wtorek, 10 września 2019

Samobójstwo i zabójstwo czyli dwaj panowie M. vol. I

Bywa, że zbrodnie doskonałe stanowią dla detektywów zagadkę, która nie zostanie rozwikłana nigdy. Bywa też, że zagadka rozwiązuje się bez mała sama z siebie, jak było to w przypadku pewnego niedoszłego samobójcy z poznańskiego hotelu.



9  marca 1933 roku lokalna prasa poznańska podała w krótkiej notce, że w pokoju hotelowym jeden z gości usiłował sobie podciąć żyły. Późniejsze publikacje - jak artykuł w "Dniu Bydgoskim" z 22 kwietnia - pozwoliły na bardziej szczegółową rekonstrukcję wydarzeń. Gość przybył w dniu 8 marca w godzinach przedpołudniowych do Hotelu Europejskiego przy ul. Marszałka Focha, prosząc o pokój do wieczora. Przed udaniem się do pokoju Mossakowski zażądał wódki i przysłania mu posłańca. W pokoju wręczył posłańcowi list, zaadresowany do żony, w którym pisał: — ,,Jestem nieuleczalnym alkoholikiem i dlatego odbieram sobie życie." Upłynęło zaledwie kilka minut od czasu kiedy posłaniec opuścił pokój, kiedy portjer hotelu Maciejewski, usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Natychmiast udał się na podwórze, gdzie stwierdził, że w pokoju zajętym przez przybyłego dopiero Mossakowskiego stłukł ktoś szybę. Gdy zapukał do drzwi a nie otrzymał żadnej odpowiedzi, wszedł przez sąsiedni balkon do pokoju, gdzie zobaczył Mossakowskiego na łóżku z przeciętą lewą ręką, z której sączyła się krew. Na podłodze tuż i przy łóżku również była struga krwi. Na nocnym stoliku leżał skrwawiony nóż kuchenny. Portjer Maciejowski zaalarmował natychmiast pogotowie, które przewiozło niedoszłego samobójcę do szpitala, gdzie z odnalezionego dowodu stwierdzono, że jest to Edward Mossakowski.

Edward Mossakowski w szpitalu, "Słowo Pomorskie", data nieznana.

To nazwisko nic policji nie mówiło, bo Mossakowskiego wcale nie szukała. Policjant jednak skojarzył jego wygląd z rysopisem mordercy pewnego listonosza w Toruniu... bingo, Edward Mossakowski był Stefanem Millerem. 

*

Rzecz cała wydarzyła się w Toruniu przy ul. Grudziądzkiej 62 w zwykłym domu robotniczym z muru pruskiego, z dwiema otwartymi, ciągnącymi się przez całą wysokość fasadę werandami. To właśnie tam, na drugim i ostatnim piętrze w trzech pokoikach mieszkała Golusowa, wdowa po tragicznie zmarłym kolejarzu, która dorabiała sobie do renty wynajmowaniem pokoju sublokatorom.

Ul. Grudziądzka 62, NAC
Dom ten istniał zresztą do niedawna - stracił wprawdzie parę lat temu pierwszą, potem drugą werandę, ale stał, dopóki Urząd Miasta nie zdecydował wyburzyć go... pod parking w marcu 2019 roku. Tak oto miasta tracą bezmyślnie swoją pamięć.

23 lutego przybył tam młody człowiek, który przedstawił się jako Stefan Miller i wynajął pokój:


Te karty meldunkowe - wypełnione ze złamaniem przepisów, bo bez przedłożenia stosownego dowodu tożsamości - mamy nawet na zdjęciu. Podobnie jak obrębiony dziwnym szlaczkiem podpis Millera:





Łatwo się domyślić, jaki był plan Mossakowskiego: wybadanie zwyczajów pocztowych.




"Dziennik Bydgoski", jak Państwo widzą, starannie dawkuje napięcie - zresztą cały materiał o procesie Mossakowskiego zajmuje w tym numerze trzy i pół strony i podzielony jest na dwie części - nakreślenie ogólne sprawy i relację z sali sądowych, a każda z nich - na kilka osobnych artykulików pod sensacyjnymi tytułami.


Z Grudziądzkiej Mossakowski vel Miller pobiegł na Rynek Staromiejski, co dziwi, bo to jednak półtora kilometra - trasa do łatwego przejścia, jasne, ale nie kiedy właśnie się kiedy zamordowało się człowieka i zależy na czasie. Najpewniej po prostu w "gorszej dzielnicy" na Mokrem nie miał jak złapać taksówki ("dorożki samochodowej") ani innej okazji.



