Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwłoki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwłoki. Pokaż wszystkie posty

środa, 2 marca 2016

Tożsamość, czyli zbóje, paryskie trupy i samobójczyni z inicjałem

Wielce sobie cenimy naszą prywatność i ochronę danych osobowych, zatem praktyki "Tajnego Detektywa" mogą wydawać się nam barbarzyńskie - ale to tylko kwestia różnic kulturowych. Teraz, przestępca poszukiwany, zmieniając się w przestępcę schwytanego, w jednej chwili traci twarz (rozpikselowaną lub zakrytą czarnym paskiem) i nazwisko, zastąpione inicjałem (inna sprawa, na ile to pozorne w czasach internetu). Przed wojną tymczasem publikowano swobodnie wizerunki, imiona, nazwiska, a nawet adresy zamieszkania zarówno przestępców, jak i ofiar. 
Nie dziwi to w momencie ścigania, jak w przypadku choćby tych dwóch defraudantów, uciekających przez kraj polskich Clyde'a i Clyde'a:


Ale przecież wizerunki i personalia przestępców drukowano również po ujęciu - przykładem niech będzie notka o schwytaniu trzech braci Leszczuków (o których losach niewiele więcej mogłem się dowiedzieć); warto zauważyć, że są opisywani jako "zbrodniarze", "groźni bandyci", bez żadnej refleksji nad domniemaniem niewinności, choć dopiero przecież czekali na rozprawę:



Publikowano też - jak to dzieje się i dziś - zdjęcia osób zaginionych, z nadzieją, że ktoś je odnajdzie. Dziwić może natomiast, że niekiedy "Tajny" zamieszczał fotografie zwłok (lub, jak na załączonym obrazku, osoby, co do której nie bardzo wiadomo, czy żyje, czy nie - notka nie informuje jednoznacznie o śmierci, ale opisuje kobietę w czasie przeszłym):

Identyfikowanie zwłok przez publiczne okazanie miało, oczywiście, swoją długą tradycję - w XIX wieku w Paryżu wybudowano nawet w kostnicy miejskiej specjalne "akwarium", w którym kolejne zwłoki wykładano na pochyłe marmurowe płyty ("miasto świateł", zważywszy na populację, zawsze miało dostatek topielic, ludzi zasztyletowanych w zaułku, itd.). Mimo, że genitalia pruderyjnie zasłaniano specjalnymi deseczkami lub ręcznikami, rosła popularność oglądania trupów jako wielkomiejskiej formy rozrywki - codziennie do kostnicy pielgrzymowało ok. 40 tys. ludzi, w tym wielu brytyjskich turystów. Ostatecznie w roku 1907 kostnicę zamknięto z powodów "higieny moralnej" - ale również dlatego, że, dzięki rozwojowi technik policyjnych, szanse identyfikacji zmarłego wzrosły. 







Personalia nie były chronione w żaden sposób, przeciwnie, nierzadko żerowano na nich, jak było to w przypadku niejakiego Gagatka, zamieszanego w pomoc kasiarzowi (tytuł: Czy Gagatek był gagatkiem?), albo Mieczysława Kochanka, który zasztyletował niewierną żonę, co prowadziło do serii kalamburów. W tekście Tajemnica Koperty Kr. N. Wog. przeczytać możemy o kasiarzu Stanisławie Cichockim, zwanym „Szpicbródką”. Policja dokonała rewizji w mieszkaniu kochanki jednego ze jego współpracowników, Mariana Brzezińskiego. „Tajny Detektyw” podaje wówczas jej nazwisko i adres: Kazimiera Kozłowska, ul. Pańska 86. Nikt tu nie bawił się w zakrywanie oczu czarnym paskiem, a nazwiska zastępowano inicjałem bardzo rzadko i chyba tylko za sprawą jakichś zakulisowych ustaleń środowiskowych. Tak było w przypadku tragicznego w skutkach romansu dwojga doktorów UJ a także samobójstwa pewnej osiemnastolatki:



Cóż, zaważyło pewnie to, że Maria była córką wdowy po szacownym właścicielu ziemskim. A może i jej młodość? Trudno powiedzieć. Tak czy owak, tygodnik postanowił oszczędzić rodzinie skandalu, choć i tak zamieścił zdjęcie - cóż, w czasach przedfejsbukowych fotografia nastolatki mniej widać zdradzała ogólnopolskiej publiczności, niż pełne nazwisko.

