wtorek, 25 czerwca 2013

FCUK vol. II, czyli biedna Lili Duval, Pitigrilli i strzał zza okna

Jak wyglądało rozwiązywanie konfliktów w narkotykowym handlu w Marsylii lat 30-tych, gdzie władali Carbone i Spirito pod opiekuńczymi skrzydłami burmistrza? Z grubsza mniej więcej tak, jak obecnie: kartel narkotykowy się nie cacka. O czym redakcja "Tajnego" donosi nie szczędząc szczegółów.


Oczywiście, sporo tu pomyłek i przekłamań. Przede wszystkim "Francuskie połączenie" przebiegało ze Wschodu na Zachód, służyło więc przemytowi heroiny, nie kokainy. Koka hodowana była od niepamiętnych czasów w krajach Ameryki Południowej, natomiast ze Wschodu wywodzą się opium i jego pochodne; nieprzypadkowo w Chinach toczono wojny opiumowe, a nie kokainowe, a jeszcze w 1821 roku, kiedy de Quincey pisał "Wyznania angielskiego palacza opium", wspominał właśnie o Turkach.

Ale mam podejrzenia znacznie głębsze... Cała ta historia ze skradzioną łódką, z Lili Duval, dziewczęciem wykorzystywanym sromotnie, które postanawia zeznawać, z agentami policji przypadkowo trafiającymi na sekretną palarnię opium i podsłuchującymi dokładnie przestępców, wreszcie ze strzałem zza okna (marsylska policja przesłuchująca ważnego świadka przy otwartym oknie?) jest zbyt grubymi nićmi szyta. Na narkomanii zarabiali bowiem - i zarabiają po dziś dzień - nie tylko gangsterzy, ale i dziennikarze i pisarze.

Wspomniany tu Pitigrilli słynął ze skandalicznych książek, ale największy sukces i pieniądze przyniosła mu "Kokaina"; "Tajny Detektyw" chętnie wrzucił na okładkę narkomana, wiedząc, że sprzedaż skoczy; ba, nawet teraz, kiedy zdążyliśmy się oswoić z kwestią uzależnień, najbardziej popularnymi wpisami na moim blogu były ten o ćpaniu w międzywojennej Warszawie i ten o ćpaniu na Śląsku. Historyjka opowiedziana w "Tajnym" jest, jak mi mój węch pisarski podpowiada, od początku do końca zmyślona, opatrzona zdjęciami wybranymi na chybił-trafił z redakcyjnych zasobów, i sprzedana łatwowiernym czytelnikom. Ci z Państwa - jeśli tacy w ogóle byli -którzy wzruszyli się historią Lili, mogą teraz odetchnąć. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

niedziela, 23 czerwca 2013

FCUK vol. I, czyli narkotyki, Borsalino i aktor porno

Powstała w roku 1972 firma odzieżowa French Connection od początku świadomie grała na podobieństwie loga "fcuk" do innego czteroliterowego wyrazu angielskiego, co w owym czasie wzbudzało jeszcze wielkie kontrowersje. Tymczasem bez porównania bardziej kontrowersyjna była pełna nazwa: oznaczała bowiem nie zwykłe przekleństwo, a największy podówczas kanał przerzutowy narkotyków.


Skojarzenie nie mogło być przypadkowe - rok przed powstaniem FCUK film o "French Connection" (u nas jako "Francuski łącznik") został uhonorowany pięcioma oskarami, a i książka, na motywach której powstał (z roku 1969) cieszyła się dużym powodzeniem. Czyli: zarazem sex and drugs (a rock and roll w domyśle).

"French Connection", czyli "Połączenie francuskie" istniało jeszcze od przedwojnia, a cała linia wyglądała następująco: ze "Złotego Półksiężyca" (tereny dzisiejszych Iranu, Pakistanu i Afganistanu) lub "Złotego Trójkąta"  (Indochiny), światowych centrów produkcji opium, przewożono surowiec do tureckiej Anatolii, gdzie rafinowano go wstępnie i w takiej formie transportowano do bardziej technologicznie zaawansowanych potajemnych rafinerii w Marsylii, należących do korsykańskiej mafii. Stamtąd trafiały - i trafiają po dziś dzień - do Stanów i krajów europejskich.

