe dzieciaki, które coś zbroiły i przed karą chcą jeszcze zażyć słodyczy - co może bardziej pasowałoby do bohaterów poprzedniej notki.

A skoro już przy tym jesteśmy, to również tym razem jeden z bohaterów ma swojego doppelgangera, choć, w przeciwieństwie do Alojzego Kaweckiego, którego nazwiskowy sobowtór jest przestępcą, Franciszek Retman był postacią nie tylko szlachetną, zawikłaną w bardzo subtelne dylematy etyczne, ale i fikcyjną. Tak się bowiem nazywał główny bohater jednego z najsłynniejszych filmów kina moralnego niepokoju - "Iluminacji" Krzysztofa Zanussiego z roku 1972. O ile jednak wiadomo, że Juliusz Machulski, pisząc scenariusz "Vabanque", wykorzystał prawdziwe nazwiska przestępców i policjantów (Kwinto, Duńczyk, Przygoda), o tyle tutaj zbieżność jest chyba przypadkowa...

Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

piątek, 17 kwietnia 2015

Tacy mili chłopcy, czyli krótka notka o zabijaniu

Ludzie, jak wiadomo, potrafią zamordować za kilka złotych; osiemnastoletnim Alojzym Kaweckim i dziewiętnastoletnim Józefem Brudnym, młodymi robotnikami, powodowało jednak inne pożądanie: pożądanie samochodu, który w latach trzydziestych był dobrem nieporównywalnie rzadszym, niż dzisiaj.



Ile kosztował przed wojną samochód? Rozmaicie. Za auto dla mas, jak Ford Eifel, Ford 10 HP czy Fiat 508 - a takim zapewne pojazdem woził klientów kaliski taksówkarz Świątek - trzeba było zapłacić 5,5 - 6 tys, złotych, podczas gdy robotnik, jeśli w ogóle miał pracę, zarabiał miesięcznie około stówki. Młody czeladnik zapewne mniej - więc Brudny i Kawecki o kupnie samochodu mogli tylko pomarzyć. Postanowili jednak pójść na skróty.

Nie bardzo wiem, co planowali? Bo że plan istniał, to rzecz pewna - przygotowali się zbyt uważnie, by uznać to za improwizację. Zamierzali tylko się przejechać? Czy założyć własne taksówkarskie przedsiębiorstwo (nie bacząc, że policja z pewnością szukałaby samochodu zamordowanego szofera)? Tak czy owak, pięć lat więzienia z pewnością do planu nie należało.

Lata jednak minęły; Alojzy Kawecki żyje i siedzi w więzieniu, a przynajmniej żył i siedział jeszcze w roku 2010. Nie, nie ten z historii - zupełnie inny. Płocczanin, recydywista Alojzy Kawecki, odsiadujący w Strzelcach Opolskich wyrok za współuczestnictwo w morderstwie: pobicie do nieprzytomności i spalenie żywcem kompana od kieliszka. Za kratami odkrył w sobie talent literacki i pisuje rymowane bajki o tematyce religijnej. Dwie z nich nawet opublikował.


Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

czwartek, 16 kwietnia 2015

Epileptyk z nożem, czyli Noc świętego Bartłomieja w Skolu

W szaleństwie, jak wiemy, może być metoda - ludzie obłąkani nierzadko planują swoje czyny, wymykające się zdrowemu rozsądkowi, z zadziwiającą precyzją i konsekwencją. Jednak młody urzędnik Karol Tyczyński wszystko poplątał.


Historia rodziny Franciszka Tyczyńskiego brzmi jak historia Hioba: pracuje jako listonosz w dobrej, dbającej o pracowników firmie, ma dużą i udaną rodzinę, po czym wszystko w życiu stopniowo mu się rozlatuje. Najpierw jeden syn umiera, a drugi popada w obłęd, którego, pomimo wydawania znacznych sum na lekarzy, nie daje się uleczyć; potem córka, przejęta losem brata, zapada na jakąś śmiertelną chorobę duszy, wreszcie Karol, którego obłęd postępuje, rzuca się na bliskich z nożem. Ale nawet i on ponosi klęskę: rodzice ostatecznie atak przeżywają, a planowana powtórka Nocy św. Bartłomieja wypada w październiku zamiast, jak być powinno, w sierpniu. Wszystko źle. 


