wtorek, 14 maja 2013

Zabójcza miłość częstochowskiej czarownicy

Czy czarownica, wróżka, wiedźma musi pracować w zawodzie 24 godziny na dobę? Nie, może mieć też etat, na przykład w fabryce. Może też mieć bogate życie uczuciowe, jak Józefa Siemińska, czarownica-tkaczka z Częstochowy, oskarżona o trucicielstwo.


Zakłady "Częstochowianka" zostały założone pod inną nazwą przez warszawskiego przedsiębiorcę (oraz kompozytora i melomana!), Władysława Kronenberga, w roku 1882, po czym prędko sprzedane firmie Hille i Ditrich (która miała już od lat zakłady żyrardowskie), a w roku 1900 z kolei francuskiemu Towarzystwu Przędzalniczemu "Częstochowianka", i to właśnie tam pracowała nieszczęsna Józefa. Po wojnie je upaństwowiono - jako "Ceba" istniały do początku lat 90-tych, dziś działa w nich firma produkująca firany i obrusy o pięknej nazwie "Polontex": stare hale fabryczne wciąż widać od strony torów kolejowych, kiedy wjeżdża się do Częstochowy od południowego wschodu.

To, co mnie zaskakuje w tej historii, to zupełna niefrasobliwość wróżki Józefy (która to zresztą wróżka wygląda na zdjęciu bardziej frapująco niż większość kobiet w "Tajnym...", a z pewnością bardziej niż wszystkie "piękności", banalne girlsy! Toż kobieta z Witkacego, toż Dagny Przybyszewska! Toż Unrugówna tajemnicza!). Z literatury wiemy doskonale o tym, że napój miłosny administrowany niewłaściwej osobie może doprowadzić do koszmarnych wprost komplikacji. Co by się stało, gdyby lubczyk Siemińskiej naprawdę działał? Co by się stało z chorą na żołądek Teodorą Guźlą, gdyby zapałała miłością do Siemińskiej? Co by się stało z jej mężem, policjantem, porzuconym dla 47-letniej szafarki lubczyka? Skandal byłby na całą "Częstochowiankę" i Częstochowę całą, perturbacje miłosne jak w "Dziejach Tristana i Izoldy", czy raczej w nienapisanych "Dziejach Brangien i Izoldy"!

Niestety, lubczyk pomyłkowo wlany do niewłaściwej herbaty nie zadziałał, a Józefa Siemińska i Teodora Guźla nie zostały ikonami polskiego ruchu LGBT Frakcja Robotnicza. Smuteczek.


Za: "Tajny Detektyw" nr 9, rok IV, 25 II 1934

niedziela, 5 maja 2013

Virtuti Militari i szalone nożyczki vol. III Wyrok

W ostatnim dniu procesu Jezierskiego, 7 maja 1934 roku, prokurator i obrońca wygłosili mowy, które dziś mogą budzić nie tylko zadziwienie, ale i sporą wesołość.

Różycki ze swoim adwokatem, Gustawem Beylinem (z okazji procesu Jezierskiego).
Pierwszy głos zabrał prokurator, i była to mowa co się zowie, z której publiczność dowiedziała się wszystkiego, czego przy drzwiach zamkniętych nie usłyszała, w szczególności o niewystarczających możliwościach seksualnych Jezierskiego: 



Mnóstwo tu ciekawostek. Po pierwsze: że jeszcze w międzywojniu świat teatru był uznawany za hedonistyczny i niski moralnie, wywołujący "nerwowe podniecenie", skoro więc mężczyzna honorowy bierze sobie żonę z "półświatka", to sam sobie winien. Kwestia, czy "doszło do korony romansu" jest szczególnie zabawna: cześć kobiety najważniejsza, skoro więc kobieta mówi, że korony nie było, to nie było, koniec, kropka (a ma to znaczenie walne, bo od tego zależy, czy furia Jezierskiego była uzasadniona, a zatem i wysokość wyroku!). Po drugie: świadomość zmian społecznych, że oto kiedyś "ciało ustępowało przed duchem, a dziś ciało upomina się o swoje prawa" i mężczyzna ma, w jakimś sensie, moralny obowiązek zaspokajać żonę. Po trzecie: usprawiedliwienie Różyckiego, który mógł sobie koronę romansu wziąć, a nie wziął, co dobrze o nim świadczy. I last but not least, obrona kobiety przez przywołanie tekstów Otto Weiningera, nieszczęsnego rasisty, fantasty, Żyda-antysemity, histeryka ze skłonnością do teatralnych gestów (z samobójstwem w domu Beethovena na czele) i największego chyba mizogina w historii, który naukowo chciał udowodnić obiektywną niższość kobiety.

Potem przemawiał reprezentujący Różyckiego adwokat Beylin:


Beylin rozwijał tezę, że Różycki "mógł wziąć, a nie wziął", a winien wszystkiemu jest Jezierski, który nie traktował żony tak, jak powinien. Całą przewiną aktora był niewinny pocałunek w policzek w trakcie składania życzeń. Wreszcie przemówił i obrońca, który miał zgoła inne zdanie na temat tego, czy "doszło do korony romansu", ale skoro kobieta mówi, że nie doszło, to skupił się na budzącym oczywiste skojarzenia słowie "garsoniera":

 

Adwokat, oczywiście, łapie się czego może: oskarża Różyckiego, Jezierską, przywołuje to, że Jezierski "uciekł z majątku rodziców na Ukrainie" (sam Jezierski w końcowej mowie poprosi, żeby sumienie sądu było sumieniem Ojczyzny!), a w aktorze widzi nagle nie członka hedonistycznego półświatka, ale "artystę", który ma obowiązki moralne wobec społeczeństwa (bardzo zabawne to przesunięcie). Wreszcie ogłasza, że nie zna możliwości seksualnych oskarżonego, co musiało wywołać na sali uśmieszki.

Jak się zdaje, najwięcej samemu sobie zaszkodził Jezierski. Powiedział, że dwukrotnie się spowiadał - od pierwszego księdza, jeszcze przed zajściem, usłyszał, że jego obowiązkiem jest bronić czci żony, od drugiego, kapelana więziennego, uzyskał rozgrzeszenie, przez co nie umiał znaleźć w sobie żalu. I to się na nim zemściło: to właśnie fakt, że nie widział swojej winy w próbie zabójstwa, że uważał się za sprawiedliwego mściciela, uzupełniającego lukę w systemie karnym, gdzie brak kary za uwodzenie mężatek, sprawił, że sąd wysłał go do więzienia aż na cztery lata. Uznano, że działał z zazdrości, ale pretensje jego były nieuzasadnione - jako okoliczność łagodzącą potraktowano jego zasługi bojowe. Po wyroku - czytamy w "Nowinach codziennych" - żona Jezierskiego wybuchnęła płaczem, zbliżając się doń na pożegnanie. Pointa artykułu brzmi następująco: Gdy sąd udał się na naradę, p. Jezierska urządziła w sali demonstrację. Zbliżywszy się do ławy powodu cywilnego wręczyła adw. Beylinowi, który występował w imieniu p. Różyckiego, bukiet białych lilij. Były to jednak kwiaty papierowe.