Tymczasem na Grudziądzkiej sprawa się wydała:


Zwracam uwagę na znaczący szczegół : leżący na stole i "splamiony krwią" numer "Tajnego Detektywa". Prasa konkurująca z IKCem od samego początku próbowała zwalczać "Tajnego" jako pismo demoralizujące (a "Tajny" odpowiadał umoralniającymi artykułami o pożyteczności prasy kryminalnej). Jedna z większych akcji wymierzonych przeciwko tygodnikowi miała miejsce w październiku, pół roku później, kiedy w Krakowie popełniono bardzo podobne morderstwo. Była to słynna "sprawa Maliszów", kiedy to młode małżeństwo planowało podobną akcję (w zamyśle chcieli tylko ogłuszyć listonosza), jednak wskutek wmieszania się rodziny, która pokój odnajmowała, Maliszowie ostatecznie zabili trzy osoby i ciężko ranili czwartą. Pomysł miała im dać właśnie sprawa Mossakowskiego z Torunia, a jej szczegóły mieli poznać za sprawą artykułów w "Tajnym Detektywie". Wiemy zresztą z relacji z sali sądowej, że sędzia szczegółowo dopytywał oskarżonego o pismo. Wróćmy jednak do biegu wypadków.

Mossakowski w Poznaniu szalał, trwoniąc pieniądze na dobra rozmaite, od wódki po samochodzik dla dziecka, żonę zaś uspokoił wiadomością, że kasę ma z puszczania w obieg fałszywych pieniędzy:







Ale, jak już wiemy, nie było to konieczne - Mossakowski w ataku histerii próbował popełnić samobójstwo i ostatecznie przyznał się do winy bez większego naciskania. U Hińczów, u których się zatrzymał z początku, znaleziono w palenisku narzędzia zbrodni: nóż i młotek. Do Torunia posłano jego zdjęcie, które rozpoznał kierowca taksówki i wynajmująca pokój wdowa. Zaczął się proces.

Za: "Dzień Bydgoski" z 22 IV 1933, album policyjny




środa, 28 sierpnia 2019

Staszliwe skutki (nie)palenia marihuany


Poznajcie Waltera „Czerwonego” Tylczaka, polskiego gangstera z Detroit, bohatera przerażającej – i kompletnie zmyślonej – opowieści o śmiertelnych skutkach palenia zioła.



Od połowy XIX wieku w USA chętnie palono konopie indyjskie, jednak w ramach wielkiej akcji porządkowania rynku medykamentów i walki ze sprzedawcami różnego rodzaju cudownych eliksirów wprowadzano stopniowo nowe zasady, wedle których konopie podpadały pod kategorię "trucizn", czy "leków szkodliwych dla zdrowia" i mogły być sprzedawane tylko na receptę lekarską. Przepisy zaostrzyły się na początku XX wieku, zwłaszcza po wprowadzeniu prohibicji w 1920 roku, kiedy to wielu ludzi zamiast zakazanego alkoholu relaksowało się paleniem trawy. Po zniesieniu prohibicji w 1933 roku szczególnym wrogiem konopi został szef Federalnego Biura d/s Narkotyków, Harry J. Anslinger, który upierał się, że ich palenie prowadzi do morderczych chętek i nieopanowanego popędu seksualnego - był też wojującym rasistą i dowodził, że palenie skłania białe kobiety do seksu z czarnymi mężczyznami. 

Do naszego kraju zjeżdża całymi tonami śmiertelna, straszliwa trucizna, która niszczy i rozdziera nie tylko ciało, ale samo serce i duszę każdego człowieka, który z miejsca staje się niewolnikiem którejś z jej okrutnych, niszczycielskich form. Marihuana to droga na skróty do domu wariatów. Pal przez miesiąc papierosy z marihuaną, a to, co kiedyś było twoim mózgiem, stanie się jeno magazynem upiornych zjaw. Haszysz z najłagodniejszego człowieka, którego śmieszył pomysł, że mógłby go opanować jakiś nałóg, czyni mordercę, który zabija dla samej przyjemności zabijania.

Ostatecznie dopiął swego w roku 1937, kiedy wprowadzono Marihuana Tax Act, zakazujący posiadania i sprzedaży trawy. Zrazu spotkało się to z niewielkim oporem, bo aptekarze i lekarze nie znali terminu "marihuana" i nie wiedzieli, że uderza to w recepty na konopie - a potem było za późno i raport LaGuardii (burmistrza Nowego Jorku, który nie zgadzał się z propagandą Anslinegra) został odrzucony jako "nienaukowy". 



Zmianom przepisów towarzyszyła wielka kampania Anslingera i jego sojuszników, m.in. magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, któremu na rękę były opowieści o demonicznej sile marihuany, bo pomagały w sprzedaży brukowców. Artykuły, ulotki i poradniki, dowodzące straszliwej szkodliwości konopi roiły się od krwawych opowieści i znalazły swoją kulminację w filmach: „Marihuana” z 1936, „Zabójca młodości” z 1937, a przede wszystkim w zrealizowanym w 1936 roku przez grupkę religijnych aktywistów „Tell Your Children” („Powiedzcie swoim dzieciom”). Znany jako jeden z najgorszych filmów w historii kinematografii, został nakręcony w dobrej wierze, a następnie – wykupiony, przemontowany i wzbogacony o ostrzejsze sceny przez Dwaina Espera, specjalisty od exploitation films – trafił do kin dla zgoła innej publiczności jako „Reefer Madness” („Ziołowy obłęd”; występował także jako „Paląca kwestia”, „Narkoman”, „Narkotyczna młodość” i „Obłęd miłosny”). W latach 70. osiągnął status filmu kultowego w latach 70., bo upalone pokolenie dzieci kwiatów znakomicie bawiły się przy tej perle nieudaczności, a także później (znakomity parodystyczny musical pod tym samym tytułem z roku 1998, sfilmowany w 2005). Opowieść rozrasta się na zasadzie od rzemyczka do koniczka: prosta jest droga od wypalenia zioła do wypadku samochodowego, morderstwa, samobójstwa, próby gwałtu, halucynacji i ostatecznego szaleństwa. Esper w swojej wersji „Reefer Madness” położył nacisk na sceny seksu i przemocy – a równocześnie był kryty przed zakusami cenzury, był to bowiem film umoralniający. Jakże często największe plugastwa można znaleźć w umysłach samozwańczych strażników publicznej moralności.



Takie dzieła potrzebowały oczywiście, jak średniowieczne kazania, egzemplów, czyli poruszających przykładów z życia wziętych. Dostarczał ich Anslinger i podobne w tonie a niekiedy tożsame notatki rozchodziły się w ulotkach i w prasie. Jedną z czołowych spraw było podwójne zabójstwo w stanowym zakładzie penitencjarnym w Marquette, gdzie zawsze pojawia się straszliwy upalony morderca Tylczak. Na przykład w ulotce „Narkotyczny demon” z roku 1940 można było przeczytać: Jakiś czas temu ciszę więzienia stanowego w Marquette w stanie Michigan rozerwały dźwięki rewolwerowej strzelaniny, a w godzinę później dobroduszny więzienny doktor leżał obok lojalnego więźnia, który oddał życie, próbując ocalić swego przyjaciela, doktora. Śledztwo wykazało, że broń i amunicję przeszmuglowano do więzienia w podwójnych dnach pojemników ze śledziami, a także że do więzienia przemycono również MARIHUANĘ, z której Tylczak, morderca doktora i współwięźnia, dobył swojej demonicznej odwagi. 

*

Niestety dla Anslingera dziennikarze zaczęli naciskać go w sprawie podawania źródeł, więc w 1936 roku napisał do dyrekcji więzienia, która w odpowiedzi sprostowała nieścisłości:

Artykuł w gazecie niewątpliwie odnosi się do zabójstwa dr. A. W. Hornbogena, które miało miejsce w naszym szpitalu więziennym pięć lat temu. […] Pistolety nie dotarły tu w podwójnych dnach pojemników ze śledziami, tylko w konserwach drobiowych firmy Hormel. Zostały tam umieszczone w Detroit, przywiezione tutaj i umieszczone pod niewielkim mostkiem w okolicach terenów należących do więzienia. Następnie puszki wwiózł zastraszony więzień, kierowca ciężarówki. Nigdy nie udało nam się dowieść z całą pewnością, że marihuana miała cokolwiek wspólnego z zamieszanymi w ten spisek, wyglądający na próbę ucieczki. Podejrzewaliśmy wprawdzie, że mieli marihuanę, ale nie znaleźliśmy na to żadnych dowodów.

Następnie dyrektor Walter F. Gries szczegółowo opisuje próbę ucieczki:

W owym czasie czterej osadzeni dzięki pomocy z zewnątrz otrzymali broń; nazywali się Germano, Roxbury, Buver i Hohfer. Trzem pierwszym z nich udało się trafić do szpitala więziennego z przepustką chorobową. Kiedy doktor Hornbogen, zastępujący lekarza więziennego przebywającego na wakacjach, badał pacjenta Germano, ten, poproszony o zdjęcie koszuli, wyjął ze spodni ukryty tam pistolet i zastrzelił doktora, a następnie postrzelił więźnia-pielęgniarza nazwiskiem Oligschlager, który próbował interweniować i pomóc lekarzowi. Doktor zmarł natychmiast, więzień-pielęgniarz tego samego dnia wieczorem.

O ile udało nam się ustalić, ludzie ci nie zamierzali zabić lekarza, tylko stał się on przeszkodą w ich planach, a że – jak zakładamy – byli oni pod niejakim wpływem Marihuany, po prostu zastrzelili go i zbiegli schodami do rotundy, zabrali klucze tamtejszemu strażnikowi, wyszli na dziedziniec, a stamtąd na trzecią kondygnację budynku przemysłowego, gdzie trzej pierwsi osadzeni się zastrzelili. Czwarty, Hohfer, odebrał sobie życie w celi, której nie udało mu się opuścić.

Oto krótka historia incydentu, który wydarzył się tu pięć lat temu, w sierpniu.