Pierwsze tamtejsze fabryczki policja odkryła właśnie w latach trzydziestych, a lokalnymi macherami byli podówczas Korsykańczyk Paul Carbone i Włoch z Lacjum, Francois Spirito. Poznali się w Egipcie, gdzie stworzyli razem gang specjalizujący się w haraczach i prostytucji, ale prędko przenieśli się do Marsylii, w której Carbone wyrósł na głównego bossa. Posiadali - jak czytamy w angielskiej Wikipedii - burdele (maisons closes), trudnili się wymuszeniami na Riwierze, szmuglowali parmezan między Włochami a Francją; obaj mieli również interesy w Paryżu. Byli pierwszymi, którzy importowali z Indochin opium, przerabiali je na heroinę pod Marsylią, a następnie przesyłali do USA. Ich błyskawiczna kariera z pozycji drobnych graczy na bossów trzęsących całym miastem możliwa była dzięki współpracy z burmistrzem, Simonem Sabianim: dzięki temu wycięli niemal całą konkurencję - poza braćmi Guarini, którym zostawili prostytucję, pod warunkiem, że nie będą się zajmowali innymi branżami - i stworzyli pierwsze w Marsylii wielkie przestępcze imperium, obejmujące "Francuskie połączenie", szmugiel alkoholu, hazard, handel żywym towarem oraz przerzut broni do wojennej Hiszpanii. 

Sabiani, Carbone, Spirito.
Sabiani, również Korsykańczyk, był osobliwą figurą - bohaterem I wojny światowej, który tuż po jej zakończeniu wstąpił do sekcji francuskiej Międzynarodówki, potem był w partii komunistycznej, następnie u socjalistów, a wreszcie we Francuskiej Partii Ludowej, która stopniowo przeszła z pozycji komunistycznych na współpracę z nazistami i faszystami Mussoliniego, rozwiniętą pod niemiecką okupacją w pełną kolaborację. Carbone i Spirito poszli za Sabianim - w latach trzydziestych wysyłali swoich gangsterów żeby tłumić strajki w dokach, potem dzięki współpracy z politykami rządu Vichy mogli sobie pozwolić na bezkarność. Przynajmniej przez jakiś czas. Carbone zginął w 1943 roku, kiedy jego samochód został zmiażdżony wagonem pociągu, wykolejonego przez partyzantów. Sabiani po wojnie został zaocznie skazany na karę śmierci i ukrywał się za granicą. Spirito wreszcie uciekł do Ameryki Południowej, gdzie zajmował się "Francuskim połączeniem", potem trafił do Stanów, gdzie zatrzymano go w Nowym Jorku i skazano na dwa lata, które odsiedział w Atlancie, po czym nastąpiła ekstradycja do Francji. Miano go osądzić za kolaborację, do procesu jednak z jakichś przyczyn nie doszło. Zmarł w 1967 roku jako szacowny prezes tulońskiego Stowarzyszenia Przyjaciół Gry w Bule. 

Dodać może należy, że Carbone i Spirito zostali pośmiertnie sportretowani przez Belmonda i Delona (bardzo to dla nich pochlebne) w klasycznym francuskim filmie "Borsalino"; nazywają się tam Francois Capella i Roch Siffredi  - a zbieżność z pseudonimem znanego aktora porno jest nieprzypadkowa.

Zapowiadany na okładce "Tajnego Detektywa" reportaż o marsylskich dilerach - już w następnym odcinku.

Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

poniedziałek, 27 maja 2013

Pan Uprzejmość umiera na zawał, czyli tajemnica skradzionego skarbu vol. II

Skradziony obraz van Eycka, jak wiadomo, trzyma w szafie sędzia Clamence, bohater "Upadku" Camusa (obraz przyniósł kiedyś do knajpy stały klient i sprzedał go barmanowi za butelkę dżinu), ale to literacka fikcja. A jak było naprawdę? 



W jakiś czas po kradzieży biskup gandawski dostał podpisany inicjałami D. U. A. list z żądaniem okupu w wysokości miliona franków belgijskich; złodziej, by udowodnić, że jest w posiadaniu dzieła, podał policji wskazówki, gdzie znaleźć wyjęty z tej samej ramy obraz z rewersu, . Istotnie, w przechowalni bagażu na dworcu w Brukseli znaleziono owiniętego w papier pakowy "Jana Chrzciciela". Minister skarbu, poproszony o pieniądze, nie wyraził wprawdzie zgody na wypłacenie tak zawrotnej kwoty szantażyście, ale zaczął z nim pertraktować. Biskup był skłonny zapłacić okup, ale ugiął się pod presją władz. W sumie złodziej przysłał 13 listów, na które odpowiadano w ogłoszeniach prasowych. Kontakt jednak nagle się urwał.



Przyjmuje się, że złodziejem był 57-letni wówczas Arsene Goedertier (jego nazwisko, jak na ironię, oznacza 'uprzejmość'): makler, znaczący lokalny polityk katolickiej partii konserwatywnej, a także niegdysiejszy kościelny lub, wedle innych źródeł, organista (sic!), wreszcie żarliwy czytelnik powieści kryminalnych i miłośnik postaci włamywacza-dżentelmena, Arsene'a Lupina. Goedertier dostał nagle zawału na wiecu politycznym i zanim zmarł, przywołał swojego prawnika, Georgesa de Vos, przyznając się do kradzieży i dodając, że zabierze tajemnicę ze sobą do grobu. Kierując się wyszeptaną tuż przed śmiercią wskazówką ("W moim biurze... klucze... szafa..."), de Vos dotarł do kopii listów przesłanych władzom, i do listu zupełnie nowego, a także do kilku nieczytelnych rysunków, które być może stanowiły mapę ukrytego skarbu. Listy pisane były na maszynie do pisania; okazało się, że Goedertier wypożyczył ją pod zmyślonym nazwiskiem Arseen Van Damme, co wyjaśniałoby litery D. U. A. z podpisu (v i u są stosowane wymiennie). Obrazu nie znaleziono jednak ani w domu Goedertiera, ani kierując się wskazówkami z rysunków; w 1937 roku śledztwo umorzono, tablicy zaś nigdy nie odzyskano i od 1945 roku zastępuje ją kopia.

W ostatnim, niewysłanym liście Goedertier stwierdził, że "Sędziowie" są ukryci w miejscu, z którego ani on, ani nikt inny nie mógłby wydobyć obrazu niezauważony - niektórzy uważają więc, że ukrył go w przygotowanej zawczasu skrytce w samej katedrze, choćby pod płytami posadzki lub rzeźbionymi boazeriami. Dotychczasowe poszukiwania nie przyniosły jednak żadnych rezultatów (choćby w 1995, kiedy przez miniaturowe otwory wywiercone w boazeriach wprowadzono mikrokamery), zaś rozkładanie wielkiego średniowiecznego budynku na czynniki pierwsze z powodu nikłych przesłanek raczej nie wchodzi w grę. 

Wydaje się wielce prawdopodobnym, że Arsene Goedertier był złodziejem "Sędziów", ale wiele też wskazuje, że nie działał w pojedynkę. Po pierwsze wykazano, że cierpiał na schorzenie wzroku, które nie pozwalało mu widzieć w ciemnościach - stąd też raczej nie mógł działać jak złodziej, który ukrył się w jednej z kaplic, poczekał na zamknięcie katedry, operował tam w mrokach, po czym wydostał się, otwierając drzwi dorobionym kluczem. Po drugie podejrzana jest jego śmierć raptem w pół roku po kradzieży. Również dwaj ludzie podejrzewani o wspólnictwo w przestępstwie, jego przyjaciele Achiel de Swaef i Oscar Lievens, zmarli w przeciągu paru lat po jego śmierci. Być może Goedertier był tylko negocjatorem i działał na zlecenie silniejszych mocodawców? Inna teoria mówi, że prawdziwym organizatorem był de Vos, a Goedertier odkrył jego machinacje, więc został zgładzony i obarczony winą.

Wreszcie jest i teoria spiskowa, oczywiście z nazistami w roli głównej. Goedertier i jego wspólnicy byliby najęci przez poszukujących Świętego Graala i Arma Christi (narzędzi Męki Pańskiej) nazistowskich okultystów, takich jak Otto Rahn, Alfred Rosenberg i Heinrich Himmler, którzy w Ołtarzu Baranka Mistycznego widzieli mapę prowadzącą do ukrytych relikwii. De Swaef i Lievens byli ponoć niemieckimi szpiegami. Tyle tylko, że o ile kradzież w roku 1934 byłaby sensowna, o tyle trudno uwierzyć, by hitlerowcy, będąc od roku 1942 w posiadaniu zdekompletowanego Ołtarza Gandawskiego, nie złożyliby go w całość z ukrytymi "Sędziami" by sprawić przyjemność Fuehrerowi.

Pozostają zatem domysły i tworzenie kolejnych teorii. Szanse na to, że dzieło ukryte osiemdziesiąt lat temu przeleżało w skrytce nienaruszone, są żadne - jeśli nawet zabezpieczono je w miarę profesjonalnie, do naszych czasów uległo zapewne naturalnej degradacji i leży gdzieś jako kupka spleśniałego próchna. Pocieszyć się należy, że przepadło dopiero w minionym stuleciu, obfotografowane, a nie z ręki kalwińskich fanatyków w XVI wieku.


Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934, Wikipedia, Societe Perillos, N. Charney "Stealing The Mystic Lamb".

sobota, 25 maja 2013

Pan Uprzejmość umiera na zawał, czyli tajemnica skradzionego skarbu vol. I

W nocy 10 kwietnia 1934 roku w Gandawie zgłoszono dwie kradzieże: po pierwsze kręgu sera, po drugie "Sędziów sprawiedliwych", jednej z tablic bezcennego Ołtarza Gandawskiego pędzla Jana van Eycka. Wedle jednego z detektywów zaginiony ser opóźnił poszukiwania obrazu: "Był rok 1934, kryzys ekonomiczny, ser był priorytetem". Miejsce kradzieży zostało zadeptane przez tłum gapiów, a policja nie zdjęła nawet z ołtarza odcisków palców.


"Tajny Detektyw" donosił o sprawie w niecałe dwa tygodnie później, niespecjalnie zresztą obficie - a szkoda, nie tylko dlatego, że to jedna z najsłynniejszych kradzieży sztuki w historii, ale i dlatego, że sam ołtarz miał nader skomplikowaną historię. 

Wiele wybitnych retabulów średniowiecznych przez lata ulegało rozproszeniu - część z nich uległa częściowej destrukcji z ręki ikonoklastów protestanckich, inne stawały się "niemodne", więc cięto je na kawałki i rozsyłano do biednych parafii na prowincji, skąd po latach oddawano je do muzeów lub sprzedawano do kolekcji prywatnych. Dlatego też dziś niejeden ołtarz włoski, niemiecki czy niderlandzki należy do kilku słynnych zbiorów sztuki: kwatera tu, kwatera tam, predella jeszcze gdzie indziej. Mało kto wie, że ponoć i krakowski ołtarz Wita Stwosza miał zostać pocięty na kawałki - na szczęście nielubiący "niemodnego gotyku" proboszcz kościoła Mariackiego zmarł zanim zdołał wprowadzić swój pomysł w czyn. Kiedy w 1934 roku nieznany sprawca dekompletował dzieło van Eycka, było ono prezentowane w całości od raptem kilkunastu lat.

Ołtarz został obstalowany przez Joosta Vijdta, patrycjusza gandawskiego, kupca i polityka, oraz jego żonę, Elisabeth Boorluth, u Huberta van Eycka (pechowo, bo Hubert niebawem zmarł i dzieło w całości lub w większości wykonał jego słynniejszy i młodszy brat, Jan van Eyck). Od umieszczenia go w katedrze św. Bawona (1432) do czasów Rewolucji Francuskiej przechodziło rozmaite koleje losu. Usiłowali je zniszczyć kalwińscy ikonoklaści (kiedy rozbili taranem wrota katedry, ich oczom ukazała się pusta ściana - katolicy zdążyli rozmontować tablice i ukryć je w kościelnej wieży; świątynię splądrowano, ale ołtarz ocalał), a cesarz Józef II, zobaczywszy akty Adama i Ewy, rozważał konfiskatę obrazów, które uznał za "pornograficzne i skłaniające do niewłaściwego zachowania" (ołtarz na wszelki wypadek ukryto w katedralnym archiwum; po latach prarodziców wymalowano raz jeszcze, w przyodziewkach z futra: Adam i Ewa). Ale to właśnie armie rewolucyjnej Francji w roku 1794 po raz pierwszy wywiozły Ołtarz Baranka Mistycznego z Gandawy i umieściły w Luwrze, skąd powrócił dopiero dwie dekady później, po klęsce Napoleona (kiedy w czasie "stu dni" Ludwik XVIII musiał uciekać z Francji, znalazł schronienie właśnie w Gandawie i musiał samemu sobie pogratulować tego miłego gestu sprzed roku). Tyle, że już w roku 1816 wikariusz generalny katedry pod nieobecność biskupa rozparcelował ołtarz, sprzedając miejscowemu marszandowi sześć z ośmiu tablic (Adami i Ewa, widocznie jako zbyt obsceniczni, by się podobać, zostali w katedrze). Ten od razu odsprzedał je z pokaźnym zyskiem angielskiemu kolekcjonerowi mieszkającemu w Berlinie, Edwardowi Solly'emu (pokaźnym to mało powiedziane: kupił za 3 tys. guldenów, sprzedał za 100 tys.). Zbiory Solly'ego zostały pięć lat później wykupione przez króla Prus i wraz z kolekcją Giustinianiego stworzyły trzon berlińskiej Gemaeldegalerie. Po wybuchu I wojny światowej niemiecka armia dołożyła do nich resztę ołtarza, wywiezioną z Belgii. Na krótko jednak. Po stu latach, w roku 1920, tablice Ołtarza Gandawskiego powróciły do katedry na mocy układów podpisanych po kapitulacji Niemiec, w ramach większej restytucji dzieł sztuki - w tym wypadku częściowo wątpliwej, skoro zakup był legalny, ale uznano to za reparację za obiekty artystyczne zniszczone w czasie działań bojowych. W berlińskim muzeum zawisła karteczka: "Zabrane z Niemiec przez Traktat Wersalski".

Oczywiście takich rzeczy się nie wybacza - po dwóch dekadach Hitler wkroczył do Belgii i przywłaszczyłby sobie retabulum van Eycka już w całości (poza skradzionymi "Sędziami", oczywiście), gdyby nie to, że wysłano je zawczasu do Watykanu; jako że Włochy przyłączyły się do wojny zanim Ołtarz dotarł do papieża, został ulokowany tymczasowo w Pau na południu Francji, a przedstawiciele wojsk francuskich, belgijskich i niemieckich podpisali porozumienie, że można go ruszyć tylko za zgodą wszystkich stron. Ale na niewiele to się zdało: w roku 1942 z rozkazu Hitlera przewieziono go do bawarskiego zamku - po czym, podobnie jak inne arcydzieła, które miały trafić do Fuehrermuseum w Grazu, najwspanialszej kolekcji sztuki w Europie, Ołtarz Gandawski został w roku 1943 ukryty w sztolniach starej kopalni soli w austriackim Altaussee. Mało brakowało, a wszystkie te bezcenne skarby sztuki przepadłyby raz na zawsze: gauleiter Eigruber postanowił wysadzić kopalnię, by nie trafiła w ręce aliantów, do chodników zwieziono nawet osiem półtonowych bomb, ale w ostatnim momencie rozkazów Eigrubera nie wykonano. W przeciwnym razie można by było mieć tylko nadzieję, że ocalała choćby zaginiona tablica z "Sędziami sprawiedliwymi".

Jakie były jej losy, okoliczności kradzieży, kim był pan Uprzejmość? O tym w następnym wpisie.


Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

czwartek, 23 maja 2013

Kuchnia pełna niespodzianek czyli arszenik w Grodzisku Wielkopolskim

Przysłowie mówi, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść - czasem, niestety, jest co jeść, ale nadmiar osób przygotowujących jedzenie prowadzi do tragicznych w skutkach pomyłek. Jak osiemdziesiąt lat temu w piekarni Tietzmanna w Grodzisku Wielkopolskim.




Głupia sprawa, głupia w dwójnasób, w trójnasób nawet. Głupia pomyłka, bo jednak arszenik do cukru domieszać - wstydliwe, dla piekarza kompromitujące wręcz. Otruć kilkadziesiąt osób bułeczkami - klęska interesu, wstyd na cały Grodzisk, ba, na całą Polskę. Zwłaszcza: z ofiarą śmiertelną, choćby jedną, choćby ofiara cierpiała od dawna na chorobę serca. Nie ma gorszej reklamy dla piekarni niż "Wypieki Tietzmanna. Żona mistrza rzeźnickiego padła od nich trupem", a przecież licho nie śpi, nie tylko Tietzmann piecze bułeczki w Grodzisku. Całe szczęście, że truciznę miał od Seipolta, to przynajmniej jakoś minimalizuje odium (ciekawe, ile kosztowało Tietzmanna, by ilustracją do wpadki jego piekarni było zdjęcie piekarni konkurenta?).

Po drugie głupio, że arszenik zwietrzały. Niby radość, bo ofiar mniej, ale z drugiej strony - co to za piekarz, który zamiast szczury wytruć od razu, trzyma trutkę długimi miesiącami, aż zwietrzeje, tracąc swe piorunujące właściwości, że tylko chorą na serce żonę mistrza rzeźnickiego jest zdolny powalić? 

Wreszcie głupio po trzecie, że tylu mieszkańców Grodziska wpadło w histerię i rozchorowało się na zatrucie urojone. Jak szaleć, to szaleć!

Sprawa jest więc wstydliwa na rozmaitych poziomach i należy czym prędzej odwrócić od niej uwagę. Najlepiej filmikiem: polecam znaną i lubianą "Kuchnię pełną niespodzianek". Odcinek, jakżeby inaczej: "Bułeczki".



Za: "Tajny Detektyw" nr 17, rok IV, 22 IV 1934

poniedziałek, 20 maja 2013

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

"Tajny Detektyw" nie tylko informował o przestępstwach i procesach, ale i pomagał w śledztwie, stanowiąc ogólnopolską tablicę ogłoszeń, gdzie poszukiwano zaginionych, informowano o wysłaniu listów gończych czy próbowano zidentyfikować żywych i martwych: na przykład kobietę ubraną w żółty barchanowy szlafrok w kwiaty albo szajkę kasiarzy z Warszawy.






Każde z tych ogłoszeń jest inne: Byk i Maczuga to zbóje-celebryci, o których już sporo wspominałem; kasiarze z Warszawy nie byli aż tak znani, ale to też przestępcy. Zdjęty szałem podróżowania i przygód dziesięcioletni Wilhelm Sron może jeszcze wrócić - uciekał już dwa razy i, jak się dowiadujemy z innej gazety, łódzkiego "Echa", odnaleziony - podawał dla zmylenia przeciwnika fałszywe personalia. Z "Echa" wiemy też, że jest najlepszym uczniem w klasie i ma obgryzione paznokcie. Paulina Korneluk, kobieta w żółtym barchanowym szlafroku w kwiaty, wygląda jak Giulietta Massina żywcem przeniesiona z jednego z filmów Felliniego - i ona ma szansę odnaleźć swoje miejsce w życiu, a wraz z nim swoją pamięć. Natomiast do życia nie wrócą już dwa anonimowe męskie trupy: nieboszczycy mogą co najwyżej trafić do rodzinnych grobowców, jeśli takowymi dysponują. 

I wreszcie ta idylla: dwie dziewczynki na zdjęciu ze skradzionego aparatu, stojące w białych, marynarskich spodniach przy nadmorskim pomoście. Odnajdą się, nie odnajdą? Czy te dwie z kliszy trafią do rąk swoich żywych, roześmianych pierwowzorów? Tego nie dowiemy się nigdy. Ale poszukujemy.

Za: "Tajny Detektyw" nr 9, 28, 40, 52 rok IV, 25 II, 6 VII, 30 IX i 16 XII 1934

czwartek, 16 maja 2013

Tajemnicze zboczenie szofera Antoniewicza - proces i wyrok

Wielce się omyliłem, pisząc wczoraj, że nie znam dalszych losów szofera Antoniewicza, mordercy niewinnych właścicieli mieszkania, gdzie wynajmowała pokoik pani Antoniewiczowa, która uciekła od swojego męża-dewianta. Otóż "Tajny detektyw" z grudnia 1934 roku donosi szczegółowo o procesie i wyroku.



Niestety, z procesu nie dowiadujemy się, jakie było owo "zboczenie" Antoniewicza, które uniemożliwiało jego żonie prowadzenie normalnego współżycia. Nie sądzę, by chodziło tylko o sceny zazdrości - przed wojną wprawdzie za zboczenie uchodziły różne rzeczy, które dziś za zboczenie nie uchodzą, ale scen zazdrości z pewnością do nich nie zaliczano.

Ciekawie mogłaby się rozwinąć sprawa listów Marii Antoniewiczowej, która otrzymywała korespondencję od najróżniejszych postaci: byłego narzeczonego, stryja-mariawity i "mężczyzn, którzy szukali z nią  znajomości" i wielka szkoda, że cytaty z korespondencji zebranej Marii A. nie ukazały się w prasie - cóż, nie można mieć wszystkiego.

Za to prasa podała ogłoszony wyrok, wiemy zatem, jaki był ostateczny bilans sprawy nieszczęsnego szofera: dwa trupy Hoffmannów. Żona Antoniewicza przeżyła - i prędko się z nim rozwiodła - on zaś trafił nie na szafot, tylko do więzienia. Czy kołysanie się i wypieranie niepamięcią było tylko taktyką szczwanego sprawcy? Nie wiadomo, pozostaje nam wierzyć biegłym. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 49, rok IV, 2 XII 1934

środa, 15 maja 2013

Tajemnicze zboczenie szofera Antoniewicza

Wierzę, że świat byłby piękniejszym miejscem do życia, gdyby więcej ludzi miało udane życie seksualne. Ileż wojen, prześladowań, ile krwawych wendett nie doszłoby do skutku, gdyby ten czy ów miał dostęp do porządnych orgazmów! Ileż żółci wylewanej na forach netowych zastąpiłyby inne płyny ustrojowe, wylewane w zgoła innych miejscach! Na ogół trudno to precyzyjnie oszacować, ale w przypadku Antoniewicza udane życie seksualne mogłoby ocalić życie paru osobom.


Skromny pan w kapeluszu, niepewnie idący po bruku podwórka kamienicy przy ul. Wierzbięcice 30 w Poznaniu to 32-letni Stanisław Antoniewicz, bezrobotny szofer, od trzech lat pozostający w separacji ze swoją żoną Marią, która odeszła od niego, ponieważ "pewne jego zboczenia czyniły pożycie małżeńskie niemożliwym". Poczytajmy o tym straszliwym splocie seksualnej frustracji, miłości, zazdrości, zbrodni oraz trudnych warunków w mieszkaniu sublokatorskim!



Co było dalej z Antoniewiczem? "Orędownik na powiat nowotomyski" z 19 maja 1934 donosił, że stan oskarżonego znacznie się pogorszył i nie wiadomo, czy nie uniknął kary jako chory psychicznie:



O dalszych jego losach nie znalazłem żadnych informacji - czy trafił na stałe do szpitala psychiatrycznego? Zmarł tam, zbiegł w czasie wojny, został rozstrzelany razem z innymi pensjonariuszami przez Niemców? Czy też nie dano wiary psychiatrom i trafił do więzienia, a może nawet na szafot? Nie wiem.  Nie wiem także, jaki był ostateczny bilans ofiar - z pewnością Hoffmannowie, ale może i żona, jeśli nie wylizała się z ran. No i, jeśli go skazano na karę śmierci, sam przestępca. 