*

Jakie były dalsze losy Jezierskiego? Natrafiłem na biogram na por. rezerwy Norberta Lewald-Jezierskiego, pochodzącego z starej rodziny szlacheckiej herbu Rogala (wywodzącej się z Bibersteinów, a gospodarującej na Pomorzu, Litwie, Ukrainie), który urodził się 16 września 1896 roku (wiemy, że Jezierski miał w czasie zajścia 37 lat) i faktycznie miał Virtuti za wojnę 1920 roku, wszystko zatem wskazuje, że chodzi o tę samą osobę. We wrześniu 1939 roku w Brześciu dołączył do 3 Baterii Motorowej Artylerii Przeciwlotniczej i wraz z nią walczył w kampanii wrześniowej, po czym przedostał się jakoś do Anglii i walczył w Dywizjonie 300 jako kapitan-obserwator. Zginął 4 maja 1942 roku pod Hamburgiem, kiedy jego bombowiec został zestrzelony nad morzem, leży na amerykańskim cmentarzu wojennym w Soltau-Becklingen. 

Różycki przeżył wojnę, w trakcie okupacji nie grał w teatrach (pracował w aktorskich kawiarniach, m.in. w słynnej "U aktorek"); powrócił do spalonej Warszawy w 1949 roku i do śmierci w 1967 grał w Teatrze Polskim. Nie znam dalszego przebiegu kariery scenicznej pani Jezierskiej, nie wiem też, czy pozostała przy nazwisku i przy mężu.



Za: "Nowiny codzienne" nr 123 i 125/1934 oraz "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

piątek, 3 maja 2013

Virtuti Militari i szalone nożyczki vol. II Proces

Oficerski atak nożyczkami jest jak z farsy, zresztą "Czwarty do brydża" Grzymały-Siedleckiego to komedia.  Jednak im dalej wchodzimy w szczegóły, tym robi się poważniej i rzewniej. Teraz relacja z procesu, w następnym wpisie - mowy końcowe i wyrok.

Różycki z inną aktorką, Marią Gorczyńską

"Nowiny Codzienne" piszą, że Różycki grał w "Czwartym" ni mniej ni więcej, tylko Don Juana, ale chyba tylko metaforycznie, bo skądinąd wiemy, że odtwarzał postać Władysława; natomiast parę lat wcześniej istotnie grał w "Wywczasach Don Juana" Wroczyńskiego, zaś już po opisywanych zajściach (1937), podstarzałego donżuana Tola w "Skizie" Zapolskiej. Lowelasem był chyba nie tylko na scenie. Jezierska poznała Różyckiego w trakcie prób do "Czwartego..." i wkrótce życzliwy doniósł mężowi o pocałunku wymienionym przez aktorów. Małżonkowie przeprowadzili ze sobą poważną rozmowę, podczas której Jezierska - jak donoszą "Nowiny Codzienne" - zapewniała męża, że zbliżenie to jest tylko chwilowe, mimo to jednak dwukrotnie odwiedzała Różyckiego w jego garsonierze na ul. Górnośląskiej.

W Jezierskim krew zawrzała, bo taką najwyraźniej miał naturę. Prasa drukowała rozmaite opinie na jego temat. Wprawdzie "Tajny Detektyw" podawał, że żył ostatnio źle z żoną i oboje dążyli do separacji, ale już łódzka "Republika" (myląc zresztą w nagłówku imiona napastnika i ofiary) pisała o małżeństwie w samych superlatywach: Porucznik Norbert Jezierski uchodził za pierwszorzędnego oficera. Odznaczony był orderem Virtuti Militari i szeregiem innych odznaczeń bojowych [Krzyż Walecznych, Niepodległości, Miecze Hallerowskie i odznakę za udział w powstaniu górnośląskim; w toku procesu między powodami do dumy podawał i to, że jego siostra zastrzeliła się, chcąc uniknąć gwałtu ze strony bolszewików, jakby jego własne ordery nie wystarczyły]. Ze swą obecną małżonką pobrał się mniej więcej przed rokiem. Nastąpiło to w takich okolicznościach. Przed rokiem obecna p. Roma Jezierska poważnie zaniemogła. Stan jej był bardzo był groźny i lekarze zadecydowali, że musi się poddać operacji. Nie wiedząc, czy operacja się uda, młoda kobieta postanowiła na łożu szpitalnem połączyć się z ukochanym człowiekiem. Współżycie młodych małżonków nie zdradzało żadnych nieporozumień. W ostatnich tygodniach por. Jezierski zaczął otrzymywać anonimowe listy i telefony, które prawdopodobnie spokojnego i zrównoważonego człowieka doprowadziły do wczorajszego wybuchu. "Nowiny Codzienne" dodawały, aż że do procesu przebywał nadal na Pawiaku, odwiedzali go przyjaciele, ale nie żona. Gazeta zauważała też, że w analogicznych sprawach oskarżonego nie przetrzymywano zazwyczaj w więzieniu i władze są bardzo srogie, co wyjaśnia późniejszy numer: Od czasu aresztowania przebywa w więzieniu, na co bynajmniej nie użala się. Przeciwnie, gdy rodzina czyniła zabiegi o zwolnienie go za kaucją, pragnął pozostać nadal w odosobnieniu. Robi wrażenie romantyka-idealisty, a przytem człowieka egzaltowanego. Poznać to po górnolotnem wysławianiu. 

Jezierski już podczas służby wojskowej miał zatarg z jakimś pułkownikiem i byłby stanął przed sądem wojennym, gdyby nie to, że uznano go za niepoczytalnego. Wydaje się, że istotnie był nieco oderwany od rzeczywistości. Znajomy porucznik porównał go nawet do Don Kichota, mówiąc, że był egzaltowany i nie było rzeczy, którą by się nie interesował. Sam oskarżony wyjaśniał w sądzie, że po powrocie z frontu był załamany stanem etycznym społeczeństwa i powodowany moralnym wzruszeniem, napisał dramat, w Toruniu zaś poznał Romanę, swoją pierwszą miłość, kobietę, w której widział idealną partnerkę do głoszenia prawd etycznych ze sceny. On miał pisać, ona - odgrywać. Tandem umoralniający, spójnia autora dramatycznego z aktorką. Żonę opisywał następująco: jednostka głęboko wartościowa o niewydarzonej duszy i tęsknotach zakrojonych na cudownych płaszczyznach. Miała olbrzymi talent o podświadomości nadzwyczaj czujnej. Jezierska z kolei mówiła, że zainteresowała się nim od strony intelektualnej. Chodziło nam obojgu o stworzenie rzeczywistości odmiennej od normalnego założenia małżeństwa wogóle. [...] Nie będę w tej chwili romantyczką, jeśli powiem jak może wyglądać najciekawsze przeżycie kobiety z mężczyzną. To byliśmy my. Jednak, jak się okazało w toku procesu, szlachetny dramaturg nie był w stanie zaspokoić młodej żony, która zaczęła szukać pocieszenia w romansie z aktorem. Z początku flirtowała z nim, potem zaczęła go odwiedzać pod pozorem, że chciałaby go zobaczyć jak wygląda poza sceną, w życiu prywatnym. Według Różyckiego rozmawiali tylko o sztuce i światopoglądzie, zaś Jezierski za to wymyślał mu od "męskich kokot". Ten wątek, nawiasem mówiąc, jest bardzo ciekawy, kiedy patrzymy na niego z dzisiejszej perspektywy, gdy wiedza o zachowaniu kryptogejów jest znacznie rozleglejsza; Jezierski po raz pierwszy zakochał się grubo po trzydziestce, jego związek "nie miał przypominać zwykłego małżeństwa", historia odejścia z wojska była okryta mroczną tajemnicą, był egzaltowany, skłonny do dramatyzowania i wielkich słów, równocześnie w toku procesu zarzekał się, że gdyby miał pewność, że żona będzie z Różyckim szczęśliwa, to ustąpiłby pola, jakby nieszczególnie mu na tym związku zależało... Ale tego, czy Jezierski był "w szafie", zapewne nigdy się nie dowiemy.

Proces przyniósł ciekawe szczegóły, choć od czasu do czasu toczył się przy drzwiach zamkniętych (tak właśnie: co jakiś czas, kiedy mogło dojść do obrażenia moralności, wypraszano publiczność - w tym kwiat polskich aktorek ze Smosarską na czele - po czym zapraszano ją ponownie). I tak Michał Znicz, znany aktor międzywojenny, zaprzeczył jakoby mówił w garderobie, że trafił swój na swego i nareszcie ktoś mu pokaże, jak się żony uwodzi i położy temu kres. Zapytany natomiast, czy za kulisami aktorzy całują nieraz aktorki tu i ówdzie (rozkoszna dwuznaczność miejsca), przyznał, że i owszem, ale nikt z tego nie wysnuwa wniosków o romansie. Zabawne są zeznania pewnego inżyniera, znajomego Jezierskiego: radził nieszczęśliwemu mężowi, by co najwyżej obił laską po buzi aktora, którego tytułował wytrenowanym uwodzicielem. Zapytany, czemu tak go nazywa, odpowiedział: Miałem na myśli fakt, że jeżeli ktoś ma praktykę, to staje się fachowcem w swojej dziedzinie, a Różycki jest przecież zawołanym amantem scenicznym. Na to padło pytanie: A dlaczego nazywa go pan draniem? Czy każdy mężczyzna, który ma powodzenie u kobiet, musi być draniem? Tu stracił rezon i odparł:  No-o, nie zawsze... 

Sam Jezierski wyznał, że atak zaplanował (specjalnie nie założył munduru, żeby nie splamić jego honoru) a za nożyczki chwycił, bo Różycki wzbudził w nim wstręt śliską charakteryzacją i przyklejonym nosem. Rzucił się na niego z okrzykiem "Ty stary kabotynie!". Chodziło wszak nie o zbrodnię w afekcie, ale o przykładne, publiczne ukaranie uwodziciela i zwrócenie uwagi na to, że kodeks nie przewiduje kar za uwiedzenie czyjejś żony. Różycki, specjalizujący się w rolach amantów-donżuanów, był tu idealnym celem, fachowcem w uwodzeniu kobiet, symbolem wiarołomstwa, szkodnikiem społecznym, który deprawuje kobiety. Swoje zdanie o aktorze Jezierski wyrażał zaiste górnolotnie: Chciałem ukarać go za zdeptanie godności kobiety, szereg poniżeń, które z racji Różyckiego musiały spotkać moją żonę. On zdeprawował żonę moralnie, uwiódł kobietę, od której jest o 25 lat starszy, załamał w niej do głębi podwaliny moralne, nie liczył się z niczem, w sposób obrażający jej godność. Napełnił mój dom brudem. Jacyś ludzie, raz nawet kobieta, zapytywali mnie telefonicznie, czy wiem o romansie mojej żony, zaznaczając, że szkoda tak młodej kobiety dla starego uwodziciela. Wokół mnie wytworzyła się brudna atmosfera. Okazuje się, że i sama sztuka Grzymały-Siedleckiego (dziś nieco, podobnie jak jej autor, zapomniana i znana głównie z miażdżącej a lapidarnej recenzji Słonimskiego: "Chętnie byłbym pierwszym wychodzącym") była tu istotna: Romans rozgrywał się za parawanem sztuki "Czwarty do brydża", która zrodziła polemikę prasową o niemoralności uwodziciela cudzych żon. I choć zdecydowany byłem na rozwód z żoną, chciałem czynem swym odkryć prawdę i zaprotestować przeciwko temu, co się działo. 

Dopiero złośliwy rewolwer i obrócona w poprzek kula sprawiły, że z pełnego godności - w ówczesnym godności rozumieniu, oczywiście - czynu zdradzonego męża-moralisty, oficera i dramaturga, został farsowy atak fryzjerskimi nożyczkami.


Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

czwartek, 2 maja 2013

Virtuti Militari i szalone nożyczki vol. I Atak

Zazdrosny mąż atakuje prawdziwego lub domniemanego kochanka żony - zdarzało się i zdarza. Nie zawsze jednak atakujący jest kawalerem orderu Virtuti Militari, a atakowany - znanym aktorem teatralnym i filmowym. Dramat, który rozegrał się za kulisami Teatru Nowego w Warszawie, na szczęście - jak to w teatrze bywa - nie pociągnął za sobą ofiar śmiertelnych.



Gdzie dokładnie miały miejsce to wydarzenia? Nazwę "Teatr Nowy" nosiło na przestrzeni dziejów kilka warszawskich teatrów, nowość bowiem, jak wiadomo, jest cechą względną i szybko przemijającą. Pierwszy Teatr Nowy istniał przez dwie dekady (1881-1901) przy Królewskiej jako letnia scena ogródkowa rozrywkowego Teatru Małego. Jego następca (1921-26) był krótkotrwałym teatrem operetki i farsy w wielkiej kamienicy na Marszałkowskiej 125 (naprzeciwko gmachu Towarzystwa Ubezpieczeń "Rosja", powojennego "Domu pod sedesami"). Obecny Nowy Teatr Warlikowskiego jest piąty z kolei, w latach 1947-2005 istniał powojenny Teatr Nowy (gdzie z początku kierownikiem literackim był Tuwim, potem dyrektorował tam Dmochowski i Hanuszkiewicz, wreszcie przekształcił się w Teatr Praga). Natomiast Jezierski atakował Różyckiego w przedwojennym Teatrze Nowym, który w latach 1928-39 mieścił się w Salach Redutowych Teatru Wielkiego i był sceną eksperymentalną Teatru Narodowego.

Z artykułu w "Tajnym" wiemy, że były lotnik Jezierski był pisał sztuki teatralne - i rzeczywiście, całe zajście ma aspekt farsowy. Niestety, nie mam numeru 5 pisma, gdzie sprawa była zapewne opisana smakowicie i z detalami, ale jest i numer "Republiki", gdzie czytamy relację: 
     Około godz. 7.30, a więc na trzy kwadranse przed rozpoczęciem przedstawienia komedji „Czwarty do brydża", do garderoby męskiej, zajmowanej przez trzech artystów pp: Różyckiego, Zni­cza i Ziembińskiego, wszedł mąż występującej w tejże sztuce artystki p. Ro­many Jezierskiej, emerytowany porucznik-pilot Norbert Jezierski. Por. Jezier­ski dość często przychodził za kulisy, toteż wizyta jego nie zdziwiła nikogo. 
     W garderobie, przy długim stole siedział p. Michał Znicz, obok fryzjer tea­tralny czesał p. Antoniego Różyckiego. Jezierski po przywitaniu się ze Zniczem i zamienieniu z nim kilku słów, odwrócił się w stronę jego sąsiada i odsuwając dłonią stojącego obok fryzjera, zapytał spokojnie: 
— Czy mam przyjemność z panem Antonim Różyckim? [wg relacji z procesu pierwsze słowa brzmiały: Czy pan jest Różycki? Czy to pan pożyczył mojej żonie 10 złotych?]
Ody padła potwierdzająca odpowiedź, p. N. Jezierski zarepetował go i skierował lufę w stronę oniemiałego artysty.
     Wszystko to trwało sekundę. Strzał jednak nie nastąpił, bowiem rewolwer zaciął się. Widząc to, p. Różycki, zresztą znany sportsmen i bokser, rzucił się na napastnika i chwytając go za dłonie usiłował wyrwać broń. Wywiązała się walka, w czasie której Jezierskiemu wypadł rewolwer z dłoni, wówczas, korzystając z tego, iż na stole leżały nożyczki fryzjerskie, p. N. Jezierski schwycił je i dwukrotnie zresztą niegroźnie ugodził p. Różyckiego w policzek. Odgłosy szamotania zwabiły do garderoby męskiej p. Jezierską, a także maszynistów oraz dyżurnych strażaków, którzy walczących rozdzielili i por. Jezierskiego obezwładnili, wzywając jednocześnie pomocy.

     Przybyłemu posterunkowemu por. 
Jezierski oświadczył, że jako oficer może b
yć aresztowany jedynie przez żandarmerję. 
Po stwierdzeniu, że obecnie 
znajduje się w stanie spoczynku, od
prowadzono go do XII komisarjatu, gdzie s
pisano protokół o całem zajściu, z
atrzymując por. Jezierskiego w areszcie.  [...] 
Przedstawienie wczorajsze odbyło się normalnie. Widownia nawet nie domyślała się, w jakim stanie grają jej ulubieńcy. Po przedstawienia p. Jezierska nie wróciła do domu, a nocowała u rodziny. Por. Jezierskiego dzisiaj o godz. 8 rano wraz z wstępnym aktem oskarżenia przesłano do urzędu śledczego.


Tyle na razie o Jezierskim, więcej w kolejnym wpisie, gdzie obiecuję szczegółową relację z procesu. Co do Siwca zaś - który trafił tu przez przypadek, ale uzupełnijmy dla porządku - był to herszt rodzinnej (Franciszek, jego brat Ferdynand, matka Ludmiła i siostra Zofia, zwana "piękną Zośką") bandy zbójeckiej, terroryzującej na początku lat 30-tych Rybnik i okoliczne miejscowości. 25 listopada 1933 roku bracia Siwcowie wybrali się z kolegą po fachu, Ludwikiem Ostrzołkiem, na włam do Paruszowca, gdzie zamierzali splądrować sklep rzeźnicki. Spłoszeni, przenieśli się do Ligoty Rybnickiej i okradli tam sklep kolonialny Franciszka Kuczery, ale w drodze do Rybnika zostali zatrzymani przez posterunkowego Fojcika. Ostrzołek uciekł, Siwców Fojcik prowadził do miasta, ale - jak donoszą "Nowiny Codzienne" - Franciszek w pewnym momencie zwrócił się podniesionym głosem do posterunkowego, zapytując się go, na jakiej podstawie i dlaczego ich zatrzymano. Następnie Siwiec, oparłszy rewolwer o ramię swego brata, dał do posterunkowego trzy strzały, jeden za drugim. Dwa z nich położyły posterunkowego trupem na miejscu. Bracia uciekli z miejsca zbrodni, Franciszek przez jakiś czas usiłował się ukrywać, ale niebawem został ujęty w Chwałowie. W trakcie procesu i śledztwa nie tylko udowodniono mu zabójstwo Fojcika, ale i wyświetlono należycie całą historię bandy i jej przestępstw. Brat Franciszka, Ferdynand, został skazany na siedem lat więzienia, o wyrokach dla reszty przedsiębiorczej rodzinki nie znalazłem żadnych informacji.

Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Zbrodnia we Lwowie vol. II, czyli "zrobię z ciebie gulasz"



W toku procesu weterana Hieronima Cybulskiego wyszło na jaw tyle smakowitych (przynajmniej dla tabloidów) szczegółów, że sąd postanowił prowadzić przesłuchania przy drzwiach zamkniętych. Z zeznań samego zbrodniarza, jego bliskich oraz zatrudnianych przez niego prostytutek wyłonił się obraz sadysty, tyrana i perwersyjnego miłośnika brzydoty. 



Już podczas śledztwa zdrowie psychiczne Cybulskiego podawano w wątpliwość, od lat bowiem poważnie nadużywał alkoholu i cierpiał na kiłę, która niekiedy prowadzi do obłędu. Trudno się dziwić takim sugestiom: kiedy został przyłapany przez policjantów w kiosku, jadł akurat słoninę, którą krajał tym samym nożem, którym wcześniej ćwiartował zwłoki Emilii Szew, koryntjanki. W procesie (który, co zrozumiałe, wywołał ogromne zainteresowanie: do sądu wpuszczano za kartami wstępu, a sądzono w tej samej obszernej sali, w której w pierwszym procesie skazano na śmierć Gorgonową) powołano biegłych psychiatrów, którzy stwierdzili jednak, że Cybulski jest całkowicie zdrów na umyśle. Jako że pojawiły się plotki, jakoby nosił on w głowie odłamki szrapnela, które spowodowały utratę świadomości i pchnęły go do zbrodni, kioskarza prześwietlono promieniami Roentgena. Plotki się nie potwierdziły. 

W toku śledztwa i procesu oskarżony opisał dokładnie noc popełnienia zbrodni. Emilia Szew (lub Scheff) miała przyjść do kiosku około godziny 23, gdzie Cybulski przyniósł - jak podaje łódzka gazeta "Republika" - 2 flaszeczki wódki i zakąski. Do godz. 3 pili wódkę i jedząc rozmawiali. Po stosunku Cybulski siedząc z dziewczyną* na łóżku wsypał palcami szybko i niepostrzeżenie do szklanki z której piła ona wódkę odrobinę proszku cjankali i dał jej do wypicia, przyczem szklankę, z której pił, trącił o szklankę dziewczyny, mówiąc "na zdrowie". Po wypiciu denatka**, krzyknąwszy "oj" przewróciła się na wznak na łóżku straciła przytomność i po chwili przestała oddychać. Cybulski widząc koło siebie trupa postanowił zwłoki pokrajać, wynieść i rozrzucić i w tym celu zabrał się odrazu do krajania. Nożem obciął naprzód denatce piersi, przeciął tułów wpoprzek koło pępka, używając w robocie prócz noża siekiery i piły. Do godz. 5 nakrajał tyle mięsa ze zwłok denatki, że napełnił niem 2 skórzane teczki, resztę zaś zwłok z nieodciętą jeszcze głową włożył do drelichowego worka i położył koło łóżka. Ukończywszy tę czynność Cybulski położył się i usnął. Po obudzeniu się umył, otworzył kiosk i handlował aż do wieczora. 


Widoczny na ilustracji ze "Światowida" (znalezionej na blogu  międzywojnie.blogspot.pl) skromny kiosk, w którym odbywały się "straszliwe orgje". 


Lekarze nie byli jednak pewni, czy przyczyną śmierci Emilii Szew było otrucie - wprawdzie w żołądku dał się wyczuć nikły zapach gorzkich migdałów, ale równocześnie na resztkach zmasakrowanej głowy odnaleziono ślad pierwotnego ciosu ciężkim narzędziem. Inna łódzka gazeta, "Echo", podała: Jak dotychczas [...] uważa się za pewną tezę, iż Cybulski otruł najpierw swą ofiarę przez wsypanie trucizny do kieliszka z wódką, a dopiero następnie poćwiartował zwłoki. Ponieważ wynik analizy chemicznej zdaje się przeczyć temu przypuszczeniu, stwierdzone obecnie fakty wskazują, że ma się do czynienia ze zbrodniarzem niezwykle wyrafinowanym, który dlatego zapewne zeznał o otruciu, aby móc twierdzić, że uczynił to po pijanemu, a tem samem osłabić wrażenie okrutnego czynu, jakim był rąbanie siekierką i krajanie trupa. Można obecnie przypuszczać, że Cybulski ofiarę swą upił, a gdy pod wpływem alkoholu zasnęła, wówczas zabił ją siekierą - na co wskazywałoby również gruntowne pocięcie głowy, co pomogłoby ukryć największą ranę.    

Przez jakiś czas podejrzewano, że Kołodziej był wspólnikiem Cybulskiego, że nakrył go w trakcie krojenia zwłok i przyrzekł milczenie i pomoc w wynoszeniu szczątków w zamian za jakieś korzyści, ale tego mu nie udowodniono. Sprawę mordu na Emilii Szew usiłowano powiązać, bezskutecznie, ze wspomnianą już cause celebre, czyli morderstwem Lusi Zarembianki, pasierbicy Gorgonowej, a także, na prośbę policji czeskiej, z zabójstwem niejakiej Otylii Vrańskiej, praskiej prostytutki, której poćwiartowane ciało znaleziono w dwóch walizkach:







I tym razem nie udało się udowodnić winy Cybulskiego. Na jaw wyszły za to inne jego ciemne sprawki: Jak się okazuje - donosi dalej "Republika" - jest niezwykłym typem zboczeńca seksualnego. Jeszcze przed rozprawą opowiadał swym obrońcom, którzy go odwiedzili w celi więziennej, że nie mógł zasnąć w nocy, jeżeli przedtem nie sprowadził sobie do kiosku jakiejś dziewczyny. Gdy kładł się sam, miewał stale koszmarne wizje i budził się z silnym bólem głowy. Dalej opowiadał zbrodniarz swym obrońcom, że do żony czuł całkowitą obojętność i od wielu lat nie istniała dla niego, jako kobieta. Podobnie był zupełnie obojętny w stosunku do młodych kobiet. Głód seksualny odczuwał tylko na widok kobiet starszych i brzydkich. Im kobieta była starsza, tem większe wzbudzała w nim pożądanie. W swym kiosku urządzał stale potworne orgje, zapraszając najbrzydsze, stare i zniszczone prostytutki. Szczególnie pod wpływem alkoholu stawał się dla kobiet niebezpieczny (tu z uwagi na drastyczność zeznań sąd utajnił rozprawę). Owa zaniedbywana żona pojawiła się zresztą na sali sądowej, podobnie jak brat mordercy. Brat chciał mu przekazać białą marynarkę, żeby wystąpił całkowicie ubrany na jasno, bo "to robi wrażenie". Kiedy Cybulskiego wyprowadzono z sali, żona podbiegła do niego na korytarzu i - scena jest, doprawdy, tragikomiczna - spytała przez łzy: "No, i co słychać?".

"Echo" donosiło że w aktach znalazły się sekretne notatki mordercy: dzienniczek Cybulskiego, będący swego rodzaju pamiętnikiem. Cybulski po jednej stronie zapisywał wydatki i wpływy z interesu, a na drugiej prowadził kronikę dnia. Zapisywał mianowicie wszystkie ważniejsze wydarzenia dzielnicy, notował skony swych znajomych, zajścia, które dochodziły do jego wiadomości, swoje perypetje miłosne, przepowiadał dalej codziennie pogodę i notował prognostyki, a gdy następnie sprawdzały się one, z zadowoleniem stwierdzał to w dzienniku. Z zeznań świadków wynikało, że Cybulski był emocjonalnie rozchwiany. Z jednej strony parę lat wcześniej usiłował popełnić samobójstwo, z drugiej - terroryzował swoją rodzinę: 9-letni syn maltretowany bał się panicznie ojca i uciekał na jego widok pod opiekę matki. To doprowadziło pewnego razu tyrana do takiej pasji, że z nożem w ręku rzucił się na żonę, krzycząc: "Zbyszka ukrzyżuję, a z ciebie zrobię gulasz". Mimo tego nie uznano go za chorego psychicznie - za morderstwo na Emilii Szew został skazany na dożywocie, choć wówczas za takie zbrodnie szło się na ogół na szafot. Zapewne zaważyła tu bohaterska karta weterana. W więzieniu ponoć sprawował się jak najlepiej. Jego kiosk rozebrano, żeby nie przypominał o krwawej zbrodni, o tych palcach w pudełku z cukierkami i o głowie w teczce, które przywodzą na myśl makabryczny limeryk Goreya:

Ćwiartowanie Wawzera Skowczyka
Było wstrętne: mózg jego zatykał
Odpływ zlewu, jelito
Znaleziono w burrito,
Palce zaś odszukano w ręcznikach.

Ofiarę Cybulskiego - a raczej to, co z niej zostało - pochowano po kryjomu. Oficjalnie dlatego, że władze nie życzyły sobie "niezdrowej sensacji", ale chodziło o coś jeszcze: koleżanki z pracy Emilii Szew zapowiadały, że wystąpią w sposób manifestacyjny, a manifestacji prostytutek władze Lwowa nie życzyły sobie pewnie jeszcze bardziej, niż niezdrowej sensacji. Kondukt, który 13 lutego o godzinie 8 rano poniósł trumnę z kaplicy Instytutu Medycyny Sądowej na cmentarz Janowski, liczył zaledwie pięć osób najbliższej rodziny ofiary.


* określenie nieco pochlebne, skoro miała lat niemalże czterdzieści.
** określenie nieco przedwczesne.


Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

niedziela, 28 kwietnia 2013

Zbrodnia we Lwowie vol I., czyli palce w słoiku z cukierkami

Park, w parku śnieg, pod śniegiem piach. W piachu kawałki porąbanego i osmalonego ciała - w sumie zaledwie 14 kg. Kolejne dni przynoszą jeszcze 21 kg ciała ofiary (w sumie 44 kawałki), rozsypanego w różnych częściach Lwowa. To niedużo, skoro badania wykazują, że zarąbana kobieta była "dobrze odżywiona". Lwów szumi od plotek. Takiej sensacji "Tajny Detektyw" oczywiście przegapić nie mógł. 




Skąd ten "Lwowski Kuerten" w tytule? Ha, wielka wojna przyniosła Niemcom okres ogromnej nędzy, frustracji, niepewności i nierówności, co miało się skończyć obłędem hitleryzmu. Nic dziwnego, że w straumatyzowanym społeczeństwie pojawiło się kilku seryjnych morderców: Haarmann, Grossmann i Kuerten. Wspomniany w tekście Fritz Haarmann (działający wcale nie w Hamburgu, a w Hanowerze, zwany nawet "wampirem z Hanoweru") został zgilotynowany za zgwałcenie i uśmiercenie 24 chłopców w wieku od 10 do 22 lat, choć przyjmuje się, że lista jego ofiar była w rzeczywistości dłuższa. Berlińczyk Grossmann mordował młode kobiety, które następnie ćwiartował (trudno podać liczbę ofiar, choć lista mogła zawierać nawet pół setki nazwisk), kości wyrzucał do rzeki, a mięso sprzedawał na wojennym czarnym rynku; powiesił się w celi przed egzekucją. Kuerten, najbardziej z nich trzech znany, pierwszych morderstw miał się dopuścić jako dziewięciolatek; atakował - co rzadkie - bez szczególnego wzorca, w zależności od tego, na kogo akurat natrafił: kobiety, mężczyzn i dzieci. I choć liczba ofiar była najmniejsza (9 morderstw i 7 usiłowań morderstwa), to właśnie Kuerten zrobił największą medialną karierę. "Tajny Detektyw" nie tylko o nim pisał (że przypomnę tekst z początków tego blogu) ale i co jakiś czas nazywał kolejnego rodzimego mordercę "polskim Kuertenem" (podobnie jak dzisiejsza prasa, która szuka "polskich Fritzlów"). Tak było i w przypadku lwowskiej zbrodni, choć nie było mowy o seryjnym mordercy, a "polskiego Kuertena" należałoby chyba nazwać "polskim bieda-Kuertenem".





Polska po wielkiej wojnie, dodajmy, była nie mniej wykrwawiona i zniszczona niż Niemcy (zwłaszcza, że doszła nam jeszcze jedna ekstra wojna, obrona w roku 1920); wprawdzie ogólna radość z odzyskania niepodległości i wielkie nadzieje działały tu dokładnie odwrotnie, niż niemieckie przygnębienie po traktacie wersalskim, ale zniszczeni weterani zaludniali tereny po obu stronach granicy. Otto Dix i George Grosz, którzy zresztą sami cierpieli na zespół stresu bojowego po przejściu przez okopy, w czasach Republiki Weimarskiej genialnie portretowali swoich byłych towarzyszy broni: jako kaleki-cyborgi bez nóg, rąk, o kulach, ze sztucznymi szczękami, gnijących w suterenach, biedujących na ulicach, wiodących życie zastępcze, niepełne, skarlałe:

Otto Dix: "Grający w skata"
Otto Dix: lewe skrzydło tryptyku "Metropolis"
George Grosz "Bohater"

George Grosz "Ocaleniec"

Jedną z metod opieki nad weteranami były właśnie państwowe koncesje na prowadzenie kiosków, przynoszące może nie kokosy, ale możliwość w miarę godnego utrzymania (dodajmy, że conocne sprowadzanie "koryntjanki" przez Cybulskiego nie oznaczało wówczas, że był bogaty; płatny seks w międzywojniu, o czym pisałem już wcześniej, był bardzo tani). Tak oto ci, którzy przelewali krew za Polskę, dożywali swoich dni na skromnych posadkach, szanowani przez współobywateli. Wprawdzie nie każdy z weteranów, jak widać, był postacią nieskazitelną, ale we Lwowie, raptem 14 lat po heroicznej obronie miasta, bohaterstwo pamiętano - zwłaszcza, że jeśli Cybulski był inwalidą już w armii austriackiej, to męstwem w walce z bolszewikami wykazał się jako kaleka. Tymczasem przez niefrasobliwość Kołodzieja sprawa się wydała - i trzeba było jakoś przełknąć gorzką pigułkę, bohatera-mordercę. O procesie, śledzonym przez cały Lwów, a może i całą Polskę - w następnym wpisie.

Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Nałogowa narzeczonobójczyni czyli straszne skutki czytelnictwa

Wszyscy - w tym ja - biadają nad upadkiem czytelnictwa, tymczasem znad Sekwany płyną wieści zatrważające: czytelnictwo prowadzi w prostej linii do morderstwa. Poczytajcie o Rachel Mery, ofierze "okropnych książek francuskiej ulicy" i projekcji filmowych. Trup się ściele gęsto.



Krótka notka w gazecie "The Argus", wychodzącej w Melbourne, rzuca nieco inne światło na dramat Rachel. Heurteur, zastrzelony narzeczony - skądinąd całkiem nieźle zapowiadający się dyrygent, zachowało się kilka operowych nagrań pod jego batutą - według australijskich dziennikarzy miał dość czytelniczki-gruźliczki i planował się z nią rozstać. Zważywszy na rozwój wydarzeń, można tylko mu przyklasnąć, ale nie był wystarczająco zdecydowany. Niestety, źródła milczą, jakie lektury spowodowały jego opieszałość. Jako że "Zeszłego roku w Marienbadzie" nie weszło wówczas jeszcze na ekrany kin, podejrzenia nasze kierują się na lekturę Prousta.

Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

piątek, 5 kwietnia 2013

Nędza w Poznaniu czyli zaduch obuchem

O nędzy portretowanej w "Tajnym Detektywie" pisałem już wiele razy, ale tym razem szczególna gratka: wyprawa do nieistniejących obecnie slumsów Poznania, gdzie w pokątnych noclegowniach, w brudzie i robactwie gnieździły się tłumy pariasów. Dziś na tym miejscu stoją w większości nowe domy i podejrzewam, że nawet rodowitym poznaniakom nazwa "Podwórze Barlebena" mówi niewiele. 



Może ktoś z miejscowych czytelników wyjaśni to bliżej - ale na ile mogę się zorientować z różnych wzmianek - część miasta, którą odwiedzimy, miała złą sławę od czasów niepamiętnych. Za murami miejskimi ciągnął się wzdłuż rzeki długi, wąski pas podmokłej ziemi, na którym stanęła osada służebna, a w niej liczne garbarnie (stąd nazwa ulic: Garbary). Zakłady tego typu, jak wiadomo, celowo lokowano poza murami, a to dlatego, że potwornie cuchnęły - po pierwsze za sprawą rozkładających się resztek mięsa, po drugie z powodu trawienia skór ptasim nawozem i namaczaniu ich w ludzkiej urynie. Oczywiście, z czasem nowoczesny przemysł wyparł tradycyjne garbarnie, ale ta część miasta zachowała w znacznej części swój biedny i podrzędny charakter, a i bliskość portu rzecznego na Warcie nie polepszała sytuacji. W roku 1879, 5 lipca, "Goniec Wielkopolski" donosił (co być może rzuca światło na panującą obecnie pogodę):


Pół wieku później, w międzywojniu, Podwórze Barlebena, wąski zaułek odchodzący od ul. Piaskowej, było nadal miejscem, w którym szewc by się powiesił. Ot, ubogie podbrzusze miasta - bariera dawnych murów miejskich wprawdzie znikła, ale centrum przesunęło się z okolic rynku zgoła gdzie indziej: w kierunku reprezentacyjnych dzielnic, wznoszonych od przełomu XIX i XX wieku. Na Piaskowej, na Szyperskiej, w Podwórzu Barlebena mieszkali nożownicy, żebracy i niemalże stali goście zakładów zamkniętych, istna obsada "Opery za Trzy Grosze":



Niewiele tu można skomentować, bo i cóż? Człowiek, który bierze ślub z kobietą, która "ma ciepłą kołdrę na zimę" jest równie wstrząsającym przykładem nędzy, co Perlmutterówna z niedawnego wpisu. Sześciu ludzi ("cyganów" pisanych małą literą - trudno powiedzieć, czy chodzi tu o synonim "włóczęgi" czy o taki zapis pochodzenia etnicznego) w klitce 2 na 2 metry, z jednym połamanym stołem. Dwie cichodajki zabarykadowane w wygódce. Wszystko to jak kolejne kręgi dantejskiego piekła.

To, co zwraca uwagę w retoryce artykułu, to wyraźne nakreślenie granic społecznych, zupełnie jak z marksistowskiej czytanki: bogaty Poznań tańczy tango na balach, biedny gnieździ się w norach tłamszony przez policję, opłacaną przez bogatych po to, żeby trzymała biedotę w karbach. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do marksistowskiej czytanki (czy ewangelicznej przypowieści, czy obrazów Georga Grosza, wszystko jedno) o złym bogaczu i dobrym biedaku, w tej wersji opowieści akcenty są rozłożone zupełnie inaczej. Potępieni są biedni. Szukanie "tych, którzy mogliby zakłócić spokój bawiących się" przedstawione jest jako zajęcie szczytne i wymagające wielkich poświęceń, a wobec balujących nie pojawi się ani jedno słówko krytyki, czy choćby wątpliwości. Może tylko drobny przytyk, że "ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś" w przedostatnim zdaniu. Skrzywdzonym jest tu policjant, który się nie mógł wyspać ani zabalować jak należy.

Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

środa, 3 kwietnia 2013

Jak żyć w kryzysie, czyli redukcja denata

Wielki Kryzys przetoczył się - jak i dziś - przez wszystkie warstwy społeczeństwa i sprawił, że wiele słabszych jednostek po prostu nie radziło sobie w nowej, trudniejszej rzeczywistości. Samobójstwa były na porządku dziennym - i nie chodzi tylko o spektakularne skoki bankierów i bankrutów z nowojorskich wieżowców, ale i o drobnych ciułaczy, o przeciętniaków. Historia urzędnika Szablińskiego jest wzorcowym wręcz przykładem takiego powolnego osuwania się w depresję.


Nawiasem mówiąc, z interesującego artykułu w New York Magazine dowiadujemy się, że słynne masowe samobójstwa bankierów należą raczej do legendy. Sądząc po doniesieniach prasowych i raporcie ówczesnego naczelnego lekarza miasta Nowy Jork, w bezpośrednim następstwie Czarnego Czwartku 1929 popełniono tyleż samo samobójstw, co w analogicznym okresie w 1928 roku, i tylko cztery z nich były skokami z wieżowców. A ryzyko samobójstwa nie jest wcale w zawodzie bankiera wyższe niż w innych zawodach. Natomiast w szerszej perspektywie statystyki samobójstw, i owszem, odzwierciedlają przemiany ekonomiczne - i tak szczyt osiągnęły w roku 1932, gdy Wielki Kryzys dał się we znaki nie tylko najzamożniejszym, którzy inwestowali na giełdach, ale szerokim masom. Ta epidemia trafiła z kryzysem i do Polski. 




Samobójstwo urzędnika Szablińskiego jest, w jakimś sensie, typowe. Najwięcej bowiem ucierpiały na kryzysie klasy pośrednie. Najzamożniejsi mieli się z czego wyprzedawać, a ci, którzy stracili na inwestycjach, często byli świadomi ryzyka i zabezpieczyli się dodatkowo. Najbiedniejsi: żebracy, prostytutki, bezdomni byli przyzwyczajeni do życia w nędzy, nie mieli też wielkich oczekiwań, nie byli przyzwyczajeni do wygody - ich sytuacja nie uległa dramatycznej zmianie. W depresję popadali zatem na ogół ci, którzy zostali gwałtownie zdeklasowani: od robotników i rzemieślników, przez drobnych mieszczan, po inteligencję pracującą i drobnych przedsiębiorców. W tekście o Perlmutterównie pisałem o nowych żebrakach: jeden z bohaterów był z zawodu tapicerem, drugi cukiernikiem. Mieli w ręku fach, wykształcenie, ale nie mieli gdzie pracować ani gdzie się podziać. Rentierzy, którzy żyli z odłożonego kapitału, zostali nagle bez grosza przy duszy, a klasa średnia, która czyniła swoje skromne inwestycje w życie codzienne, okazała się niewypłacalna. Do tej klasy należał też Michał Szabliński, który pędził zwyczajne życie pracownika Izby Skarbowej, miał żonę, córeczkę i świeżo wybudowaną na Jerozolimce (podwileńska wieś z kalwarią i sanktuarium). Słowem: zapobiegliwy leming z kredytem mieszkaniowym, który żyje skromnie na posadce, ale pozwala mu się to po pięćdziesiątce wybić na "obywatela" czyli właściciela nieruchomości. 

Spłacanie cudzego, podżyrowanego kredytu, własne problemy finansowe, wreszcie afera z panem P. Tego było, po prostu, zbyt wiele jak na jednego urzędnika. Popełnił zatem samobójstwo (z podwójnym zabójstwem - mniej w tym jednak Sardanapala, więcej człowieka, który sobie nie radzi z odpowiedzialnością), bo poniósł całkowitą życiową klęskę, od której nie było odwrotu. 

Nie ukrywam, że Szabliński mnie wzrusza. W tym, jak porządkuje papiery, jak zostawia po sobie porządek, jest jakaś rozpaczliwa wielkość. W tej drobiazgowości księgowego - rozmach tragedii większej niż cała wileńska Izba Skarbowa.


Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

Jak ćpał międzywojenny Śląsk, czyli opium w Amsterdamie i eter w Czyżowicach

Jak się okazuje, Amsterdam nie od dziś ma w Polsce złą prasę jako siedlisko zepsucia, rozpusty i narkotycznych odlotów. Już osiem dekad temu, kiedy Jacques Brel, który miał opisać Amsterdam w najsłynniejszej chyba swojej pieśni, był niespełna pięcioletnim brzdącem, korespondent "Tajnego Detektywa", John Green, opisał opiumowe zakamarki wielkiego portu. 



John Green to zapewne kolejny pseudonim - żurnalisty polskiego, a może i francuskiego, jeśli artykuł jest przekładem z "Detective" wydawanego przez Gallimarda. Tak czy owak, trudno uwierzyć choćby w jedno słowo, bo wszystko tu jest jak z groszowych powieści: i tawerna, pod którą dziewczyna "tonęła formalnie w ramionach rosłego wilka morskiego", i "orientalna pstrokacizna", i tak dalej, i tak dalej, aż po słowa piosenki, wykrzykiwanej przez zdeprawowaną do cna papugę. Ale jak mawiał pan Jowialski u Fredry:
- Znacie?
- Znamy!
- Więc słuchajcie.