Nazwisko Tylczak, owszem, pojawia się w tym obrazku – ale był to człowiek, który zorganizował przemyt broni do więzienia. Został potem aresztowany dzięki ciężkiej pracy detektywa Van Loomisa z policji stanu Michigan. Tylczaka następnie osądzono i skazano. Jakiś czas później wrócił do Detroit żeby zeznawać w innej sprawie i uciekł konwojentom z sali sądowej. Jakiś czas później jego ciało znaleziono chyba gdzieś w hrabstwie Wayne albo w okolicy i podejrzewa się, że został zastrzelony przez członków własnego gangu.

Anslinger musiał być niepocieszony.


"Rotunda" w innym więzieniu w stanie Michigan, w Jackson - był to centralny hol całego więzienia, gdzie dochodziły poszczególne korytarze.


*

Jakie zatem były prawdziwe losy Waltera Tylczaka? Wiemy, że przed ukończeniem osiemnastego roku życia zdążył dwa razy zostać postrzelony przez policję; odsiadywał liczne wyroki, dwukrotnie też uciekł z więzienia. Należał do jednego z najważniejszych i zarazem najbardziej brutalnych gangów w ówczesnych Stanach, Purpurowego Gangu z Detroit, założonego przez braci Burnstein i trudniącego się głównie przemytem alkoholu, porwaniami i wymuszeniami. Na początku lat 30. gangsterzy prowadzili tak wystawne życie - i zarazem czuli się tak dalece bezkarni - że zaczęli popełniać głupie błędy, które ułatwiały policji ich ściganie. Do tego zaczęli ze sobą rywalizować, co pociągnęło serię zabójstw.

Rzeczywiście, w 1932 „Ironwood Daily Globe” donosiło o skazaniu go za zorganizowanie szmuglu pistoletów. Oskarżonymi o przemyt i przyczynienie się do śmierci dr. Hornbogena byli Stanley Podolski, odsiadujący karę 20 do 40 lat w Marquette za napad na bank; Walter Tylczak, obecnie przebywający w więzieniu w Jackson, oraz Stanley I. Sczitko, alias Sam Sceatko, blacharz z Detroit, również osadzony w więzieniu Marquette. Ostatecznie Waltera „Czerwonego” Tylczaka, który już siedział w Jackson za rozbój, skazano za morderstwo drugiego stopnia na dodatkowe 20 do 40 lat odsiadki, a Stanleya Podolskiego i Sczitkę uniewinniono (Stanley, jak sądzę, musiał być słusznej postury, miał bowiem ksywkę „Big Stack”, co należałoby tłumaczyć jako „Stosisko” albo „Hałda”).

Tylczak poszedł siedzieć, ale - jak już wiemy z listu dyrektora więzienia Marquette - uciekł z sądu. A tak naprawdę z aresztu miejskiego, dokąd przeniesiono go z więzienia, żeby zeznawał w sprawie niejakiego Williama Sudomiera, oskarżonego o zabójstwo (w marcu 1931 roku) zamożnego przedstawiciela handlowego Josepha Burke'a. Obaj przestępcy znali się od dziecka, w roku 1925 (kiedy mieli po osiemnaście lat) trafili razem do zakładu poprawczego za rozbój na właścicielu spożywczaka; po pół roku, w styczniu 1926, uciekli stamtąd, ale obaj wpadli – Tylczak pod koniec lutego, kiedy pechowo spróbował obrabować tajniaka, a Sudomier w marcu, kiedy policję powiadomiła czternastolatka, którą namawiał do romantycznej ucieczki we dwoje. 

Wkrótce jednak przyjaciele zostali wrogami; za ucieczkę z poprawczaka trafili do Marquette, a kiedy opuścili więzienie, napadli wspólnie na poborcę podatkowego; Tylczak został postrzelony, Sudomier go porzucił i salwował się ucieczką. Znów obaj znaleźli się w Marquette, ale tym razem w rywalizujących ze sobą grupach. Kiedy ucieczka z więzienia się nie udała, Tylczak i inni więźniowie uważali, że wsypał ich właśnie Sudomier. Teraz, w akcie zemsty, Tylczak oskarżył go przed śledczymi o zabójstwo Burke'a: mieli razem podjechać pod dom ofiary, Walter czekał w samochodzie, a William ruszył do środka z rewolwerem, a wróciwszy oświadczył, że Burke wrócił za wcześnie do domu i "musiał go zastrzelić". Obrońca Sudomiera na sali sądowej zapytał nawet Tylczaka, czy to prawda, że próbuje doprowadzić do powrotu oskarżonego do Marquette w nadziei, że współwięźniowie pomszczą jego krzywdę i ukarzą kapusia. Złożywszy zeznania, Tylczak – jak wiemy – zbiegł 8 lipca 1933 roku.

Za jego głowę wyznaczono nagrodę 500 dolarów wedle starej reguły „żywy lub umarły”, a listy gończe posłano również do Polski, sądząc, że może próbować ukryć się w rodzinnych stronach. Stąd wklejka w albumie polskiej policji i anonse w gazetach:



Poszukiwania były jednak niepotrzebne, bo raptem tydzień po tej notce w łódzkim "Echu" sprawa niejako sama się rozwiązała.

*

26 listopada 1933 roku znaleziono ostrzelany samochód, nowiutkiego chryslera, a wewnątrz dwa ciała. Byli to nierozłączni Abe Axler i Eddie Fletcher, nazywani "bliźniakami syjamskimi", którzy byli najważniejszymi zabójcami w szeregach Purpurowego Gangu. Zostali zlikwidowani zapewne przez własnych ludzi, czy to za podprowadzanie pieniędzy gangu, czy to na zlecenie włoskiej mafii, z którą rywalizowali w handlu narkotykami w Detroit. W chwili śmierci trzymali się za ręce i tak też ich znaleziono. 

Bliźniacy syjamscy

W tej samej okolicy, ledwie dwa dni później, 28 listopada 1933 roku o 7:20 rano pewien farmer znalazł leżące na poboczu ciało. – jak podawały „Ludington Daily News” – Zmarły został zabity strzałem w głowę i zapewne wyrzucony z samochodu do rowu. W kieszeniach znaleziono pociski kal. 38 mm oraz pęk kluczy, które według policji mogły być wytrychami do zamków. Jak się zdaje, z ubrania usunięto wszelkie znaki szczególne i ciało zidentyfikowano dopiero parę godzin później dzięki odciskom palców. Z tego samego artykułu dowiadujemy się również, że Policja hrabstwa Macombe, która zidentyfikowała Tylczaka po jego odciskach palców, uważa że był on jednym z ludzi biorących udział w zabójstwie dr. Juliusa C. Harrisa, dentysty z Detroit, który zginął w kasynie sobotni wieczór, czyli trzy dni wcześniej.

Niedługo później Sudomier, którego proces o zabójstwo Burke'a nadal trwał, ale oskarżony wpłacił kaucję w wysokości 10 tys. dolarów i odpowiadał z wolnej stopy - zgłosił się na policję i powiedział, że jest spłukany, więc chętnie pomoże w sprawie rozwikłania zagadki zabójstwa Tylczaka. Ale nic nie wskazuje, żeby ją rozwikłano. 

Możliwości są różne: zemsta samego Sudomiera, który chciał unieszkodliwić zbiegłego świadka; pozbycie się przez kolegów niewygodnego, intensywnie poszukiwanego przez policję przestępcy; porachunki o pieniądze zrabowane dentyście w kasynie pomiędzy jego zabójcami; wreszcie: ogólny zmierzch Purpurowego Gangu i dobijanie jego resztek przez Włochów. Tak czy owak, Tylczak przeżył życie krótkie i awanturnicze - w chwili śmierci liczył zaledwie dwadzieścia sześć lat i nie miał pojęcia, że za parę lat stanie się jednym z przykładów szkodliwości marihuany.

Za: "Echo" 20 XI 1933, „Ludington Daily News”, 28 XI 1933; „Ironwood Daily Globe” 9 VI, 14 VII, 23 VIII, 13 XII 1932, reefermadnessmuseum.org, album policyjny

wtorek, 29 stycznia 2019

List gończy jako reklama czyli Nowak postrachem wsi

Ta twarz fascynowała mnie od dawna - na tle innych przestępców z albumu ten brodacz w tanim, złachanym ubraniu wyróżniał się niezwykłym spojrzeniem: zarazem napiętym i melancholijnym.


Dopiero kwerenda w udostępnianych online numerach "Gazety Śledczej" pozwoliła go zidentyfikować:



Jakub - do reformy pisowni w roku 1936 jeszcze Jakób - Nowak był włóczęgą i słynnym podpalaczem, który grasował w roku 1928 w Wielkopolsce. Pochwycony, okazał się sprawcą siedemnastu (jak podał "Kurier Zachodni"), a po dłuższym śledztwie dwudziestu pięciu ("Pielgrzym") podpaleń:




Nowaka osadzono w zakładzie dla psychicznie chorych w Kościanie - nie Kościerzynie, jak podawała potem błędnie prasa (była to stara placówka w średniowiecznym klasztorze bernardynów, którą w 1893 roku przemianowano z Prowincjonalnego Domu Poprawczego na Prowincjonalny Zakład dla Obłąkanych i Idiotów a w 1919 - na Krajowy Zakład Psychiatryczny). I sprawa na tym by się  może zakończyła, ale uważny czytelnik dostrzegł już, że zdjęcie w albumie pochodzi z roku 1931. Sprawy bowiem potoczyły się inaczej. Latem tego roku Nowak uciekł z zakładu i był poszukiwany przez policję w całym kraju, przypisywano mu też kolejne przestępstwa, przy okazji zapewniając czytelników, że Nowak ma "niezwykły dar ukrywania się w polu". "Gazeta Grodzieńska":


"Gazeta Szamotulska":


"Gazeta Wągrowiecka":


Podpalenia stanowiły wówczas ok. 30% przyczyn pożarów - obok tych tradycyjnych, będących, zwłaszcza na wsi, orężem w sąsiedzkich waśniach, wraz z rozwinięciem się ubezpieczeń ogniowych pojawiła się nowa kategoria: podpalenia asekuracyjne, mające na celu wyłudzenie pieniędzy z odszkodowania. Należy przy tym pamiętać, że był to zupełnie inny kraj, niż dzisiaj. Kazimierz Wielki może i zostawił Polskę murowaną, ale tylko w porzekadle: na 1,4 mln budynków w miastach i miasteczkach Polski drewnianych było prawie 1,1 mln. Większość z nich była oświetlana świeczkami i lampami naftowymi, ogrzewana żywym ogniem w piecach i kominkach. Pożar był czymś znacznie bliższym życia codziennego, niż dzisiaj. I bardziej się go bano.

Popularność Nowaka była tak znaczna, że poznańskie Krajowe Ubezpieczenie Ogniowe wypuściło reklamę w formie listu gończego, straszącego słynnym podpalaczem, ale też i innymi włóczęgami. Wydrukował ją - niemal na całej stronie - "Głos Robotnika":




Ta sama firma zresztą publikowała też w prasie (tu: w "Gazecie Wągrowieckiej") wielkie ostrzeżenia o zmianie przepisów, bo 10 września 1931 rozporządzenie Rady Ministrów wprowadzało za podpalenie karę śmierci:


Tyle, że przepis długo nie obowiązywał - w roku 1932 wszedł nowy Kodeks Makarewicza, który w art. 215 za "sprowadzenie niebezpieczeństwa pożaru" groził karą od tygodnia do roku więzienia i od stu do miliona złotych grzywny, a za umyślne spowodowanie pożaru (co uznawał za zbrodnię) lub za wchodzenie w porozumienie by popełnić to przestępstwo - od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Z reguły jednak orzekano rok do dwóch, chyba, że doszło do ofiar śmietelnych, wtedy dopiero groziła kara śmierci. Tyle wiem. Nie wiem jednak, co stało się z Nowakiem - czy go ponownie ujęto?

A może ukrył się w polu tak skutecznie, że zniknął?


Za: Tomasz Sawicki, "Pożary i podpalenia w międzywojniu" (https://www.ppoz.pl/zajrzyj-do-srodka/historia-i-tradycje/1230-pozary-i-podpalenia-w-miedzywojniu), album policyjny, "Gazeta Śledcza" z 16 VI 1931, "Kurier Zachodni" z 24 XI 1928, "Pielgrzym" z 1 XII 1928, "Gazeta Grodzieńska" 12 VIII 1931, "Gazeta Szamotulska" 8 VIII 1931, "Gazeta Wągrowiecka" 13 X 1931,
"Głos Robotnika" z 25 VII 1931










czwartek, 24 stycznia 2019

Policja na tropie słynnej kuzynki

Ta twarz na pierwszy rzut oka nie powinna się pojawić w "Albumie przestępców" - ale też pozory mylą; ileż to już razy, wrzucając zdjęcia do sieci, pisałem o tym czy tamtym delikwencie "Szczere spojrzenie" a potem go identyfikowałem i okazywało się, że to wielokrotny oszust. Tu jednak mamy dość sympatyczną starszą panią o delikatnych rysach, ze skromną biżuterią i czołem okolonym otokiem siwiejących włosów, zupełnie jak...


...zupełnie jak Maria Curie-Skłodowska na banknotach. I skojarzenie to nie jest przypadkowe - była to bowiem, jak się okazało z "Gazety Śledczej", Maria Felauer-Skłodowska, kuzynką noblistki.










"Henryk i Wiesława" to Henryk Felauer (niekiedy: Felaner), właściciel majątku Rykoszyn pod Kielcami, który poślubił rodzoną ciotkę noblistki, Wisławę Julię Skłodowską. Ich córka była postacią niebylejaką - z pewnością nie tak słynną jak kuzynka, ale w Łodzi bardzo znaną. Już sam fakt, że była lekarką, oznaczał dla kobiety urodzonej w roku 1874 drogę przez mękę i wyrzeczenia. Nie wiem, gdzie ukończyła studia, ale w roku 1910 praktykowała w Krynicy jako ginekolożka i ogłaszała się w "Medycynie i kronice lekarskiej":


