czwartek, 8 października 2015

Miasta cieni cz. XV

Jako że zbliża się premiera płyty "Tajny Detektyw", na którą trafiły wyłącznie piosenki o kobietach - morderczyniach, ofiarach, niewinnie oskarżonych - to dziś kolejna porcja damskich mugshotów z albumu policyjnego. 













Za: album policyjny

środa, 7 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. II

Proces pięciu rzekomych napastników, którzy mieli zgwałcić i pobić panią Massie, był śledzony przez całą społeczność Hawajów. Narastała wrogość między stacjonującą na wyspach marynarką USA a "krajowcami", w mieście huczało od plotek. 

Pojawili się świadkowie, którzy widzieli białego mężczyznę idącego w ślad za Thalią Massie na kilka minut przed dramatycznymi wypadkami. Mówiono, że miała ona romans z jednym z oskarżonych albo z kolegą męża, z którym została złapana in flagranti, i to nikt inny, jak sam porucznik pobił żonę, łamiąc jej szczękę. Wielu policjantów wypowiadało się dla prasy, że akt oskarżenia jest oparty na zmyśleniach. Pani Fortescue, matka ofiary, odpowiedziała na to szeroko zakrojoną kampanią oszczerstw pod adresem pięciu młodzieńców, a właściwie wszystkich rodowitych Hawajczyków. Głównodowodzący marynarki w tym rejonie, admirał Stirling, który wcześniej ogłosił publicznie, że myślał o linczu, ale niestety "trzeba dać działać odpowiednim organom", teraz obawiał się, że wieść o sprawie dotrze do Stanów, co postawi go w niezręcznej sytuacji - opinia publiczna nabierze przekonania, że bieg wypadków wymknął mu się spod kontroli. Razem z panią Fortescue zadbał więc, by prasa na kontynecie nic nie wiedziała o procesie, który pospiesznie rozpoczęto.

Akt oskarżenia był słaby - incydent z panią Pepples wydarzył się czterdzieści minut po północy, sześć mil od miejsca gwałtu; pani Massie została stamtąd zabrana przez samochód pana Clarka (ze śladem pobicia na twarzy, ale z suknią w dobrym stanie) dziesięć do dwudziestu minut później. Zatem w dwadzieścia minut, co było niemożliwe, mężczyźni musieliby przejechać sześć mil, a następnie sześć do siedmiu razy zgwałcić panią porucznikową i umknąć. W dodatku żaden z nich nie pozostawił śladów spermy. Biegły dr Porter, zapytany, czy to możliwe, odpowiedział wymijająco: "Tak lub nie...". 

Sąd ostatecznie nie był w stanie ustalić werdyktu, głosy przysięgłych rozłożyły się 6 do 6 i sprawę zamknięto. I wtedy robi się naprawdę ciekawie: pani Fortescue - a w zasadzie Grace Rooseveltowa - postanawia wziąć sprawę w swoje ręce.



 ...ależ finał wcale taki nie był. "Tajny Detektyw" nie został najwyraźniej o wszystkim poinformowany. Pani Fortescue, a właściwie Roosevelt, dama z towarzystwa, której koneksje sięgały Białego Domu, mogła zostać zaaresztowana i skazana, mogła stanąć przed fotografem od mugshotów, ale z pewnością nie mogła iść do więzienia na dziesięć lat ciężkich robót. 



Z drugiej strony - "krajowcy" byli wzburzeni. W dniu zabójstwa przed posterunkiem policji zaczęły się gromadzić tłumy protestujących Hawajczyków, a pogrzeb Kahahawaiego zgromadził najwięcej żałobników w historii wysp, jeśli nie liczyć pogrzebu ostatniej królowej piętnaście lat wcześniej. 


