sobota, 11 sierpnia 2012

Baby, ach te baby, czyli John Dillinger a la francais

John Dillinger był legendą już za życia. To prawda, że miał po temu warunki: obrobił ponad dwadzieścia banków, uciekł z więzienia, miał zawadiacki uśmiech - ale jeszcze zanim padł pod kulami agentów policyjnych, dziennikarze zmyślali na jego temat niestworzone historie. Pisali na przykład, że podawał się za przedstawiciela firmy instalującej alarmy, a potem "sprawdzał system fałszywym napadem", który był napadem prawdziwym. Albo że udawał, że kręci film z napadu, a klienci i pracownicy banku uśmiechali się tylko, nie protestując, i wydawali udawane okrzyki przerażenia. Te opowieści nie miały żadnego pokrycia w faktach.

Pamiętać jednak należy, że ówczesna prasa żyła z Dillingera i innych przestępców-celebrytów ery Wielkiego Kryzysu. Największy wieniec na trumny Bonnie i Clyde'a wysłali gazeciarze z Dallas, którzy dzięki nagłemu końcowi (nie)sławnej pary sprzedali pół miliona gazet. Musiały zatem powstawać i powstawały najrozmaitsze bzdury, zmyślenia i apokryfy, które częściowo trafiały i do polskiej prasy, bezrefleksyjnie relacjonującej wymysły zagranicznych dziennikarzy(n).

Tak jest i w przypadku rzekomego "Testamentu Dillingera" pióra niejakiego Roya Pinkera. Któż to taki? Nikt. Roy Pinker był pseudonimem francuskich dziennikarzy, rzekomym amerykańskim korespondentem Detective'a, wydawanego od 1928 roku przez szacownego Gallimarda (a zatem starszego brata naszego "Tajnego Detektywa"). Kłamstwem jest zatem, że tekst w "Tajnym" został napisany przez nowojorskiego korespondenta pisma, Johna Greena, relacjonującego artykuł Pinkera - nie, został (cóż za piękne, piętrowe oszustwo) naskrobany za biurkiem w Polsce, pewnie w krakowskiej redakcji IKaCa, a może w jednej z krakowskich kawiarenek, niedawno dopiero opuszczonych przez młodopolskich dekadentów. A na biurku lub stoliku leżał egzemplarz francuskiego tabloidu z głupkowatym apokryfem.

Mamy zatem amerykańskiego gangstera widzianego oczami francuskich mieszczan. Jeśli zbrodnia, to koniecznie w tłumie rozkochanych kobiet. Trudno się dziwić, że bohaterki artykułu przypominają w niektórych rysach charakteru bohaterki czułych romansów francuskich dla młodych panien. Nie przypominają ich. Są nimi. Są postaciami literackimi. Przyjrzyjmy im się bliżej. I zobaczmy, co i jak zmyślono.









Od początku. Dillinger nieraz się ostrzeliwał, ale oczywiście nie "staczał formalnych bitew z zastępami wojsk". Za jego głowę nie wyznaczono "dziesiątków tysięcy dolarów" a tym bardziej "pięćdziesięciu tysięcy" - było to, konkretnie, 10 tys. za aresztowanie lub 5 tys. za informację prowadzącą do aresztowania. Inny (co ciekawe: nieco wcześniejszy) plakat proponuje 15 tys. I tyle. Ostatecznie wypłacono 5 tysięcy.

Dillinger regularnie łamał prawo jeszcze jako nastolatek, ale były to takie przestępstwa, jak bicie młodszych kolegów, kradzież samochodu czy obrabowanie miejscowego spożywczaka (za co po raz pierwszy trafił do więzienia). Tu dowiadujemy się, że karierę zaczął od położenia kogoś trupem w kawiarni 11 listopada 1918 roku - co jest bzdurą choćby dlatego, że nie miał wówczas lat 20, jak wynika z tekstu jego rzekomego pamiętnika, ale piętnaście. Jest to - podobnie jak przestępstwa popełniane za namową indiańskiej kochanki - wypisz-wymaluj scenariusz z tanich westernów, opowieści o wielkich rewolwerowcach Dzikiego Zachodu, co wcześnie zaczynali i wcześnie kończyli. Takim samym zmyśleniem jest, oczywiście, ten towarzyszący Dillingerowi "gang amazonek" czy opowieść o Nancy Guttman (być może wzięta skądinąd, być może napisana od zera) i o ścigającym ją zawiedzionym amancie. Ani Bonnie (nie "Bunny", jak pociesznie mylą się Green i Pinker), ani jej partner, Clyde, nie byli nigdy wspólnikami Dillingera (choć, jak głosi legenda, Dillinger posłał kwiaty na ich pogrzeb, podobnie jak gazeciarze z Dallas).

Prawdziwa kochanka Dillingera, Evelyn "Billie" Frechette, miała rzeczywiście krew indiańską - nie po ojcu (Kanadyjczyku o francuskich korzeniach), a po matce (miała indiańskich przodków gdzieś po kądzieli, ale zasadniczo pochodzenie również francuskie). Możliwe, że pomogła ukochanemu w ucieczce z więzienia Crown Point (kupując samochody), ale do więzienia poszła wyłącznie za ukrywanie go w swoim mieszkaniu. Znała go mniej więcej pół roku, odsiedziała ponad dwa. Po wyjściu z więzienia zaszyła się w rezerwacie indiańskim w Neopit, gdzie przyszła na świat. Zmarła tam na raka w 1969 roku. Nic nie wiadomo, żeby miała czyjąkolwiek krew na rękach.