Bliźniacze domy zdrojowe "Pod Koroną" i "Pod Berłem", spore i murowane, z których każdy zawierał pięćdziesiąt pokojów, należały do państwa, czyli były zapewne częścią C.-K. systemu opieki zdrowotnej. W roku administracyjnym 1913/1914 była pierwszą asystentką Dyrektora Domu Zdrowia (zastępowaną od 5 V 1914 przez inną lekarkę) Towarzystwa Domu Zdrowia uczącej się młodzieży polskiej "Pomoc bratnia" w Zakopanem, czyli "Bratniaka" - instytucji, która leczyła ubogich studentów, którzy w owych czasach masowo zapadali na gruźlicę. Szefem towarzystwa był dr Kazimierz Dłuski, słynny działacz niepodległościowy, który poślubił siostrę Marii Skłodowskiej, wszystko więc pozostawało w bliskich kręgach rodzinnych. Nie wiem, w którym roku ani czemu Maria Felauer przeniosła się do Łodzi, nic też nie wiem o jej mężu - zapewne poślubiła któregoś z kuzynów i stąd nazwisko "Skłodowska", ale może w ten sposób tylko podkreślała powiązania ze słynną podówczas rodziną, a pozostała przy nazwisku panieńskim, bo sama była już dość znana jako lekarka. Oprócz działalności medycznej zajmowała się tłumaczeniami ("Bakterye i choroby zakaźne" M. Schotteliusa, wyd. 1907) oraz pracą naukową, m.in. napisała pierwszą w historii biografię kuzynki - "Życie Marii Skłodowskiej-Curie i znaczenie radu w lecznictwie" (1926). Mieszkała przy Zamenhofa 1(lub 2, jak podają inne źródła), blisko rogu Piotrkowskiej, w nieistniejącym już domu, na którego miejscu stoi szereg brzydkich bloczków.

*

Co zatem sprawiło, że Maria Felauer-Skłodowska trafiła do "Gazety Śledczej"? Otóż nie tyle może zaginęła, co zniknęła - i było to zniknięcie bardzo starannie zaplanowane, świadoma decyzja samodzielnej, odważnej i opanowanej kobiety, a nie "desperatki", jak pisał dziennikarz "Echa":


Podobny nieco w treści artykuł w "Nowym Kurierze" dodaje znaczący szczegół: że po każdej wizycie na cmentarzu, gdzie leżała jej matka, Maria Felauer popadała na kilka dni w tak głębokie przygnębienie, że spędzała kilka dni w łóżku. Wygląda więc, że Maria cierpiała po prostu na depresję - spowodowaną częściowo przynajmniej śmiercią męża i matki - którą dziś być może dałoby się wyleczyć. Niemniej jednak śmierć swoją zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach.


Maria Felauer-Skłodowska opuściła mieszkanie 13 listopada 1930 roku - nie do końca pewna, czy uda się jej przeprowadzić samobójstwo, skoro dała służącej czas do 1 grudnia. Mogła spokojnie przyjąć zabójczy zastrzyk w mieszkaniu, ale wybrała jednak góry - czy to dlatego, że z Zakopanem łączyły ją szczególnie szczęśliwe wspomnienia z młodości, czy żeby nie narażać na taką przykrość służącej? Trudno orzec.

Odkrycie nastąpiło dopiero 5 I 1931 roku "nieopodal Świstówki" (przy czym chodzi zapewne nie o dolinę tej nazwy, tylko o nazywaną tak niekiedy błędnie Świstową Czubę, która faktycznie ma bardzo strome ściany), co opisuje "Echo":


 Ale, jak się okazało, nie były to wcale zwłoki Marii Felauer - co również wyjaśnia, czemu "Gazeta Śledcza" poszukiwała lekarki jeszcze w marcu. Dopiero 17 maja 1931 "Zakopiańska lista gości. Chwila bieżąca. Dodatek do wydawnictwa >>Zakopane i Tatry<<" poinformowała o kolejnym znalezisku:

Zwlekała zatem do ostatniej chwili - ponad dwa tygodnie nosiła się z tą myślą, aż ją zrealizowała, do samego końca dbając o szczegóły: kartkę i pieniądze zapakowała do termosu, wiedząc, że tam przetrwają zimę i roztopy. Umysł ścisły.



Za: album policyjny, "Medycyna i kronika lekarska" z 30 VII 1910,  "Gazeta Śledcza" z 12 III 1931",  "Nowy Kurier" z 28 XII 1930, "Echo" z 21 XII 1930 i 6 I 1931, "Zakopiańska lista gości" z 17 V 1931.


środa, 16 stycznia 2019

Wielki skok na Bank Handlowy w Łodzi - vol. II

Większość zdjęć w moich albumach policyjnych nie jest opisana, co sprawia, że identyfikacja przestępców jest nad wyraz trudna. Ostatnio, dzięki odnalezieniu online albumów przechowywanych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie, udało mi się natrafić na kilkadziesiąt, może sto nazwisk, głównie przestępców politycznych. Ale tym razem sprawa okazała się zaskakująco łatwa. Po pierwsze: przestępców było czterech, wszyscy mieli tabliczkę z nazwą miasta, datą dzienną i kolejnymi numerami (zatem zatrzymano ich i fotografowano razem).


I wystarczyła niewielka kwerenda, by przekonać się, co to za czterech ancymonów fotografowano w Łodzi 21 czerwca roku 1930.

Otóż po napadzie na łódzki Bank Handlowy momentalnie zaczęto ogromną obławę. Nie przyniosła ona pożądanych skutków i, o ile mi wiadomo, przestępców nie zatrzymano, nie odzyskano zrabowanego miliona i nikt nie otrzymał piętnastu tysięcy złotych nagrody. Ale natknięto się dość przypadkowo na czterech uzbrojonych mężczyzn, śpiących w życie nieopodal podkonińskiej wsi Grodziec. Jak opisała to "Republika":


Niestety energiczne śledztwo inspektora Noska przyniosło pewne rozczarowanie: choć mieli przy sobie fachowe kasiarskie narzędzia, nie byli to przestępcy, którzy wyciągnęli milion ze skarbca Banku Handlowego. Ale też nie było to rozczarowanie miażdżące - jak się bowiem okazało, wiejski policjant z Grodźca natrafił na nie mniej słynną szajkę kasiarza Mariana Andrzejczaka.