Dowody były oczywiste, począwszy od ciała, którego nie udało się wrzucić do wulkanu, przez prześciaradło, w które zawinięto zwłoki, aż do pistoletów:


I to właśnie drugi proces przykuł uwagę całych Stanów. Morderstwo popełnione za poduszczeniem członiki rodziny Rooseveltów było nie lada gratką. Z kraju sprowadzono najsłynniejszego amerykańskiego obrońcę, Clarence'a Darrowa (który był modelem dla prawnika Billy'ego Flynna z musicalu "Chicago") - na próżno jednak. Pomimo wszystkich jego sztuczek (z odpowiednikiem "pomroczności jasnej" włącznie) czworo oskarżonych uznano winnych porwania i morderstwa. W tym momencie zaczęły się naciski na sędziego; potężne figury z marynarki wojennej wstawiły się za mordercami; osobiście zatelefonował prezydent Hoover i polecił uniknąć więzienia za wszelką cenę; gubernator Judd mógł skorzystać z prawa łaski, ale wiedział, że wypuszczenie sprawców linczu w tak zróżnicowanym etnicznie stanie źle wpłynie na jego notowania. Ostatecznie więc zdecydowano się na inne rozwiązanie.

Sędzia skazał wszystkich czworo na dziesięć lat więzienia i ciężkich robót. Po czym, pół godziny później, ogłosił na konferencji prasowej, że zmniejszył czas wykonywania kary do godziny, odsiedzianej w biurze gubernatora. Grace Fortescue powiedziała: "To najszcześliwszy dzień w moim życiu". A jeden z marynarzy, Deacon Jones (który trzydzieści lat później miał się przyznać, że to on zastrzelił Kahahawaiego), wysłał do domu telegram: "Kochana mamo, niedługo wracam, nastaw wodę na kawę."

Thalia Massie w dwa lata później rozwiodła się z mężem i zmarła w 1963 roku na Florydzie, w wyniku przedawkowania barbituranów. Jej matka, żelazna Grace Fortescue, dożyła prawie setki. Do śmierci w roku 1979 w wieku lat dziewięćdziesięciu sześciu, nigdy nie wyraziła skruchy. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 21, rok II, 22 V 1932

wtorek, 6 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. I

Z tylnej okładki "Tajnego Detektywa" patrzy ufna twarz pani Massie, po oczach biją litery nagłówka: TRAGEDJA BIAŁEJ KOBIETY. Jednak jeśli się przyjrzeć bliżej, niekoniecznie pani Massie była tu główną ofiarą...



Sprawa była dramatyczna - kobieta, w dodatku dama z towarzystwa, brutalnie pobita i zgwałcona przez pięciu mężczyzn. W dodatku ona biała, oni - kolorowi (pochodzenia hawajskiego, japońskiego i chińskiego), co budziło wówczas w Stanach oczywiste skojarzenia ze "zhańbieniem białej przez murzyńską bestię" (gwałt na białej kobiecie, często kompletnie fikcyjny, był jednym z głównych powodów linczów czarnych, a amerykańscy marynarze często nazywali Hawajczyków niggers, 'czarnuchami'). Jakby tego było mało, mąż ofiary był oficerem marynarki, więc w grę wchodziły jeszcze zamiary "kumpli z wojska", którzy postanowili pomścić tę zniewagę. Procesem ekscytował się cały kraj (dziennikarze uznali go za sprawę roku ex-aequo z porwaniem dziecka Lindbergha), palce w relacjach maczał prasowy magnat, William Randolph Hearst, a także najwyższe kręgi polityczne. Czemu?

Zacznijmy może od tego, kim była pani Massie, a white woman of refinement and culture, bo to, wbrew pozorom, okazuje się zasadnicze. Dwudziestoletnia Thalia Massie, żona porucznika marynarki, Thomasa Hedgesa Massie, który stacjonował w słynnej potem bazie w Pearl Harbour, pochodziła z wpływowej nowojorskiej rodziny Fortescue. A w zasadzie: Roosevelt.

Jej dziadek ze strony ojca, Robert Roosevelt, był kongresmenem z Nowego Jorku, bratem Theodore'a Roosevelta seniora i stryjem juniora, prezydenta USA. Przez wiele lat miał kochankę, Minnie O'Shea, irlandzką imigrantkę, której zrobił był trójkę dzieci - poślubił ją po śmierci pierwszej żony, a dzieci adoptował, z tym wszakże zastrzeżeniem, że oficjalnie ich ojcem był wymyślony "Robert Francis Fortescue". Wszyscy troje, przez wzgląd na konwenanse, do końca życia posługiwali się tym nazwiskiem - wśród nich Granville Roland Fortescue, ojciec pani Massie. W młodości, podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej, służył na Kubie jako kawalerzysta wraz ze swoim kuzynem, Theodorem Rooseveltem juniorem, później pracował w jego administracji prezydenckiej i jako korespondent wojenny. 

Dziadek ze strony matki należał również do najwyższej amerykańskiej "arystokracji" - jeśli można użyć tego określenia, a chyba można, ponieważ jego przodek, Lion Gardiner (1599-1663), był rycerzem, który jako pierwszy założył angielską kolonię w stanie Nowy Jork (na wysepce u wschodniego wybrzeża Long Island) - Gardiners Island. Otrzymał tytuł Lord of the Manor i po dziś dzień wyspa jest w posiadaniu jego potomków jako ostatnie w całych Stanach dobra nadane przez angielską koronę. Jednym z potomków Liona był zamożny bostoński kupiec i plantator bawełny, Gardiner Greene (1753-1852), który zasłynął wspaniałą posiadłością Pemberton Hill - jego trzecia żona, Elizabeth Clarke Copley (1770-1866) była siostrą trzykrotnego lorda kanclerza Anglii oraz wnuczką niejakiego Richarda Clarke, kupca, którego transport herbaty zniszczono w czasie buntu, znanego jako "Herbatka Bostońska". Wnukiem Gardinera Greena i Richarda Clarke był właśnie Gardiner Green Hubbard, dziadek pani Massie.

Jako zamożny prawnik angażował się w wiele spraw - między innymi założył bostońskie wodociągi, gazownię i transport miejski. A także szkołę dla niesłyszących, bowiem jego córka, Mabel, straciła słuch w wieku lat pięciu, za sprawą szkarlatyny. W szkole zatrudnił młodego Szkota, Alexandra Grahama Bella, który uczył między innymi Mabel, a także, w wolnym czasie, wynalazł telefon. I tu losy ich splatają się w jedno. Hubbard zakłada Bell Telephone Company i zostaje jego pierwszym prezesem; parę dni później Alexander Graham poślubia Mabel. Jego kuzyn Charles John, który zostaje zatrudniony w firmie (rozwija telefonię w Europie) poślubia drugą z sióstr Hubbard, Robertę, a po jej śmierci w połogu - trzecią, Grace. Oprócz tego wespół z teściem zakłada National Geographic Society (tak, to, które wydaje znane pismo) i jest jego pierwszym skarbnikiem (a teść prezesem). 

Wywód ten był długi, ale konieczny. Pokazuje bowiem, kim (w sensie społecznym) była nie tylko pani Massie, ale i jej matka, Grace z Hubbard Bellów Fortescue, która w tej historii spełnia rolę niepoślednią. Wróćmy jednak do dramatycznego gwałtu i pobicia wśród hawajskich palm (tak oto prezentuje się kolażowa rozkładówka):







"Tajny Detektyw" relacjonuje proces za pośrednictwem mediów amerykańskich, więc wkradło się tu kilka przekłamań i niedopowiedzeń. Po pierwsze - pani Massie, która uważała się za lepszą niż większość amerykańskich rodzin oficerskich, była dość nielubiana w swoim środowisku - a z klubu wyszła po sprzeczce z jednym z oficerów (któremu dała w twarz). Porucznik zorientował się dopiero po czasie - i choć państwu Massie niezbyt układało się w małżeństwie, był na tyle troskliwy, żeby zadzwonić do domu i sprawdzić, czy żona dotarła tam bez problemu. Odebrała dopiero za którymś razem, w szoku, i powiedziała, że została zgwałcona.

Wezwana policja przyjęła od niej zeznania - ponoć było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek powiedzieć o osobach, które ją napadły. Tak się jednak złożyło, że niewiele później na posterunek wpłynęła skarga państwa Peeples (bo tak się nazywali). I znów, opis jest niedokładny. Po północy na skrzyżowaniu w Honolulu prawie doszło do zderzenia dwóch samochodów, jednego prowadzonego przez Japończyka, Horacego Ida, drugiego - przez panią Peeples; w wyniku kłótni kolega Idy, pięściarz Joe Kahahawai, uderzył kobietę, która jednak nie pozostała mu dłużna i wyprowadziła analogiczny cios. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z biorących udział w sprzeczce, był trzeźwy.

Thalia Massie nie potrafiła zidentyfikować Horacego pośród innych okazanych jej na posterunku mężczyzn. Jednak kiedy następnego dnia Thalia Massie składała zeznania po raz drugi, dysponowała już rozmaitymi danymi (m.in. podanym przez radio numerem rejestracyjnym samochodu Idy, a także fragmentami zeznań pani Peeples - że jeden z mężczyzn miał złoty ząb, a drugi był ubrany w brązową kurtkę). To wystarczyło. Zaczęła się wielka kampania prasowa, w której pięciu młodych mężczyzn nazywano bandytami, a także pięcioma brązowoskórymi młodymi byczkami, objawiającymi dobrze znane pożądanie mieszańców wobec białych kobiet. 




Za: "Tajny Detektyw" nr 20, rok II, 15 V 1932

sobota, 5 września 2015

Janusz Maria Brzeski, czyli seks w wielkim mieście

Głównym grafikiem "Tajnego Detektywa" od samego początku był Janusz Maria Brzeski  (1907-1957), świeży nabytek imperium prasowego IKaCa, ściągnięty w roku 1930 przez Mariana Dąbrowskiego prosto z Paryża, gdzie zapoznał się z surrealizmem i pracował w agencjach fotograficznych, przy produkcji filmów dla „Paramount” i w redakcji tygodnika „Vu”; nabuzowany tamtejszym artystycznym fermentem, zaczął go przeszczepiać na grunt rodzimy. Pod wpływem Mana Raya stworzył serie fotomontaży: tekę Sex i cykl Narodziny robota. W roku 1931 ze swoim współpracownikiem Kazimierzem Podsadeckim zorganizował w Krakowie pierwszą w Polsce wystawę fotografii modernistycznej, gdzie pokazano prace m.in. takich tytanów awangardy, jak Man Ray, Hans Richter i László Moholy-Nagy. Rok później założył Studio Polskiej Awangardy Filmowej, w którym zrealizował dwa filmy eksperymentalne: Przekroje i Beton (oba przepadły w czasie wojny i dziś są znane z opisów). To mniej więcej tak, jakby dziś naczelnym grafikiem „Faktu” został Wilhelm Sasnal albo Katarzyna Kozyra.

Po zamknięciu "Tajnego" pracował nadal w IKaCu, tworząc m.in. magazyn "As". Po wojnie został współzałożycielem i głównym grafikiem kolejnego fenomenu prasy krakowskiej, czyli "Przekroju". Zresztą, również Brzeski był autorem jego winiety tytułowej, stosowanej przez blisko siedemdziesiąt lat, aż do czasu niedawnego i niesławnego upadku tygodnika.

Wielokrotnie pokazywałem na blogu jego fenomenalne fotomontaże, dotrzymujące kroku najlepszym osiągnięciom epoki. Dziś, z okazji gasnącej już fali ogólnopolskich upałów - montaże z paryskiej teki Sex.












Więcej o Brzeskim można się dowiedzieć na stronach jego siostrzeńca, Andrzeja Wierzchowskiego, skąd zaczerpnąłem skany (niestety, mimo prób skontaktowania się z nim, nie uzyskałem żadnej odpowiedzi).

piątek, 4 września 2015

Przyjaciółka lorda Byrona, czyli Regina znaczy "królowa" vol. II

Regina Orbied-Czajczyńska, królowa piękności adorowana przez lorda Byrona, nie ustawała, jak się okazuje, w swoich wysiłkach i miała cały zestaw dodatkowych powodów do sławy - była również księżną Ileaną Czartoryską i czechosłowacką gwiazdą filmową. A życie księżnych i gwiazd wymaga nakładów...





























Czajczyńska jest na swój sposób fascynująca - przede wszystkim swoją nieudolnością. Zawołanie herbowe wzięte od imienia konia wyścigowego, herb - z medalu dla dżokeja, noszonego zresztą na piersi przy wielkich okazjach, lord Byron, "misterne" oszustwo wekslowe, które pozwoliło jej wydębić drogą bieliznę... wszystko to jest tak dalece wodewilowe, że brzmi jakby Czajczyńska miała zaraz powiedzieć wierzącym jej poznańskim kupcom i dziennikarzom: "Jesteście w ukrytej kamerze!". 

Jeśli Czajczyńska nie była niespełna rozumu, jeśli nie była fantastką na tle chorobliwym, to musiała być desperatką: namotać ile wlezie, nażyć się "na poziomie" przez tydzień, dwa, może miesiąc, dopóki sprawa nie przycichnie, a potem zapłacić za to paroma miesiącami za więzienną bramą. Co przeżyła, to jej.



PS: Lewandowska, o której wspomina dziennikarz "Nowego Kurjera" jako o zielsku wyciętym kosą kodeksu karnego, to bohaterka poznańskiej afery szantażowej, panienka z dobrego domu, córka prawicowego działacza społeczno-politycznego.


Za: "Tajny Detektyw" nr 20, rok II, 15 V 1932, "Nowy Kurjer" nr 85 i 104/1932, 13 IV i 7 V 1932

sobota, 4 lipca 2015

Dziad z Nowogrodzkiej czyli epilog zabójstwa warszawskiej gwiazdy

125 lat temu, 1 lipca 1890 roku, popełniono jedną z najsłynniejszych zbrodni miłosnych w historii Warszawy: w garsonierze, mieszczącej się w kamienicy na Nowogrodzkiej 14 rosyjski oficer Aleksander Barteniew, zastrzelił swoją kochankę, ulubienicę publiczności teatrów warszawskich, Marię Wisnowską.



Wiele by można pisać o sprawie Wisnowskiej - Agata Tuszyńska popełniła na ten temat dwie książki historyczne, powstało kilka powieści i przynajmniej dwa filmy (tuż po odzyskaniu niepodległości "Ludzie bez jutra" Aleksandra Hertza z Węgrzynem w roli ułana, a w 2003 rosyjska "Gra w modernizm"). Najsłynniejszym może odbiciem dramatycznego romansu jest "Dieło korneta Jełagina" rosyjskiego noblisty, Iwana Bunina, które prędko ukazało się również po polsku, pod wymownie podkręconym tytułem: "Marja Sosnowska. Sprawa korneta Jełagina".

W roku 1933 od zbrodni mijały 43 lata (a nie 40, jak błędnie podaje "Tajny"), ale pamięć o niej była wciąż żywa (sentymentalni fani aktorki nadal odwiedzali dawną garsonierę, a wówczas - jedynie mieszkanko stróża), zaś dziennikarze mieli dla czytelników smaczny kąsek. Odkryli Barteniewa, "63-letniego starca" pośród warszawskich włóczęgów...