Jeszcze ciekawiej ma się sprawa ze Spence Eaton. Nazwanie jej "dziewczyną niezwykle piękną ale krwiożerczą jak wampir" jest ze strony autorów artykułu wyjątkowym sukinsyństwem. Helen Spence wychowała się w nędzy, mieszkając z rodzicami na barce przycumowanej przy brzegu White River. Którejś nocy, kiedy miała lat 17, na barkę wdarł się niejaki Jack Worls i dwaj jego pomagierzy, którzy zastrzelili ojca Helen, Cicero, a matkę dotkliwie pobili. Zostali pochwyceni i trafili przed sąd (matka Helen zmarła w wyniku pobicia jeszcze przed zakończeniem sprawy). W ostatnim dniu procesu, tuż przed wydaniem wyroku, Helen Spence, drobna, mierząca metr pięćdziesiąt dziewczynka, wyjęła ukryty pod bluzką rewolwer i trzema strzałami położyła trupem Jacka Worlsa. Powiedziała tylko: "On zabił mojego tatusia". Dostała za to dwa lata. Po wyjściu z więzienia zaczęła normalne życie, ale po jakimś czasie sumienie tak jej dokuczało, że przyznała się do innego zabójstwa: otóż przed aresztowaniem pracowała w restauracji, której właściciel "pozwalał sobie z nią" czy - mówiąc dzisiejszym językiem - molestował ją seksualnie. Przesłuchiwana w tej sprawie tuż po znalezieniu zwłok restauratora, wszystkiego się wyparła - teraz jednak przyznała się do zbrodni, a społeczeństwo okazało jej znacznie mniej zrozumienia. Trafiła z dziesięcioletnim wyrokiem do więzienia-farmy, skąd wielokrotnie próbowała uciekać. Było to o tyle łatwe, że strażniczka zakładu regularnie zabierała więźniarki do Memphis, gdzie zmuszała je do prostytucji. Helen, sukcesywnie wynosząc z kawiarni czerwone serwetki, uszyła sobie wyściółkę więziennego stroju - po dotarciu do Memphis obróciła go na lewą stronę i wyszła jak gdyby nigdy nic. Za jedną z ucieczek została karnie wybatożona, nabawiła się ciężkiej infekcji (być może z powodu obicia nerek) i została poddana kuracji brutalnej nawet jak na ówczesne warunki (a właściwie: torturom). Próbowała opisać swoją historię w prasie, ale więzienna cenzura zatrzymała jej tekst. Z obawy przed kolejną ucieczką trzymano ją w celi-klatce, ale i stamtąd udało się jej zbiec. Dzień później więzienny pomocnik (sam zresztą z wyrokiem za morderstwo) spotkał ją na drodze, przyłożył jej lufę pistoletu do szyi i pociągnął za spust. Jak zatem widać, nazwanie jej "krwiożerczą jak wampir" jest zupełną bzdurą, podobnie jak podpis pod zdjęciem, głoszący, że należała do bandy Dillingera i popełniła samobójstwo.

Dillinger rzeczywiście uciekł z więzienia w Crown Point samochodem pani szeryf Lillian Holley (w owych czasach zdarzały się kobiety-szeryfki - na ogół, jak i w tym przypadku, wdowy po szeryfach zastrzelonych w trakcie pełnienia służby), ale nie była ona pod jego urokiem (ucieczki mu nie ułatwiła, po prostu ukradł jej samochód). Przeciwnie, do końca życia (a żyła 102 lata!) pilnowała, by Dillingera w żaden sposób w Crown Point nie upamiętniono.

Nie znalazłem też nigdzie indziej wzmianki o tym, żeby młody Dillinger walczył z przemytnikami alkoholu w ramach policji - owszem, zaciągnął się, ale do marynarki, jako strażak; został karnie zwolniony po dezercji z USS Utah. Zmyśleniem jest także, że zaciągnął się do gangu Franka McErlane'a. Zmyśleniem jest, że wydała go jedna z kochanek - tak naprawdę zrobiła to słynna "Dama w czerwieni" (choć tak naprawdę miała na sobie strój w kolorze pomarańczowym), znajoma jego kochanki, Polly Hamilton. Była to Rumunka, imigrantka, zagrożona deportacją  za niemoralne prowadzenie, niejaka Ana Cumpanas , alias Anna Sage, z zawodu burdelmama. W kinie, przed którym go zastrzelono, Dillingera osaczyli agenci, nie agentki, jak moglibyśmy wnioskować ze zdjęcia.

Cel jednak został osiągnięty: artykuł "Dillinger i kobiety" został napisany, na dziennikarskie konta w Paryżu i Krakowie poszły honoraria za wierszówkę. Za pół roku był już inny wielki przestępca. 

Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 17 VIII 1934

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz