niedziela, 4 stycznia 2015

Rawlins, Smalls i Googles, czyli "Tajny" o klubach jazzowych w Nowym Jorku Vol. I

Klub jazzowy "Rawlins Paradise" na 135 Ulicy był tak sławny, że wiadomości o nim dotarły nawet na szpalty polskiej prasy, która sprzedała czytelnikom smakowite kawałki o skandalicznym zachowaniu  czarnego olbrzyma, Barneya Googlesa. Problem w tym, że taki lokal, jak się zdaje, nie istniał. Podobnie jak wspomniany olbrzym.


Dziwnie dziś czytać to, co polskie gazety pisały o innych rasach kilkadziesiąt lat temu - tak dalece odbiega to od dzisiejszego naszego widzenia. I nie chodzi mi wcale o rasizm - tu przykłady są znacznie bardziej oczywiste, wystarczy poczytać prasę katoendecką, gdzie nikt nie owijał w bawełnę. Mam na myśli niespójność, rozpięcie pomiędzy myśleniem krytycznym, równościowym, a stereotypami. Tekst w "Tajnym Detektywie" jest znacznie ciekawszy od przedwojennego szamba rasistowskiego: z jednej strony gwałtownie potępia stosunek białych do czarnych, mówi o linczach, brutalności, nierównościach społecznych, z drugiej - leci konsekwentnie najbardziej oczywistymi rasowymi przesądami:




A teraz przyjrzyjmy się bliżej. Przy 135 Ulicy - a w rzeczywistości przy Siódmej Alei pod numerem 2294 i pół, nieopodal skrzyżowania ze 135 Ulicą - faktycznie istniał klub "Raj", założony w 22 października 1925 roku nie przez żadnego Rawlinsa, ale przez Edwina Smallsa i stąd nazywał się "Smalls' Paradise" (na neonie brakło apostrofu, dlatego zazwyczaj nazwę podaje się z błędnie apostrofem błędnie ustawionym przed ostatnią literą, a nie po niej):


Smalls był potomkiem kapitana Roberta Smallsa, człowieka o nadzwyczajnej wprost biografii, który zasługuje na osobną notkę. Sam był tylko windziarzem, ale z czasem zdobył doświadczenie w prowadzeniu lokali - w roku 1917 założył Sugar Cane Club, o nazwie wyraźnie nawiązującej do rasistowskich fantazmatów, bo chodzi w niej przecież o plantację trzciny cukrowej, gdzie pracowali niewolnicy (choć, co ciekawe, klientela była głównie czarna). W rok później powstaje najsłynniejszy klub Harlemu, Cotton Club, który celuje dokładnie w ten sam stereotyp: oto miejsce, w którym biały może się przyjrzeć szaleństwom potomków czarnych niewolników. W Cotton Clubie, założonym przez boksera wagi ciężkiej, Jacka Johnsona, a przejętym przez pochodzącego z Anglii gangstera Owneya Maddena, murzyńscy wykonawcy i artyści (w tym Duke Ellington, Billie Holiday, czy niedawno zmarła Lena Horne) tworzyli "dziką, afrykańską muzykę", zwaną jungle music, a rewie pokazywały przesycone rasistowskimi symbolami sceny z plantacji i "Czarnego Lądu".  

U Smallsa było nieco inaczej. Przede wszystkim, Smalls' Paradise był największym, najsłynniejszym i jedynym pośród znaczących klubów Harlemu lokalem prowadzonym przez czarnego; o ile Cotton Club czy inne podobne miejsca działały trochę na zasadach opisanych w "Tajnym" (biała klientela przyjeżdża jak do zoo oglądać "dzikich z murzyńskiej dzielnicy", natomiast czarni, poza wykonawcami i garstką celebrytów, nie mieli prawa wstępu), o tyle Smalls miał zupełnie inne podejście i w jego "Raju" klientela była wielorasowa; miłośnicy jazzu i transgresji z bogatych, białych dzielnic mieszali się z harlemczykami. Co zamożniejszymi harlemczykami, dodajmy - dość powiedzieć, że średni rachunek na głowę wynosił cztery dolary, a zwykły robotnik zarabiał wówczas sześć do dwunastu dolarów tygodniowo. Wnętrza mieściły do półtora tysiąca gości i musiały przynosić krociowe zyski.

Do atrakcji należała nie tylko muzyka - przez pierwszą dekadę Charlie Johnson's Paradise Orchestra - i rewie (sam parkiet był ponoć niewielki), ale i tańczący, a nawet jeżdżący na rolkach kelnerzy. Jednym z nich był - w roku 1943 - niejaki Malcolm Little, wówczas osiemnastolatek, który po latach zyskał sławę jako Malcolm X, radykalny trybun ludowy, ważna figura w amerykańskim ruchu równouprawnienia czarnych obywateli. Panowała prohibicja, ale goście mogli po kryjomu pić z własnych butelek lub zamawiać alkohol "spod lady" u kelnerów, oczywiście po wyśrubowanych cenach. Pozostałe kluby zamykały się około trzeciej-czwartej w nocy i wtedy klientela spływała do Smalls' Paradise, gdzie rano organizowano słynne "taneczne śniadania".

Klub Smallsa był ponoć inspiracją dla "Czarnej Wenus", fikcyjnego lokalu z kontrowersyjnej powieści "Nigger Heaven" (1926) Carla van Vechtena, pisarza i fotografa, który był jedną z istotniejszych (choć białych) postaci międzywojennego "renesansu harlemskiego"; trudno powiedzieć, czy to prawda, ale faktem jest, że tak odebrali książkę właściciel, pracownicy i bywalcy Smalls' Paradise, w wyniku czego van Vechtena więcej tam nie wpuszczano. Przeniósł się do Cotton Clubu, który z kolei zaczął bojkotować w roku 1936 za rasistowski program - być może próbował w ten sposób odzyskać prawo wstępu do "Raju"? Nie wiem i nie wiem też, czy mu się to udało.

Ale wróćmy do relacji "Tajnego". Skąd w tej opowieści w miejsce Edwina Smallsa pojawił się Jim Rawlins? Nie mam pojęcia. Teoretycznie można przyjąć, że odkupił klub, wiadomo bowiem, że "Smalls' Paradise" został sprzedany przez swojego założyciela. Zanim upadł po sześćdziesięciu jeden latach istnienia (był najdłużej działającym lokalem w historii Harlemu), przeszedł przez ręce kilku jeszcze przedsiębiorców. Jednak pierwsza sprzedaż miała miejsce w roku 1954, o czym powiadamiał nowy magazyn dla Afroamerykanów, "Jet". A Percy Harris w 1954 to z pewnością nie Jim Rawlins w 1934.


Jeszcze ciekawszy wydaje się Barney Googles, ów olbrzym z Georgii, masywny kryminalista, który dobierał się do białych pań. Otóż Barney Google, owszem, istniał, a nawet istnieje, bo postaci fikcyjne nie umierają - to jeden z bohaterów popularnego komiksu gazetowego Barney Google and Snuffy Smith, publikowanego najpierw w "Chicago Herald", potem w "Examinerze", a w końcu w dziewięciuset gazetach na całym świecie. Był niewielkim facecikiem z wytrzeszczem oczu, wąsikiem, trzykrotnie mniejszym od swojej monumentalnej żony. Był także, o czym warto wspomnieć, kompletnie biały. Istniał, owszem, w Harlemie klub "Barney Google's" i może stąd redaktorzy wzięli ten pseudonim? Trudno orzec. Dość, że cała opowiastka jest sklecona ze zmyśleń, a podpisany pod tekstem John Green wszystko to pewnie spisał przy kawiarnianym stoliku w Krakowie.


Za: "Tajny Detektyw" nr 32, rok IV (5 VIII 1934), "Jet", 25 lutego 1954, Wikipedia, Encyclopedia of the Harlem Renaissance, keepingupwiththejones-markjones.blogspot.com

3 komentarze:

  1. Fascynujący post, dowodzący, że w latach 30. XX wieku dziennikarze zakładali, że polskich czytelników zafascynują opowieści (choćby w wielkiej mierze wyssane z palca przy kawiarnianym stoliku) o świecie amerykańskich Czarnych ! Wielce godne uwagi jest to, że sam "John Green" zupełnie nie wspomina o jazzie, a kulturę Czarnych kojarzy z "prymitywem murzyńskim", wyzwoleniem zwierzęcych instynktów w myśl rasistowskich mitów ... Warto też podkreślić, że czarne bywalczynie Small's Paradise wcale nie były ubogie - wbrew opowieści "Johna Greena". Rozbawiła mnie ta historia o szaleństwach angielskiej powieściopisarki W. w objęciach czarnego gigolo, też najpewniej całkowicie zmyślona. Dodam jeszcze tylko od siebie, że gdy bokser Jack Johnson założył klub, który potem stał się słynnym "Cotton Clubem", jego pierwotna nazwa brzmiała Club DeLuxe - a więc bez żadnych "plantacyjnych" skojarzeń - nazwę "Cotton Club" wymyślił dopiero kolejny właściciel, ów biały gangster Owney Madden.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuszna uwaga o nazwie! Acz "Sugar Cane" to nazwa klubu czarnego właściciela dla czarnej klienteli.

      Usuń
  2. Święta racja - oczywiście to nie było tak, że tylko biali wykorzystywali "plantacyjne" skojarzenia dla zysku i rozgłosu ...

    OdpowiedzUsuń