Sądzę, że z czterech mężczyzn na zdjęciach może to być ostatni, najstarszy w grupie (pozostali to Jan Trawczyński vel Krawczyński, Leon Niewiadomski, Eugeniusz Iwanow):


Zwłaszcza, że pojawiał się on w albumie już dwukrotnie, na zdjęciu wcześniejszym, z roku 1925, w tym na samym początku roku 1930, kiedy poszukiwano go za włamanie do sklepu jubilera Jagodzińskiego w Warszawie, wespół z Julianem Dylewskim i innym sławetnym kasiarzem, Adamem Stemplem (partnerem biznesowym Szpicbródki, zapewne mężczyzną na sąsiednie fotografii). Włamanie tamto miało sfinansować ostatnią część skoku Szpicbródki na bank w Częstochowie, ale przyniosło zdekonspirowanie całej operacji i ostateczną klęskę przedsięwzięciu, które - gdyby się udało - byłoby największym rabunkiem bankowym Europy.

Tak o poszukiwaniach ówczesnych pisał "Dziennik Bydgoski":







Co zatem okazało sie w śledztwie? Zajrzyjmy do "Echa"...



...oraz "Republiki":


Stempel został ujęty we wrześniu 1930 roku, zarzucano mu udział w skoku na sklep Jagodzińskiego i niedoszłym włamie do banku w Częstochowie, a także w łódzkim ataku na Bank Handlowy, jednakże z późniejszych materiałów wynika, że tego ostatniego mu nie udowodniono i sprawcy pozostali ostatecznie bezkarni. Wielki proces bandy Szpicbródki, w sumie szesnastu osób (w tym Andrzejczaka i Stempla) miał miejsce we wrześniu 1932 roku w Warszawie, a samego Szpicbródkę skazano wówczas na sześć lat więzienia.

Za: Album policyjny, "Dziennik Bydgoski" z 29 I 1930, "Republika" z 21 i 22 VI 1930, "Echo" z 21 VI 1930.


Wielki skok na Bank Handlowy w Łodzi - vol. I

W czerwcu 1930 roku gruchnęła wiadomość, że do placówki Banku Handlowego w Łodzi (istniejący do dziś wielki gmach na rogu Kościuszki i 6 Sierpnia, obecnie PKO) dokonano napadu o "meksykańskiej skali". Łódzka "Republika" krzyczała na pierwszej stronie:


Widać, że najistotniejsze dla wielu łodzian były wówczas skrytki bankowe - skradzione pieniądze zawsze można spłacić innymi banknotami, ale cenna biżuteria, weksle, rodzinne pamiątki to rzeczy niezastępowalne. 

Data była nieprzypadkowa - dzień później pracę miał stracić Otto Jung, bankowy goniec, który zapewne nie był mózgiem operacji, ale wtyczką gangu wewnątrz firmy; jego pomoc była konieczna dla błyskawicznego obezwładnienia strażników i uzyskania dostępu do kluczy. Skoro dostał wymówienie, to cały plan się sypał - przy czym, dodajmy, nie musi to wcale oznaczać, że nie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Jest lato 1930 roku, Wielki Kryzys właśnie się rozkręca i pracowników zwalnia się masowo, w pierwszym rzędzie młodych, niskiego szczebla, nieposiadających rodzin na utrzymaniu.

Jung to ten młodzieniec z albumu policyjnego - na jednym zdjęciu, nieco wcześniejszym, w grupie skautów czy harcerzy, na drugim - w trakcie spaceru po jednej z łódzkich, zapewne, ulic.


Nie jest podpisany, ale zidentyfikowałem go dzięki innemu albumowi poszukiwanych z Archiwum Akt Nowych:



Jak wyglądał sam napad? Bardzo dramatycznie, o czym informuje właśnie "Republika":



 

Wyznaczona nagroda - 15 tysięcy złotych - była astronomiczna, ale nie przyczyniła się wcale do wykrycia rabusiów. Uznano, że zbiegli za granicę, jeśli zaś idzie o Junga, młodego i podrzędnego, zapewne bez wielkiej przestępczej kariery, spekulowano, że został zamordowany przez kasiarzy, którzy  przejęli jego część łupu. Po prawie czterech latach "Echo" opublikowało wszelako taki sensacyjny materiał, który wklejam tu dla porządku, bo wydaje się raczej kaczką dziennikarską, a przynajmniej efektem czyjejś rozbudzonej wyobraźni.


Za: Album policyjny, "Republika" z 17 czerwca 1930, "Echo" z 26 maja 1934.