środa, 6 lutego 2013

Złe skutki czytania, czyli jak zostać mordercą

Są morderstwa, w których złoczyńca sam przyznaje się do winy, są takie, gdzie o winie decyduje sąd - czy to w procesie dowodowym, czy w procesie poszlakowym. Jeśli jednak poszlak jest niewiele, a wyrok wydaje nie sędzia, a vox populi, "dowodem" może być cokolwiek, choćby czytanie książek. Tak było w przypadku ślusarza Kubińca z Szarowa pod Niepołomicami.




Kiedy pod koniec IV wieku Augustyn z Hippony zobaczył Ambrożego, biskupa Mediolanu, przy pracy, doznał szoku: Ambroży czytał po cichu. Nie otwierał ust, nie odczytywał słów na głos, po prostu przesuwał wzrokiem po tekście. Obaj ci wybitni ludzie, wkrótce zresztą obaj kanonizowani, należeli do ówczesnych elit intelektualnych - a jednak Ambroży wywarł swoim cichym czytaniem takie wrażenie na Augustynie, że ten zapisał ową "osobliwość" w swoich Wyznaniach. To, co zaskakiwało w Mediolanie w IV wieku, na polskiej wsi, jak widać, nie straciło swojej mocy jeszcze w czasach przedwojennych. Cóż, w 1931 roku w Polsce było 23% analfabetów (odsetek ten malał w międzywojniu - od 36% w 1919 do ok. 20% w 1938 roku), znacznie oczywiście więcej we wsi niż w mieście. Stanisław Kubiniec na warunki szarowskie był dziwakiem. I to wystarczyło, by w pierwszym odruchu miejscowych przypisać mu winę.

Kto naprawdę stał za morderstwem Kubińcowej i małego Józia? W wydanej niedawno przez PWN zajmującej książce Życie przestępcze w przedwojennej Polsce Monika Piątkowska (posiłkując się zresztą obficie "Tajnym Detektywem") pokazuje, że napady były wówczas na wsi na porządku dziennym. Chłopi, którzy wyemigrowali za ocean, za jedną z największych różnic między starym a nowym krajem widzieli właśnie w poziomie przestępczości: kto kładł się spać w chacie na Pokuciu czy w Małopolsce, musiał brać pod uwagę, że może się obudzić z obrzynem przystawionym do głowy. Lub nie obudzić się w ogóle. Poza grasującymi wszędzie bandami zbójców, o których pisałem już wielokrotnie, sporo było przestępców "z okazji" - okazja bowiem czyniła wówczas, jak się okazuje, nie tylko złodzieja, ale i mordercę. Wystarczyło, że jakiś włóczęga, a może i sąsiad z tego samego Szarowa, zorientował się, że w chacie została tylko kobieta i dziecko, chwycił za młotek i dokonał zbrodni, która przyniosła mu ledwie parę złotych (na to wskazywałby również fakt, że zbrodniarz zgoła nieprofesjonalnie przeszukał szuflady, zostawiając znacznie większą sumę).

Mało brakowało, a trzecią ofiarą przestępcy stałby się sam Kubiniec. Jednak lincze w ówczesnej Polsce należały do rzadkości; przy całej uldze, jaką emigranci odczuwali w Stanach, gdzie nie musieli kurczowo przyciskać toreb do ciała i dziwowali się, że towary stoją na ulicy w stosach, tak, że każdy mógłby je ukraść, a przecież nie kradnie - amerykańska prowincja jeszcze w latach 30-tych mogłaby Kubińca zlinczować. Co kraj, to obyczaj.


Za: "Tajny Detektyw" nr 36, rok 4, 2 IX 1934 

2 komentarze:

  1. Skoro przestępczość była na wsiach na takim poziomie, to może antysemityzm w kościele nie miał aż tak dużego wpływu na to, co w czasie wojny i tuż po polscy sąsiedzi robili czasem z sąsiadami żydowskimi? Może zwyczajnie korzystano z okazji?

    OdpowiedzUsuń
  2. Przestępstwa i zbrodnie na wsi polskiej - nie tylko wobec Żydów, ale i wobec ziemiaństwa i inteligencji (zarówno w 1918-20 jak i od 1939 na terenach zajmowanych przez ZSRR) były, oczywiście, w dużej części wynikiem ogólnej demoralizacji. Ale dysponujemy też częściowo - poprzez np. zeznania sądowe - zespołem usprawiedliwień tych, którzy mordowali Żydów w czasie wojny. I tu już widać, że nie chodziło tylko o okazję.

    OdpowiedzUsuń