Dwoje Tyczyńskich, którzy zabronili się wieźć do szpitala i "dochodzą do siebie w domu" wygląda, jakby leżeli w pościeli w jakimś przedśmiertnym stuporze. Ale może to tylko niema niezgoda na tak niesprawiedliwy los?

*

Warto może jeszcze wspomnieć o Skolu, miejscowości dziś niemal całkiem zapomnianej. Skole leży w Bieszczadach - dziś na Ukrainie, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od polskiej granicy. W międzywojniu słynęło jako majątek braci Groedel, właścicieli wielkich tartaków i rozległych dóbr, w których odbywały się ponoć najlepsze polowania w całej Polsce.

Hermann Groedel
Żona Hermanna, Melania z Weinerów
Trzej bracia Groedelowie, Hermann, Albert i Bernard, pochodzili z żydowskiej rodziny, mieszkającej w Hesji; wyemigrowali stamtąd do Transylwanii i założyli przedsiębiorstwo Transylvanian Forest Industry, szybko zarabiając ogromne pieniądze i dosługując się tytułu "królów węgierskiego drewna" (oraz austriackich baronów). Jeden z nich, Hermann, postanowił przenieść siedzibę firmy do Skola, gdzie kupił rozległe lasy (36 tys. hektarów); w niedalekiej Wetlinie miał jeszcze kolejne 5 tys., w Wełdzirzu był współwłaścicielem 33 tys. hektarów. Dalsze ziemie należące do firmy leżały w Czechosłowacji, Polsce. Rumunii i na Węgrzech. Groedelowie mieli też własne linie morskie z czterema parowcami, rozwożącymi drewno po całym świecie. I forsy jak lodu.


Zamek, leżący w ogromnych lasach, stał się mekką myśliwych nie tylko krajowych, ale i z całej Europy; polowało tu wielu przedstawicieli arystokratycznych rodów - słynna gościnność Groedla sprawiała widocznie, że nie strojono fumów i nie wypominano mu ani nuworyszostwa, ani żydowskiego pochodzenia. (więcej o polowaniach w Skolu TUTAJ). Sam gmach zachował się jakoś po dziś dzień, choć nieco podupadły i bez rozkradzionego i zniszczonego wyposażenia, zdażył bowiem służyć jako siedziba NKWD i gestapo oraz szkoła z internatem i sierociniec. Dwie boczne wieże zostały zniszczone prawdopodobnie w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy w tym rejonie toczyły się ostre walki; w międzywojniu ryzality pozostawiono tylko na parterze, zwieńczone na pierwszym piętrze tarasami, natomiast wysoki hełm umieszczono nad głównym wejściem. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933 i artykuł St. Niciei "Skole - mekka myśliwych"

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Tajemnica środka na nagniotki firmy "Unicum"

Przeznaczenie nie wybiera. Można żyć spokojnie i pracowicie, rozwijać przedsiębiorstwo, wytrwale doskonalić nowe formuły rewelacyjnego środka na nagniotki oraz płynu do zmniejszania pocenia stóp i pach - a tu, proszę, wkracza Nemezis i jedną eksplozją kotła zmiata z powierzchni ziemi zapobiegliwego wynalazcę Jurkiewicza! Ale to nie koniec tej historii, a dopiero początek.


Nie wiem, co stało się dalej z panią Hajncel-Jurkiewiczową i jej siostrą, nie dysponuję wypowiedziami z ewentualnego procesu, mogę zatem tylko gdybać o motywach i losach bohaterek tej historii. "Unicum" mogło być wcześniej firmą dobrze prosperującą dzięki produkcji "Pluskwiolu", środka na nagniotki (pod nazwą "Jurkanun", patent z roku 1909) i soli do nóg, ale Wielki Kryzys robił swoje - może dlatego wdowa Jurkiewiczowa postanowiła podreperować budżet firmy i domu kolportażem podrabianych monet, wchodząc w spółkę z fałszerzem?

Natomiast coś mnie kusi, żeby zupełnie inaczej ocenić czyn pasierbic, panien Jurkiewiczówien, które opublikowały w prasie wspomniane w tekście ogłoszenie. Ich macocha nie wygląda mi wcale na najsympatyczniejszą macochę świata; może więc pasierbice postanowiły ni mniej, ni więcej, tylko rozpropagować możliwie jak najszerzej kompromitujące ją oskarżenie? Z jednej strony zachowywały twarz, bo "broniły przybranej matki jak lwice", z drugiej - stawiały krok na drodze do przejęcia firmy zbudowanej przez ojca. Ale to, oczywiście, tylko gdybania.


Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

piątek, 10 kwietnia 2015

Żydowscy uchodźcy, czyli przez zieloną granicę do radzieckiej szczęśliwości

Dziś, kiedy tak wielu uchodźców, pragnąc ocalić życie, przekracza granice Europy i pada ofiarą bezwzględnych przemytników, warto może przypomnieć, że przed wojną przemytnicy byli równie bezwzględni. A uciekano w czasem nader zaskakujących kierunkach - na przykład do stalinowskiej Rosji.


Okładki, która tak pięknie zestawia na dwóch przekątnych postać żołnierza i ostre rytmy linii elektrycznych, nie powstydziliby się ówcześni rosyjscy artyści, jak choćby Gustav Klucis czy El Lissitzky. To najprawdopodobniej dzieło Brzeskiego, jedna z najciekawszych okładek pisma, wyraźnie nawiązująca do radzieckiego konstruktywizmu - czy to nie fascynujące, że w 1933 roku dział graficzny tabloidu robił takie cuda? Zresztą rozkładówka z bezbrzeżnym śniegiem i twarzami zaginionych, wkomponowanymi w znak zapytania, też jest niczego sobie:


Ale przeczytajmy, co to za dwanaście osób zaginęło na granicy:



Rzuca się w oczy, że to żydowska opowieść. Żydowskie są ofiary, Żydami są macherzy od przemytu, Żydem jest kuzyn jednego z nich, który siedzi za przemyt komunistycznej literatury, Żydem jest wreszcie, jak można sądzić z nazwiska, autor tekstu, Gabriel Fejgel (sądzę, że boheterowie reportażu mogli nie mówić po polsku i "Tajny Detektyw" musiał oddelegować dziennikarza, władającego jidysz); podobnie jak w przypadku gangów, uprowadzających dziewczyny do domów publicznych w Ameryce Południowej, całe przestępstwo wydarzało się w obrębie społeczności żydowskiej. Ale trudno się temu dziwić: w przedwojennym Dołhinowie przed wojną dwie trzecie mieszkańców (1747 osób) było wyznania mojżeszowego (w czasie wojny przez tamtejsze getto przeszło - w większości ginąc - aż pięć tysięcy ludzi).

Skąd pomysł, by uciekać za wschodnią granicę, za te "druty kolczaste"? Kresy w ogóle były biedne, a w dobie Wielkiego Kryzysu jeszcze biedniejsze; jako takim gwarantem utrzymania były państwowe posady - urzędnika, policjanta, listonosza, nauczyciela - ale masy żydowskie pozostawały na ogół poza tą grupą (nieprzypadkowo jedyny Polak w tej historii to przodownik Malinowski z policji). Ci, którzy trudnili się rzemiosłem (i którym wcześniej jakoś się wiodło), jak choćby opisany w tekście krawiec, w okresie kryzysu i powszechnego zubożenia nie mieli komu sprzedawać swoich produktów. Równocześnie jednak w samym artykule widać sygnały, że mogli się spodziewać jak najgorszego: Perewoznik wie to i owo od "reemigrantów", czyli od ludzi, którzy przez granicę najpierw uciekli do Związku Radzieckiego, a potem jednak z jakichś powodów wrócili. Wie też, że "o rzeczy tak trudno w Sowietach". Jego ucieczka to ucieczka desperata, który nie ma się jak utrzymać w rodzinnym miasteczku i rzuca się na głęboką wodę w straszliwsze jeszcze miejsce.

Niestety, nie natrafiłem na razie na żadne wzmianki o zaginionych (czy też zamordowanych) uchodźcach, ani też o tym, czy przemytników postawiono przed sądem i skazano. Natrafiłem tylko w archiwum Yad Vashem na krótką wzmiankę, dotyczącą jednego ze szwarccharakterów tego dramatu: Aba Dimenstein, urodzony w Dokszycach, w czasie wojny trafił do getta w Dołhinowie i tam też został zamordowany w roku 1941, podobnie jak inni dołhińscy Żydzi. Do rejestru ofiar podał go wnuk Wiktor, on też dostarczył poniższą fotografię z jakiejś, można się spodziewać, rodzinnej uroczystości. Bo bezwzględni przemytnicy też mają swoje życie rodzinne, zegar na ścianie, świeczki na stole, dzieci i wnuki.

Wiktor to chłopiec stojący pod zegarem, wskazany najszerszą linią; po prawej i nieco w dół od niego widać kobietę, "mamę Rachelę", i zasłoniętego nieco jej policzkiem i fryzurą mężczyznę, "tatę Abrahama". Zdjęcie mogło zostać opisane w ten sposób przez ojca Wiktora, a syna Racheli i Aby, aczkolwiek nie wiem, czy był nim wspomniany w tekście Szepsel Dimensztajn.




Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

czwartek, 9 kwietnia 2015

Eros i Tanatos w jednym stały domu

G. Grosz, John der Frauenmoerder, 1918
Zbrodnia na tle seksualnym niejedno ma imię. Seks - wiadomo, sprężyna życia, nieraz, naciągnięta, odbije i trafi, że nie ma czego zbierać, trup się ściele gęsto. I proszę, do wyboru, do koloru: Małopolska, Wielkopolska, homo, hetero, gwałt, bójka, a wszędzie tylko ten Eros spleciony z Tanatosem!


Jak widać - może być najspokojniej pod słońcem, zabawa zorganizowana przez samarytanki na zakup apteczki, a tu się Eros pakuje i po sprawie. Noże zatopione w ciałach ofiar, ujmowanie krwawego Lucka, takie sprawy. W tym samym numerze "Tajny" donosi również z Wielkopolski - wiadomo, bliżej Zachodu, Berlina, stolicy rozpusty i zboczeń, więc i zbrodnia mniej przaśna, żadni tam nożownicy w remizie, tylko prawdziwy Lustmord (dodaję jeszcze króciutką wzmiankę z "Nowego Kurjera"):




Pan w kółku, który na zdjęciu wygląda dość przerażająco - w pierwszym odruchu myślałem, że to podobizna zboczeńca i mordercy Dominiaka, z ohydnie wykrzywionymi, pełnymi wargami - w istocie, jak wiemy, mamy do czynienia z wybitnym psychiatrą, który w tekście wypowiada się jako ekspert (a ciemny kształt pod nosem to nie wargi, a tak strzyżony wąs). Dr Oskar Bielawski miał jednak i swoją ciemną stronę: był jednym z czołowych eugeników polskich, który raptem dwa lata później, w roku 1935, założył pismo eugeniczne "Higjena Psychiczna", w którym przedstawił program ustawy eugenicznej, wzorowanej na prawach nazistowskich, z pomysłem "policji medycznej", która by wyłuskiwała ze zdrowego ciała społeczeństwa jednostki "niewłaściwe", a następnie przymusowo je sterylizowała. Na szczęście ustawy nigdy w Polsce nie wprowadzono, a Bielawskiego II wojna światowa, spędzona między innymi w obozie, zniechęciła chyba do całej teorii czystości krwi.

I jeszcze jeden dopisek: "Veto", jakże właściwie dobrano tu reklamę do tekstu! "Veto" było środkiem dezynfekującym, który miał służyć do zapobieganiu zakażeniom wenerycznym. "Nowy pojemnik" opisywany w reklamie przypominał nabój (zresztą armia zachęcała swoich żołnierzy do stosowania tego specyfiku). Nieco więcej o tym leku na blogu Czas Gentlemanów. 

Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933," Nowy Kurjer" 202/1933

środa, 8 kwietnia 2015

Redukcja w górnictwie a miłość

Historia banalna, jakich wiele: oboje młodzi, kochają się na zabój i zabój się wydarza. Bo rodzice nie akceptują, bo komu innemu ją przyrzeczono, bo on ma iść do klasztoru, różnie. Albo, jak tu - grozi mu zwolenienie i nici ze ślubu. Ale jest w tej historii coś więcej.


Niewiele dodam, bo niewiele dodać mogę - rzadko łapie mnie aż takie wzruszenie nad numerami "Tajnego Detektywa", ale tu, prawdę mówiąc, ścisnął się mięsień tłoczący. Raz przy tym porażającym skromnością pożegnaniu: "Dowidzenia na zawsze - Jan i Cyla - jesteśmy w ogródku - wszystko Twoje". A po raz drugi przy straceńczej fotografii, którą sobie zrobili wiedząc już, że za pół tygodnia będą tylko parą zwłok w przydomowym ogródku. Chciało by się do nich podejść i powiedzieć: dajcie spokój, za sześć lat wojna, wszystkie etaty będą nieważne. Kochajcie się, póki się w ogóle da. 

*

W tym samym numerze, jak na ironię, jeszcze notka o konkursie na reportaż z fotografiami, akurat ze Śląska (w tym chyba cyklu ukazał się reportaż o zabójstwie Pioskowika, który niedawno wklejałem). Jak dla mnie - Polokówna i Banaś wygrywają w cuglach.



Za: "Tajny Detektyw" nr 41, rok III, 8 X 1933

sobota, 28 marca 2015

Franz Rudis i przywłaszczenie transatlantyków

Człowiek, figurujący na jednym ze zdjęć w albumie policyjnym, podpisany jest na kliszy "Franz Rudis", ale występował też pod wieloma innymi aliasami; trudnił się tym i owym, ale największe pieniądze przyniosła mu zdecydowanie praca tragarza na statku Leviathan - choć pracowników fizycznych nie opłacano tam jakoś szczególnie szczodrze...


List gończy opublikowany w "Time Magazine" (26 VIII 1929) opisywał go w ten sposób:

Poszukiwany Walter Ringer  (alias Charley Ringer, Franz Rudis, Max Walter Ketter, Charles Long), lat 39, 168 cm wzrostu, budowy potężnej, ramion szerokich - za kradzież poczty państwowej, co miało miejsce na pełnym morzu, na pokładzie statku Leviathan. Poliglota, prowadzi sklepy z upominkami, kawiarnie, pracuje też jako marynarz lub cieśla. Nagroda: 2700 dolarów.

Notka pomija jedną jeszcze - znaną skądinąd - fałszywą tożsamość przestępcy (Charles Larson), ale podaje wysokość nagrody, która... no cóż, dziś może nie wydaje się szczególnie obiecująca, wówczas jednak była sumą znaczną. Tyle wynosiła mniej więcej dwuletnia średnia pensja: tygodniowe średnie zarobki w 1929, w zależności od branży, wahały się pomiędzy 25 a 30 dolarami, zatem było to sto tygodniówek; wypłaty zresztą miały zaraz dramatycznie spaść w wyniku Wielkiego Kryzysu, więc nagroda jeszcze zyskiwała na wartości. Ale też obywatel widoczny na zdjęciu dopuścił się nie lada wyczynu: zrabował pół miliona dolarów. Przeliczając to na dzisiejszą średnią płacę w USA - około dziesięciu milionów dolarów. Bez podatku. 

Kradzież popełniono w pierwszych dniach czerwca 1928 roku - zrazu sądzono, że w czasie załadunku poczty w Nowym Jorku (worki zaś zapieczętowano fałszywymi plombami), później - że w Southampton, ostatecznie okazało się, że na pełnym morzu. Kapitan Leviathana, komandor Harold A. Cunningham, bagatelizował sprawę, mówiąc, że chodzi zaledwie o "parę listów"; z czasem wyszło na jaw, że listy były bardzo cenne, zawierały bowiem świadectwa udziałowe rozmaitych przedsiębiorstw, w tym papiery opiewające na przynajmniej 60 tys. dolarów, wydane przez Tokio Electric Light Company - i to właśnie ta firma fundowała w większości nagrodę za pomoc w ujęciu Ringera/Rudisa, oferując 2500 dolarów; amerykańscy pocztowcy dorzucali marne dwie stówki. 