Za: "Tajny Detektyw" nr 21, rok II, 22 V 1932, nr 47, rok III, 19 XI 1933

piątek, 15 sierpnia 2014

Miasta cieni cz. XI

Po półrocznej przerwie "Tajny Detektyw" powraca - z tej okazji odcinek specjalny, czyli kolejna porcja nieboszczyków z międzywojennego albumu policji polskiej.











sobota, 6 października 2012

Książki oprawione w ludzką skórę, czyli coś dla miłośników makabry

Kiedy w 1934 roku "Tajny Detektyw" publikował tekścik o takich osobliwych egzemplarzach, młoda księgowa Ilse Koehler właśnie poznawała bankowca Karla Otto Kocha, rozwodnika. Po latach miała zasłynąć jako sadystyczna "Wiedźma z Buchenwaldu", która wybierała z transportów więźniów o ciekawych tatuażach, kazała ich zabijać, zdejmować z ciał skórę i, rzekomo, przerabiać ją na abażury.

Na razie jednak jest w miarę spokojnie. Kochowie pobiorą się dwa lata później, za rok on rozpocznie swoją karierę jako szef kolejnych obozów koncentracyjnych (Columbia Haus w Berlinie, Esterwegen, Sachsenhausen, Buchenwald i Majdanek), ona natomiast zostanie jego współpracownicą: najpierw sekretarką, później przełożoną strażniczek. Dodać należy, że w procesie nie udowodniono, że Ilse Koch faktycznie miała w domu abażury z ludzkiej skóry.  Pomimo dość szeroko zakrojonych badań nie znaleziono także potwierdzenia wiadomości, że posiadała oprawiony w skórę więźniów egzemplarz "Mein Kampf" czy albumy fotograficzne. Natomiast kilku naocznych świadków zeznało, że wybierała "ciekawe tatuaże" i  faktycznie, w Buchenwaldzie odkryto tylko kilka zakonserwowanych kawałków skóry z tatuażami (dziś są w archiwach w Waszyngtonie). Tak czy owak, wszystko to miało dopiero nadejść wraz z epoką krematoryjnych dymów, a tymczasem "Tajny" mógł pisać o książkach oprawnych w ludzką skórę w dziale CURIOSA KRYMINALNE  i to pod dość frywolnym tytułem: Do czego jest dobra skóra przestępców, jakby takie pomysły należały wyłącznie do zamierzchłej przeszłości.


Moda na wykorzystywanie ludzkiej skóry w celach bibliofilskich jest względnie nowa.  W XVIII wieku takie makabryczne oprawy miało w swoich zbiorach paru anatomów, którzy mieli względnie najłatwiejszy dostęp do "surowca" (zresztą jeszcze w 1861 roku filadelfijski anatom Joseph Leidy polecił oprawić własny egzemplarz swojej książki Elementary Treatise on Human Anatomy w skórę żołnierza, który zginął w trakcie wielkiej rebelii Południa). 

Prawdziwym przełomem była jednak pierwsza wielka rzeź czasów nowożytnych, czyli Rewolucja Francuska, gdy ciała "przestępców" były dostępne właściwie bez ograniczeń. Propaganda obozu królewskiego trąbiła na prawo i lewo, że wielka garbarnia skór w Meudon zaspokaja potrzeby republikańskiej armii korzystając właśnie ze skór ludzkich, co wydaje się jednak sporą przesadą. Ale krwiożercze czasy terroru, lubujące się w makabrze, zapisały się jednak w tej historii. W zbiorach paryskiego Musee Carnavalet przechowywany jest jeden z oprawnych w ludzką skórę egzemplarzy rewolucyjnej konstytucji (ten akurat ze skóry barwionej na odcień jasnej zieleni), podobnie upiększono również "Prawa człowieka" Thomasa Paine'a (gdzie tu dać dopisek nomen omen? Przy "prawach człowieka" czy przy wymownie brzmiącym nazwisku Paine?).