Prawda to, czy nie - w międzywojennej Europie narkotyki były bardzo popularne. Niegdyś traktowane jako specjalność Dalekiego Wschodu, stopniowo zdobywały kolejne regiony. Najpierw wypada wspomnieć to, czym narkotyzowali się jeszcze romantycy: haszysz i opium (czy to palone, czy jako laudanum), potem pojawiały się kolejne leki, które z początku - jak i laudanum - trafiały do aptek, a potem były z nich wycofywane. Po pierwsze: morfina, pochodząca z początku XIX wieku (1804) a sprzedawana od roku  1827 przez firmę Merck (wiek później Merck będzie produkował meskalinę, zażywaną przez Witkacego i oznaczaną w portretach narkotycznych jako MM) i ograniczona komercyjnie w USA w roku 1914. Następnie "nieuzależniający odpowiednik" morfiny, czyli heroina. Był to produkt firmy Bayer (tak, tej od Aspiryny TM, stworzonej w 1897, na rok przed Heroiną TM) sprzedawany w latach 1898-1910 i trwale wycofany przez Ligę Narodów w II poł. lat 20-tych, bo z czasem okazał się gorszy jeszcze od morfiny. Równolegle pojawiła się wspomniana meskalina, znana od tysiącleci w kulturach Ameryki Południowej, a w Europie wprawdzie wyizolowana (1897) i zsyntetyzowana (1919), ale niespecjalnie popularna, jeśli nie liczyć kół intelektualistów. I tak dalej, i tak dalej. 


Równolegle początek wieku to pierwsze wielkie międzynarodowe ustawy antynarkotykowe (1912 - Haga, 1925 - Genewa). Również polski Kodeks Karny z 1932 roku przewidywał kary: Kto bez upoważnienia udziela innej osobie trucizny odurzającej, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu. Nic dziwnego. Euforyczne czasy po zakończeniu I wojny światowej wymagały odreagowania kilkuletniego stresu - ponadto w okopach Wielkiej Wojny tysiące żołnierzy i oficerów uzależniły się od rozmaitych substancji psychoaktywnych, więc kultura ćpania przeniosła się z linii frontu zarówno do podrzędnych tingel-tangli, jak i na ekskluzywne przyjęcia. Szok spowodowany przez Wielki Kryzys obniżył wprawdzie możliwości finansowe społeczeństwa (wspominałem o ubogich narkomanach w tekście o ćpaniu w międzywojennej Warszawie), ale pogłębił zapotrzebowanie na odlot, na oderwanie się od szarej kryzysowej rzeczywistości. Jedni wybierali alkohol, inni - narkotyki właśnie. A te trafiały do Europy głównie przez porty. W Polsce ćpano na ogół narkotyki z Niemiec - przede wszystkim z Hamburga, trafiające do nas przez popularną pośród przemytników strefę Wolnego Miasta Gdańsk. W 1929 roku szacowano, że tylko w Warszawie kokainę, morfinę, opium i eter zażywa 15 tysięcy osób. 

Wyjątkiem był właśnie eter (substancja stosowana do narkozy), zażywany tradycyjnie na Górnym Śląsku i przez Łemków - ten trafiał do nas nie drogą morską, a lądową. Przemycano go w specjalnych pojemnikach (tzw. "blachanach") przez zieloną granicę z Czechosłowacji i Niemiec. Eter pijali (np. z kawą lub sokiem malinowym, z wodą słodzoną miodem i korzeniami, etc.), wąchali lub wlewali do ucha górnicy i robotnicy, a także - masowo - gimnazjaliści. Podawano go nawet - z cukrem lub na smoczku - małym dzieciom, żeby prędzej zasnęły. Pewien ksiądz donosił w liście do biskupa o jakiejś kobiecinie, która mówiła z dumą o swoim dwunastoletnim synku, że potrafi wypić całą szklankę eteru. 

Był to, jak widać, środek odurzający klasy robotniczej (Witkacy z odrazą wyrażał się o jego zapachu): ten "element pocieszający" pojawił się na Śląsku pod koniec XIX wieku, sprowadzony przez biedaków, jeżdżących na saksy do Niemiec, i szybko zyskał popularność. Trawestując znane powiedzenie o tanim winie, tani eter był dobry, bo był dobry i tani - po roku 1918 polski monopol spirytusowy doprowadził do gwałtownego wzrostu cen alkoholu, a wódka stała się w Polsce znacznie droższa niż w krajach ościennych. W tej sytuacji eter płynął jak woda: na wsiach sprzedawano go powszechnie w tak zwanych "kapliczkach", z których każda miała swoje własne przepisy na podawanie: czy to jako "himber" (z dosmaczanym niekiedy dodatkowo sokiem malinowym), czy w inny sposób. Wierzono nawet, że ma właściwości lecznicze, ale, jak wiadomo, uzależniony we wszystko jest skłonny uwierzyć.

W tych rejonach, gdzie eter (zwany "kropką" lub "anodyną") zyskiwał na popularności, zanikało niemalże uzależnienie od alkoholu, ale była to wymiana siekierki na kijek. Księża grzmieli przeciwko eteromanom z ambon, kopalnie zakazywały dopuszczania odurzonych eterem górników do pracy, a rząd polski, przerażony rozmiarami tego nałogu, rozszerzył na eter wspomniane przepisy antynarkotykowe. Badania wśród uczniów na Śląsku (Kazimierz Hrabin, 1933) wykazywały, że do czynienia z tą substancją miało, w zależności od miejsca zamieszkania, od 25 do 80% gimnazjalistów. Badania na całych populacjach (Michał Wiendlocha, 1937) wykazywały, że eteryzowało się od 30 do - w niektórych wsiach - ponad 90% społeczeństwa. Prasa alarmowała, że "dla Ślązaka szklaneczka eteru to tyleż, co kieliszek wina dla Francuza czy kufel piwa dla Niemca", zaś niektórzy lekarze dowodzili - co było już raczej produktem zbiorowej histerii - że eteromania prowadzi do "masowego wymierania dzieci", kazirodztwa, orgii, homoseksualizmu, a także do tego, że chłopcy "kopulują z kozami i innymi zwierzętami". Tak czy owak, o rozmiarze nałogu niech świadczy to, że służby celne konfiskowały rocznie od 500 do 1600 kg eteru, podczas gdy łączna waga wszystkich pozostałych skonfiskowanych narkotyków nie przekroczyła ani razu 6 kg. Starosta Rybnika szacował, że rocznie na teren starostwa trafia ok 4-5 tysięcy litrów tej substancji, a przygraniczne niemieckie fabryczki sprzedawały miesięcznie ok. 1,5 tys. litrów. Czyżowice, centrum handlu eterem, nazywano żartobliwie "Yjterowicami".

W latach 30-tych rząd polski próbował stworzyć wespół z nazistowskimi Niemcami wspólny front walki z eteromanią, ale na próżno - wszystko wskazywało, że Niemcy potajemnie  wręcz wspierały eksport eteru do Polski. Zresztą za chwilę pojawiły się na scenie zgoła inne fronty i front walki z eterem okazał się mniej istotny. Po wojnie zmiana sytuacji politycznej skutecznie postawiła tamę eterowi: prywatne fabryczki padły, kontrabandę ukrócono, wódka potaniała. Czy dziś pija się jeszcze eter na Śląsku albo wśród Łemków - nie mam pojęcia.


Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934 i Adrian Zandberg: “Villages … Reek of Ether Vapours”: Ether Drinking in Silesia before 1939