Międzynarodowe siły policyjne dotarły do papierów wartościowych dwiema drogami. Po pierwsze w Wiedniu, gdzie niejaki Friedrich (nie Franz, jak podaje "Berkeley Gazette") Rybar, kupiec, usiłował spieniężyć w banku świadectwa na sumę 40 tys. dolarów. Z początku twierdził, że uzyskał je jako zabezpieczenie pożyczki, udzielonej bliżej mu nieznanemu partnerowi karcianemu w Monte Carlo, jednak w końcu się ugiął - może dlatego, że próbowano z niego zrobić mózg całej operacji:


A po drugie w Antwerpii. Ringer/Rudis wpadł najklasyczniej, jak się da: za sprawą zdradzonej kobiety. Po trzech latach związku porzucił ją, a w dodatku postanowił zapewnić sobie dostatnią starość, kupując antwerpski dom publiczny dla marynarzy. Przebrała się miarka i porzucona narzeczona poleciała w te pędy na policję, o czym tak informował "Standard Union":

 

Stąd wiemy, że worki z cenną zawartością zrabowano na środku Atlantyku, a głównym przestępcą był Ringer/Rudis, który najął się do pracy na Leviathanie w charakterze tragarza. Niestety, zemsta porzuconej została nieco zaprzepaszczona przez antwerpską policję, która dała się wymknąć przestępcy - cóż, wciąż musiał mieć bardzo dużo pieniędzy... Tak czy owak, poszukiwano go na całym świecie - na Filipinach, o czym donosiła anglojęzyczna prasa singapurska w korespondencji z Manili...



...oraz w Berlinie, o czym informował nowojorski "The Brooklyn Daily Eagle":


...oraz, jak możemy wnioskować z wklejki w naszym policyjnym albumie, w Polsce. Czy udało się go ostatecznie ująć? Źródła milczą, pojawia się wiele informacji o jego poszukiwaniach, ale żadnej o aresztowaniu. Nie wiem też, czy zranionej narzeczonej wypłacono dwa tysiące siedemset dolarów, czy też wykręcono się sianem pod pozorem, że złodziej ostatecznie zbiegł... A przecież taka kwota podratowałaby każde złamane serce!


Warto może dodać, że w tle tej historii o przywłaszczeniu i zmianie nazwisk pojawia się druga, bardzo podobna, choć o niepomiernie większej skali. Leviathan tak naprawdę nazywał się Vaterland i został wybudowany w roku 1911 dla HAPAGu (Hamburg Amerikanische Paketfahrt Aktien Gesellschaft), Towarzystwa Akcyjnego Przewozów Hamburg-Ameryka, należącego do wielkiego niemieckiego armatora, Alberta Ballina. Firma została założona w roku 1847 i to jej statki przewiozły przez Atlantyk większość imigrantów, którzy stworzyli Stany Zjednoczone takimi, jakie je znamy. Obok Vaterlandu powstały również Imperator i Bismarck - były to wówczas trzy największe liniowce w historii (dłuższe od Titanica odpowiednio o 13, 7 i 15 m); palmę pierwszeństwa musiały oddać dopiero Normandii, wodowanej w 1935 roku. 

W momencie wybuchu I wojny światowej Vaterland został zatrzymany w porcie Hoboken przez władze amerykańskie i przekazany marynarce jako SS Leviathan (przewoził jankeskich żołnierzy do Europy, a po zakończeniu wojny sprowadzał z powrotem weteranów). Później, zajęty w ramach reparacji wojennych, stanowił dumę United States Line - niestety, obowiązywała na nim prohibicja, również poza wodami przybrzeżnymi, co odstraszało znaczną część pasażerów, którzy wybierali w związku z tym inne linie (na przykład brytyjskie). Wreszcie wydano pozwolenie na sprzedaż alkoholu na pokładzie ("w celach medycznych"), ale niewiele to pomogło; rejsy Leviathana przynosiły straty aż do roku 1937, kiedy poszedł na żyletki.