W wieku XIX francuski pomysł przeszedł na drugą stronę kanału La Manche, gdzie publiczna sekcja zwłok i  oskórowanie było, jak się zdaje, elementem symbolicznej kary. Wspomniana przez "Tajnego Detektywa" sprawa Williama Cordera była jedną z causes celebres początków XIX wieku i przypomina nieco fabułę Gnijącej panny młodej. W maju 1827 roku niejaka Maria Marten, dwudziestopięciolatka z hrabstwa Suffolk, rzekomo uciekła i pobrała się potajemnie ze swoim kochankiem, rzeczonym Williamem. W kwietniu następnego roku jej macocha, Ann Marten, po serii złowróżbnych snów, w których widziała ciało zamordowanej Marii w pobliskiej czerwonej stodole, zmusiła męża do przeszukania budynku - istotnie, znalazł tam ciało w stanie daleko posuniętego rozkładu, acz wciąż jeszcze nadające się do zidentyfikowania. Podejrzanego niebawem wyśledzono, złapano i zawiedziono do sądu. Po sensacyjnym procesie poszlakowym (do którego popularności przyczyniła się jeszcze warstwa metafizyczna, czyli powracający sen), Corder został skazany na powieszenie oraz - co ciekawe, podano to wyroku - oddanie jego ciała na badania anatomiczne. Po egzekucji, którą oglądało 7 do 20 tysięcy ludzi, zwłoki, wstępnie rozcięte dla ukazania mięśni tułowia, wyeksponowano w miejscowym sądzie - obejrzało je tam 5 tysięcy osób. Następnego dnia przeprowadzono pełną sekcję dla studentów anatomii uniwersytetu w Cambridge. Z twarzy zdjęto kilka masek pośmiertnych, przeprowadzono parabadania frenologiczne, sam szkielet zaś oczyszczono i przechowywano jako pomoc naukową do roku 2004, kiedy to po niemalże dwóch wiekach kości Cordera zostały skremowane. Faktycznie, w część zdjętej w trakcie sekcji skóry oprawiono opis procesu mordercy - egzemplarz ten do dziś przechowywany jest w Bury St. Edmunds w Suffolk:


Jest pewną prawidłowością, że takie oprawy nosiły akta procesowe lub inne teksty dotyczące przestępcy. Pierwszym chyba znanym tego rodzaju przypadkiem są akta jezuity Henry'ego Garneta, jednego z członków Spisku Prochowego (1605), oprawne ponoć w skórę zdjętą z jego twarzy lub z twarzą w skórze odciśniętą (jakim sposobem?) - choć, jak się zdaje, może być to późniejsze fałszerstwo:


Większość znanych przypadków pochodzi jednak z początków wieku XIX. Tak było w przypadku Johna Horwooda, osiemnastolatka powieszonego w Bristolu w 1821 roku za morderstwo ukochanej. Chirurg Richard Smith, który przeprowadzał publiczną sekcję, przesłał introligatorowi skórę i polecił oprawić w nią rozmaite dokumenty i druki ulotne dotyczące Horwooda. Ciemnobrązowa oprawa (wewnątrz, dodam, zachował się jeszcze rachunek od introligatora, opiewający na 1 funt i 10 szylingów) w każdym rogu przedstawia czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami, a w polu środkowym - szubienicę i napis Cutis Vera Johannis Horwood (Prawdziwa skóra Jana Horwooda):
W 1829 roku w Edynburgu powieszono niejakiego Williama Burke'a, który ze swoim pomocnikiem (uwolnionym za złożenie zeznań obciążających Burke'a) przez niecały rok zabił 17 osób po to tylko, by sprzedać ich ciała doktorowi Robertowi Knoxowi, przeprowadzającemu sekcje anatomiczne na edynburskim uniwersytecie. Ponieważ tym razem zależność między sekcją a morderstwami była bardzo bliska, ciało Burke'a poddano rozlicznym zabiegom: dokonujący sekcji lekarz napisał krwią zmarłego słowa: To napisano krwią W-ma Burke powieszonego w Edyburgu. Krew pochodzi z głowy. Szkielet i maskę pośmiertną wystawia do dziś uniwersytet, a ze skóry wykonano oprawę do notesu czy wizytownika (na ulicach sprzedawano również wykonane z niej portfele, ale były to chyba falsyfikaty): 



Szczególnym przypadkiem jest rozbójnik ze stanu Massachusetts, niejaki John Allen, mulat z Jamaiki, który grasował na drogach w okolicach Bostonu. Siedząc w więzieniu, spisał w 1837 roku Opowieść o życiu Johna Allena, znanego także jako George Walton, John Pierce, James H. York i Burley Grove, rozbójnika, będąca jego spowiedzią na łożu śmierci złożoną strażnikowi więzienia w Massachusetss. Dwa egzemplarze dzieła polecił oprawić w skórę ze swoich pleców (tak wyprawioną, że przypomina szarawą skórę jelenia) i jeden z nich ofiarować wykonującemu sekcję lekarzowi a drugi - Johnowi Fenno, który, ciężko ranny, bohatersko stawił mu czoła w potyczce i ostatecznie doprowadził do skazania napastnika. Tom, opatrzony napisem HIC LIBER WALTONIS CUTE COMPATUS EST ('ksiażka ta oprawna jest w skórę Waltona') przechowywany był przez wiele lat w rodzinie Fenno (używano go ponoć do bicia niegrzecznych dzieci), aż trafił do biblioteki Boston Athenaeum:


Znany jest też inny przypadek ofiarowania własnej skóry na oprawę księgi. Młody niemiecki student prawa, Ernst Kaufmann, pragnął zdobyć sławę jako pisarz - jednak, zawiedziony porażkami, wykonał w 1813 roku dwieście drzeworytów pod wspólnym tytułem Dwieście portretów sławnych mężów i po swojej śmierci polecił to właśnie dzieło wyposażyć w okładki z własnego grzbietu. Musiał być zresztą mężczyzną postawnym, bowiem w kolekcji dr. Wooda z Filadelfii znajdowało się kilka jeszcze tomów ze skóry Kaufmanna: Przypadki Idziego Blasa Lesage'a, dwa tomy Książki o doktorach i aż trzy tomy Episodes de la vie des insectes. 

Na Harvardzie oglądać można XVII-wieczny traktat o prawie hiszpańskim, opatrzony wyblakłym dopiskiem: Oprawa tey xięgi to wszystko co pozostało z drogiego przyjaciela mego, Jonasa Wrighta, który został żywcem oskórowany przez plemię Wavuma Czwartego Dnia Sierpnia roku 1632. Król Btesa dał mi tę xięgę, będącą w posiadaniu biednego Jonasa, wraz z pasem jego skóry do oprawienia teyże. Requiescat in pace.

W tej galerii osobliwych przykładów nie może także zabraknąć historii słynnego popularyzatora astronomii, Camille'a Flammariona. Otrzymał on list od admiratorki swoich dzieł, w którym przedłożyła mu swoją prośbę. Owa - jak chce opowieść - umierająca na gruźlicę młoda hrabianka zapragnęła, by Flammarion oprawił w skórę zdjętą z jej pleców egzemplarz swojej kolejnej książki. Uzyskała jego zgodę i faktycznie, niedługo potem Flammarion otrzymał płat skóry, wykorzystany później do oprawy Les Terres du Ciel. Okładkę ozdabia złoty napis: Nabożne wypełnienie anonimowej prośby / Oprawa z ludzkiej skóry (kobiecej), 1882. 

Wróćmy jednak do notki w "Tajnym Detektywie". Wspomniany tam Henri Pranzini trudnił się głównie oszukiwaniem zakochanych w nim kobiet. Jedna z nich, paryska kurtyzana i jedna z królowych półświatka, Marie Regnault, znana także jako pani do Montille, na swoje nieszczęście zgromadziła tak znaczny majątek, że Pranzini postanowił ją zabić. A że mieszkała z pokojówką i jej dwunastoletnią córką, zabił wszystkie trzy kobiety, podrzynając im gardła, po czym wyjął z sejfu gotówkę i biżuterię wartości 40 tys. franków i zbiegł do Nicei. Tam, dzięki sprawności śledczych, został wkrótce ujęty w operze podczas przedstawienia "Cyrulika Sewilskiego" (który to cyrulik, jak wiemy, żył nie tylko ze sprytu, ale i ze stosowania brzytwy). 

Z uwagi na misterny plan morderstwa, którego nie będę tu streszczał, oraz samą brutalność wykonania, proces stał się sławny. Van Gogh był pewien, że Pranzini rzecz zaplanował w kawiarence, w której malarz często bywał, a nawet zorganizował wystawę obrazów - w Cafe du Tambourin, zwanej tak, bo wszystkie stoliki miały blaty z tamburynów. Czternastoletnia Tereska z Lisieux, dowiedziawszy się, że Pranzini nie zamierza się ukorzyć przed Bogiem, gorąco modliła się o jego nawrócenie. Wkrótce (mimo ojcowskiego zakazu czytania gazet) przeczytała w La Croix, że morderca wprawdzie odmówił spowiedzi, ale leżąc już na szafocie z głową w wycięciu gilotyny odwrócił się i trzykrotnie ucałował rany na krucyfiksie. Tereska, z właściwym sobie świętoszkowatym zadufaniem, stwierdziła, że to znak dany jej osobiście od Boga. Ja skłaniałbym się raczej do teorii, że człowiek na którego szyję za kilka sekund spadnie ostrze, zrobi wszystko, żeby ten moment odwlec.