Nie wiem wreszcie, co w oczach sublokatorki, Marii Antoniewicz, było zboczeniem tak straszliwym, że uniemożliwiało wypełnianie obowiązków małżeńskich - czy Antoniewicz, szofer, był sadystą, masochistą? Transwestytą? Sarmassofilem? Gynotikolobomasofilem? Źródła milczą, milczy Antoniewicz, milczy Antoniewiczowa, milczą nieżywi Hoffmannowie i ich sześcioro osieroconych dzieci - dzieci, które może nadal miałyby rodziców, gdyby Maria Antoniewiczowa była nieco bardziej kinky.


Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

wtorek, 14 maja 2013

Zabójcza miłość częstochowskiej czarownicy

Czy czarownica, wróżka, wiedźma musi pracować w zawodzie 24 godziny na dobę? Nie, może mieć też etat, na przykład w fabryce. Może też mieć bogate życie uczuciowe, jak Józefa Siemińska, czarownica-tkaczka z Częstochowy, oskarżona o trucicielstwo.


Zakłady "Częstochowianka" zostały założone pod inną nazwą przez warszawskiego przedsiębiorcę (oraz kompozytora i melomana!), Władysława Kronenberga, w roku 1882, po czym prędko sprzedane firmie Hille i Ditrich (która miała już od lat zakłady żyrardowskie), a w roku 1900 z kolei francuskiemu Towarzystwu Przędzalniczemu "Częstochowianka", i to właśnie tam pracowała nieszczęsna Józefa. Po wojnie je upaństwowiono - jako "Ceba" istniały do początku lat 90-tych, dziś działa w nich firma produkująca firany i obrusy o pięknej nazwie "Polontex": stare hale fabryczne wciąż widać od strony torów kolejowych, kiedy wjeżdża się do Częstochowy od południowego wschodu.

To, co mnie zaskakuje w tej historii, to zupełna niefrasobliwość wróżki Józefy (która to zresztą wróżka wygląda na zdjęciu bardziej frapująco niż większość kobiet w "Tajnym...", a z pewnością bardziej niż wszystkie "piękności", banalne girlsy! Toż kobieta z Witkacego, toż Dagny Przybyszewska! Toż Unrugówna tajemnicza!). Z literatury wiemy doskonale o tym, że napój miłosny administrowany niewłaściwej osobie może doprowadzić do koszmarnych wprost komplikacji. Co by się stało, gdyby lubczyk Siemińskiej naprawdę działał? Co by się stało z chorą na żołądek Teodorą Guźlą, gdyby zapałała miłością do Siemińskiej? Co by się stało z jej mężem, policjantem, porzuconym dla 47-letniej szafarki lubczyka? Skandal byłby na całą "Częstochowiankę" i Częstochowę całą, perturbacje miłosne jak w "Dziejach Tristana i Izoldy", czy raczej w nienapisanych "Dziejach Brangien i Izoldy"!

Niestety, lubczyk pomyłkowo wlany do niewłaściwej herbaty nie zadziałał, a Józefa Siemińska i Teodora Guźla nie zostały ikonami polskiego ruchu LGBT Frakcja Robotnicza. Smuteczek.


Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

niedziela, 5 maja 2013

Virtuti Militari i szalone nożyczki vol. III Wyrok

W ostatnim dniu procesu Jezierskiego, 7 maja 1934 roku, prokurator i obrońca wygłosili mowy, które dziś mogą budzić nie tylko zadziwienie, ale i sporą wesołość.

Różycki ze swoim adwokatem, Gustawem Beylinem (z okazji procesu Jezierskiego).
Pierwszy głos zabrał prokurator, i była to mowa co się zowie, z której publiczność dowiedziała się wszystkiego, czego przy drzwiach zamkniętych nie usłyszała, w szczególności o niewystarczających możliwościach seksualnych Jezierskiego: 



Mnóstwo tu ciekawostek. Po pierwsze: że jeszcze w międzywojniu świat teatru był uznawany za hedonistyczny i niski moralnie, wywołujący "nerwowe podniecenie", skoro więc mężczyzna honorowy bierze sobie żonę z "półświatka", to sam sobie winien. Kwestia, czy "doszło do korony romansu" jest szczególnie zabawna: cześć kobiety najważniejsza, skoro więc kobieta mówi, że korony nie było, to nie było, koniec, kropka (a ma to znaczenie walne, bo od tego zależy, czy furia Jezierskiego była uzasadniona, a zatem i wysokość wyroku!). Po drugie: świadomość zmian społecznych, że oto kiedyś "ciało ustępowało przed duchem, a dziś ciało upomina się o swoje prawa" i mężczyzna ma, w jakimś sensie, moralny obowiązek zaspokajać żonę. Po trzecie: usprawiedliwienie Różyckiego, który mógł sobie koronę romansu wziąć, a nie wziął, co dobrze o nim świadczy. I last but not least, obrona kobiety przez przywołanie tekstów Otto Weiningera, nieszczęsnego rasisty, fantasty, Żyda-antysemity, histeryka ze skłonnością do teatralnych gestów (z samobójstwem w domu Beethovena na czele) i największego chyba mizogina w historii, który naukowo chciał udowodnić obiektywną niższość kobiety.