Barteniewa pochowano w zbiorowej mogile dla ubogich, której nie sposób dziś zlokalizować. Wisnowska, starsza od niego o lat siedem, spoczywała wówczas od lat kilkudziesięciu na warszawskich Powązkach, przy samych katakumbach - pod pięknym obeliskiem, który zresztą niedawno odnowiono:


Czas nie obszedł się z kamienicą na Nowogrodzkiej ani dobrze, ani źle: przetrwała wprawdzie wojnę, ale fasadę pozbawiono niemal całego eklektycznego wystroju, z którego pozostało tylko boniowanie na parterze i trwający resztkami sił balkon na pierwszym piętrze. Nie dam zresztą głowy, czy nie tyle ocalało z budynku po wojnie, bo mam wrażenie, że piano nobile nie tylko ma okna przemurowane z łukowatych na prostokątne, ale w ogóle wydaje się w całości niższe. Cóż, nawet jeśli, to aktorka odwiedzała oficerską garsonierę właśnie na parterze... 


Warszawscy eksperci od duchów i nawiedzeń twierdzą, że duch Wisnowskiej pojawia się w kamienicy dość często, zazwyczaj o poranku, i robi mieszkańcom domu drobne psikusy. Z kolei duch Barteniewa ma się pojawiać wieczorami na Powązkach i składać na grobie czerwoną różę. Co podaję tylko jako przykład siły miejskich legend, które trwają przez kolejne pokolenia.

Za: "Tajny Detektyw" nr 52, rok II, 25 XII 1932


poniedziałek, 29 czerwca 2015

Przyjaciółka lorda Byrona, czyli Regina znaczy "królowa" vol. I


Tak, tak. To już trzysetny, jubileuszowy wpis na tym blogu. Z tej okazji - artykuł o niezwykłej królowej piękności, która grasowała (na kredyt) w Poznaniu, a także nowy tag: "PŁYTA". Dziś bowiem zaczęło się nagrywanie płyty "Tajny Detektyw" i na blogu można sprawdzić, które historie z tygodnika zostały przerobione na piosenki. Należy do nich opowieść o sprytnej Reginie.

Oszustów w międzywojniu było, jak zawsze, wielu - jedni bardziej zręczni, inni mniej. Regina Czajczyńska jest postacią o tyle interesującą, że nie posiadła wprawdzie kompetencji  kulturowych koniecznych do udawania arystokratki, przez co jej listy czyta się jak kabaretowe skecze, ale potrafiła zaskarbić sobie zaufanie poznańskiego mieszczaństwa i poznańskiej prasy, dzięki czemu nacięła niejednego przedsiębiorcę na grubszą kwotę. Najwyraźniej niektórzy poznaniacy też mieli nietęgie kompetencje kulturowe i rzekoma znajomość z lordem Byronem nie wydała im się osobliwa...




Ech, gdzie te czasy, kiedy hrabin było zbyt dużo, ale tytuł książęcy robił jeszcze niejakie wrażenie (zwłaszcza, jeśli polor dawnego szlachectwa mieszał się z polorem tytułu nowego: królowej piękności!) nawet na znanych z... no, powiedzmy, z nierozrzutności kupcach poznańskich!  Było, minęło. Czajczyńską zaaresztowano. Jakie były jej dalsze losy? O tym w następnym poście.

PS: "Hotel Central" należy do najpiękniejszych budynków secesyjnych Pragi (a gdzie jak gdzie, ale tam konkurencja jest spora) i wówczas, choć moda nakazywałaby raczej zakwaterowarowanie w jakimś modernistycznym cudzie ze szkła i betonu, z pewnością nadal cieszył się renomą miejsca dostojnego. Jak Czajczyńska weszła w posiadanie papieru listowego hotelu - nie wiadomo.







Za: "Tajny Detektyw" nr 23, rok I, 21 VI 1931

niedziela, 21 czerwca 2015

Też mieliśmy swoje masakry, czyli Lucjan kłóci się o miedzę

Kiedy Ameryka przeżywa kolejną masakrę, popełnioną przez szaleńca z pistoletem w ręku - tym razem w kościele Charleston - warto przypomnieć, że i u nas w czasach, kiedy dostęp do broni palnej był powszechny dochodziło do podobnych strzelanin. Poznajcie Państwo Lucjana Sierputowskiego ze wsi Grzymały.