Z kolei siostrzany Imperator, który od 1914 roku stał bezczynnie w porcie hamburskim (wymagał przeróbek, bowiem kadłub okazał się źle wyważony), oraz Bismarck, który był nadal w budowie, na mocy traktatu wersalskiego trafiły do Wielkiej Brytanii w ramach reparacji wojennych (m.in. za zniszczenie Britannika). Zakupiły je wspólnie Cunard Line i White Star, dla których pływały jako Berengaria i Majestic. W latach trzydziestych były już nieco przestarzałe i, po różnych kolejach losu, zostały zezłomowane ostatecznie w 1943 i 1946 toku. Kiedy zmarł Franz Rudis - nie wiem.


Za: album policyjny,, "The Straits Times" 20 IV 1929, "Berkeley Gazette" 15 XII 1928, "The Brooklyn Daily Eagle" 21 XII 1928, "Standard Union"21 XII 1928, Wikipedia

sobota, 28 lutego 2015

Zagadka strzałów w Mysłowicach vol. III

W ostatnich dniach procesu Palki, oskarżonego o zabójstwo Pioskowika, nie tylko złożyli zeznania nieoczekiwani - i bardzo niechętni - świadkowie, ale i doszło do ekshumacji zwłok ofiary. Po czym wreszcie zapadł wyrok.


Jak wspominałem, dzielni sędziowie międzywojenni nie tylko wybierali się na wizję lokalną gdzieś het, pod składy kolejowe, ale również asystowali w ekshumacji zwłok przez grabarza Pypłaca, co wydaje mi się daleko większym poświęceniem (z ciekawości sprawdziłem w Mapie Nazwisk, czy oryginalne nazwisko Pypłac w Polsce jeszcze istnieje - i owszem, dwanaścioro jego nosicieli mieszka w Malborku!). Nie mówiąc już o tym, że rozprawa trwała przez jedenaście godzin! Gwoździem programu były jednak nie prześwietlenie i sekcja zwłok, ujawniające pewne szczegóły techniczne zbrodni, ale świadek sprowadzony do sądu niemalże na siłę: przestraszona czternastolatka Bromówna.



Ciekawe szczegóły z ostatniego dnia procesu podaje "Polonia", uzupełniając obficie to, co podali do druku redaktorzy "Tajnego Detektywa". Dowiadujemy się, że grabarz nazywał się raczej Pypłacz (analiza Mapy Nazwisk pokazuje dużą koncentrację tej formy nazwiska w rejonie; tam też głównie występują Bromowie i Grzembowie; natomiast oskarżony nazywał się - wnioskując z mapy - raczej jednak Palka niż Pałka) oraz jak ciężkie warunki musieli znosić sędziowie na cmentarzu, nie mówiąc już o precyzyjnej analizie medycznej. 


Zbrodnia i proces Palki są o tyle ciekawe, że pozwoliły przejść kolejne etapy ujawniania wiedzy. Najpierw doniesienie o dwóch niewinnych ofiarach (śmiertelnej i ciężko rannej) podłego kolejarza, który jednak miał alibi, potem hipoteza o zabójstwie, zakończonym próbą ucieczki i samobójstwa, oraz równoległe zeznania oskarżonego o tajemniczym nieznajomym agresorze, a wreszcie szczegółowe wyświetlenie nie tylko samego momentu zbrodni (podejrzanego przez przypadkowego świadka), ale i charakteru oskarżonego i całego splotu zdarzeń, które doprowadziły go do takiego końca: kradzieży na kolei, konfliktów ze współpracownikami, narastającego zagrożenia ujawnieniem przestępstw.

Sam Palka na zdjęciach wygląda żałośnie (przypominam, że miał raptem 30tkę!). Fizjonomiści niech gdybają, czy to szlak podłości tak go zabiedził, czy też zabiedzenie pchnęło go na szlak podłości.


Za: "Tajny Detektyw" nr 40, rok III, 30 IX 1933, "Polonia" 22 września 1934 nr 3573