Potem przemawiał reprezentujący Różyckiego adwokat Beylin:


Beylin rozwijał tezę, że Różycki "mógł wziąć, a nie wziął", a winien wszystkiemu jest Jezierski, który nie traktował żony tak, jak powinien. Całą przewiną aktora był niewinny pocałunek w policzek w trakcie składania życzeń. Wreszcie przemówił i obrońca, który miał zgoła inne zdanie na temat tego, czy "doszło do korony romansu", ale skoro kobieta mówi, że nie doszło, to skupił się na budzącym oczywiste skojarzenia słowie "garsoniera":

 

Adwokat, oczywiście, łapie się czego może: oskarża Różyckiego, Jezierską, przywołuje to, że Jezierski "uciekł z majątku rodziców na Ukrainie" (sam Jezierski w końcowej mowie poprosi, żeby sumienie sądu było sumieniem Ojczyzny!), a w aktorze widzi nagle nie członka hedonistycznego półświatka, ale "artystę", który ma obowiązki moralne wobec społeczeństwa (bardzo zabawne to przesunięcie). Wreszcie ogłasza, że nie zna możliwości seksualnych oskarżonego, co musiało wywołać na sali uśmieszki.

Jak się zdaje, najwięcej samemu sobie zaszkodził Jezierski. Powiedział, że dwukrotnie się spowiadał - od pierwszego księdza, jeszcze przed zajściem, usłyszał, że jego obowiązkiem jest bronić czci żony, od drugiego, kapelana więziennego, uzyskał rozgrzeszenie, przez co nie umiał znaleźć w sobie żalu. I to się na nim zemściło: to właśnie fakt, że nie widział swojej winy w próbie zabójstwa, że uważał się za sprawiedliwego mściciela, uzupełniającego lukę w systemie karnym, gdzie brak kary za uwodzenie mężatek, sprawił, że sąd wysłał go do więzienia aż na cztery lata. Uznano, że działał z zazdrości, ale pretensje jego były nieuzasadnione - jako okoliczność łagodzącą potraktowano jego zasługi bojowe. Po wyroku - czytamy w "Nowinach codziennych" - żona Jezierskiego wybuchnęła płaczem, zbliżając się doń na pożegnanie. Pointa artykułu brzmi następująco: Gdy sąd udał się na naradę, p. Jezierska urządziła w sali demonstrację. Zbliżywszy się do ławy powodu cywilnego wręczyła adw. Beylinowi, który występował w imieniu p. Różyckiego, bukiet białych lilij. Były to jednak kwiaty papierowe.

*

Jakie były dalsze losy Jezierskiego? Natrafiłem na biogram na por. rezerwy Norberta Lewald-Jezierskiego, pochodzącego z starej rodziny szlacheckiej herbu Rogala (wywodzącej się z Bibersteinów, a gospodarującej na Pomorzu, Litwie, Ukrainie), który urodził się 16 września 1896 roku (wiemy, że Jezierski miał w czasie zajścia 37 lat) i faktycznie miał Virtuti za wojnę 1920 roku, wszystko zatem wskazuje, że chodzi o tę samą osobę. We wrześniu 1939 roku w Brześciu dołączył do 3 Baterii Motorowej Artylerii Przeciwlotniczej i wraz z nią walczył w kampanii wrześniowej, po czym przedostał się jakoś do Anglii i walczył w Dywizjonie 300 jako kapitan-obserwator. Zginął 4 maja 1942 roku pod Hamburgiem, kiedy jego bombowiec został zestrzelony nad morzem, leży na amerykańskim cmentarzu wojennym w Soltau-Becklingen. 

Różycki przeżył wojnę, w trakcie okupacji nie grał w teatrach (pracował w aktorskich kawiarniach, m.in. w słynnej "U aktorek"); powrócił do spalonej Warszawy w 1949 roku i do śmierci w 1967 grał w Teatrze Polskim. Nie znam dalszego przebiegu kariery scenicznej pani Jezierskiej, nie wiem też, czy pozostała przy nazwisku i przy mężu.



Za: "Nowiny codzienne" nr 123 i 125/1934 oraz "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934