Twardogłowi amerykańscy miłośnicy broni palnej (a także nasi rodzimi maniacy) nie tracą rezonu. Z większą jeszcze niż zazwyczaj zapalczywością wygłaszają dyrdymały, że "zabija człowiek, a nie pistolet", a "jedyną ochroną przed wariatem z bronią jest cały tłum zdrowych psychicznie z bronią" (choć w USA na każdy śmiertelny strzał w obronie własnej przypadają 34 niewinne ofiary) itepe, itede. Konserwatywny bloger Erick Erickson zabłysnął tezą, że masakra dokonana przez białego w czarnej parafii nie miała z pewnością podłoża rasistowskiego, prawdziwym zaś winnym jest Bruce Jenner, słynny lekkoatleta i złoty medalista olimpijski, który w wieku lat 65 zmienił płeć, od czego Amerykanom pomieszało się w głowach i odczuli przemożną chęć strzelania do współobywateli. Natomiast niedalekiej od Północnej Karoliny Alabamie republikanie zaproponowali nowelizację prawa, która pozwalałaby nosić pistolety dzieciom oraz zdejmowałaby z handlarzy bronią obowiązek przechowywania danych transakcji (jak np. numerów seryjnych czy nazwiska kupującego), co z pewnością znakomicie wpłynie na poczucie bezkarności bandziorów. Itepe, itede.

U nas, na szczęście, dostęp do pistoletów jest ograniczony (i ginie od nich rocznie 42,5 raza mniej osób na 100 tys. niż w USA), ale bywało inaczej. W II RP o broń palną było nietrudno, mnóstwo jej zostało jeszcze z pierwszej wojny: jakieś pochowane po chatach obrzyny, broń kłusownicza, a także kupowana najzupełniej legalnie myśliwska czy obronna. Im więcej było jej w społeczeństwie, tym niebezpieczniej się robiło, a, co za tym idzie, tym więcej jej kupowano ze strachu, a, co za tym idzie, tym więcej było jej w społeczeństwie, tym niebezpieczniej się robiło... itepe, itede. 

Nie wiem, skąd swój morderczy pistolet wziął Lucjan Sierputowski. Lucjan nie pojawił się w "Tajnym Detektywie" (kiedy dokonywał masakry, pismo już nie istniało). Znam go tylko z fotografii w albumie policyjnym, gdzie występuje w mundurze (choć nie wiem, jakiej formacji):


Mając tylko imię i nazwisko, postanowiłem pogooglować i natrafiłem na historię, którą przyniósł mi - a zatem i Państwu - "Goniec Częstochowski":



Na zdjęciu wydawał się zupełnie zwyczajnym chłopakiem, podejrzewałem, że to może ofiara zbrodni czy zaginiony, ostatecznie jakiś drobny przestępca, a tymczasem... Nie, nie chodzi mi tylko o to, że w ataku furii zaczął strzelać do rodziny i sąsiadów. Takie kryzysy się zdarzają. To, co mnie zaskoczyło, to z jednej strony afekt, z drugiej - wyrachowanie, które kazało u pedałować 46 kilometrów, dystans ponadmaratoński, żeby, skoro już rzucił się w otchłań zbrodni, przy okazji pociągnąć za sobą teściów. Potem trzy tygodnie desperackiego ukrywania się po lasach i wreszcie zgłoszenie się do wziętego adwokata i dobrowolne oddanie w ręce policji: każda z tych rzeczy sprawia wrażenie nieprzystających do pozostałych. Ale któż wniknie w duszę "konstytucjonalnego psychopaty"?


Za: album policyjny, "Goniec Częstochowski" 1938/219 z 28 IX 1938