A jak to było z pantoflami? Nijak chyba. W 1920 roku, czyli 33 lata po egzekucji Pranziniego, do redakcji Mercure de France przyszedł anonimowy list, w którym ktoś donosił, że w prosektorium z ciała przestępcy zdjęto nie tylko pośmiertną maskę, ale i skórę, bo jakiś policyjny urzędnik zamierzał w nią oprawić wizytownik. Kiedy jednak o sprawie dowiedział się prefekt policji, z miejsca kazał pochować "surowiec" razem z ciałem zgilotynowanego Pranziniego. Maska natomiast, a właściwie wykonany z wosku cały model głowy, łącznie ze zmierzwionymi włosami, istnieje do dziś i jest przechowywana w muzeum paryskiej prefektury policji:


Campi, kolejny słynny przestępca tej doby, jest bohaterem nader interesującej sprawy. Otóż w 1883 roku zatłukł on młotkiem przy Rue du Regard niejakiego pana Ducros de Sixt (zranił również jego siostrę, której udało się zbiec). Ducros był starszym gentlemanem, żyjącym ze zgromadzonych kapitałów, obficie przekazywanych na cele dobroczynne. Campi natomiast był bezdomnym włóczęgą bez zajęcia, który uparcie odmawiał wyjawienia prawdziwego nazwiska i imienia. Podał tylko, że nazywa się Michael Campi i urodził się w roku 1850 w Marsylii, ale w tamtejszych spisach taki obywatel nie figurował. Odmawiał też, z równą konsekwencją, wyjawienia przyczyny, dla której zamordował Ducrosa - z początku zakładano, że powodowała nim głęboka niechęć do społecznego establishmentu i dlatego uderzył w starszego pana, dobrodzieja ubogich. Przesłuchujący jednak nabrali z czasem przekonania, że była to planowana latami zemsta - za co jednak? Cóż, Campi do końca odmawiał wyjaśnień i zabrał tę tajemnicę do grobu.

Z rozmaitych źródeł można się dowiedzieć, że po śmierci jego ciało zabrano do prosektorium, gdzie dr Jean-Baptiste Labord próbował reanimować ściętą głowę dopływem świeżej krwi ze zdekapitowanego psa. Bezskutecznie zresztą - sztuczka ta udała mu się dopiero w roku 1887 z głową niejakiego Gagny'ego (głowa poruszyła powieką i szczęką, ale zmarły nie odzyskał przytomności). Skórę faktycznie zdjęto z ciała i oprawiono w nią - w zależności od relacji - albo akta procesowe, albo egzemplarze opisu sekcji zwłok. Przy okazji z małego kawałeczka skóry Campiego, z fragmentu powrozu wisielca i z przebitej monety wartości jednego sou wykonano policyjny amulecik, który trafił później do kolekcji antropologa Adriena de Mortilleta, a wraz z nią został sprzedany do londyńskiego Wellcome Museum, po czym przeniesiony do Pitt Rivers Museum w Oxfordzie, gdzie znajduje się do dziś:



Jeśli zaś chodzi o dzieła inne niż akta procesów... Cóż, bracia Goncourtowie wspominali, że stażyści szpitalni pozyskiwali skórę z kobiecych piersi, by oprawiać obsceniczne dziełka dla zamożnej arystokratycznej klienteli z Faubourg Saint-Germain. Pojawiają się również wzmianki o ozdobionym w ten sposób tomie, mieszczącym wczesne wydania Justyny i Julietty de Sade'a, z - co się zdarzało - sutkiem użytym jako rodzaj ornamentu. Pewien introligator wspominał, że dla niejakiego doktora V. wykonał kilka opraw z ludzkiej skóry, w tym  L'eloge de seins Merciera de Compiegne z podobnym użyciem damskiego sutka, a także Trzech muszkieterów Dumasa ze skóry ozdobionej tatuażem, przedstawiającym trzech walczących żołnierzy z czasów Ludwika XIII. W skórę szczurołapa i żonobójcy George'a Cudmore oprawiono fragmenty "Raju utraconego" Miltona (i to w wiele lat po egzekucji w 1830 - użyto bowiem wydania z 1852 roku, więc surowiec długo leżał u introligatora), co miało może znaczenie symboliczne, podobnie jak użycie skóry powieszonego w 1818 roku Jamesa Johnsona do oprawienia słownika języka angielskiego pióra Samuela Johnsona (posępna zbieżność nazwisk - przypadkowa): zepsuty element społeczeństwa zostaje wykorzystany do ozdobienia szczytowych zdobyczy tegoż samego społeczeństwa. 

A żeby nie mieli Państwo wrażenia - jak 80 lat temu czytelnicy "Tajnego Detektywa" - że takie pomysły należą do przeszłości, dodaję jeszcze w miarę współczesny dopisek. W Bailey Library w Slippery Rock University w stanie Pennsylvania przechowywany jest tomik hiszpańskich erotyków niejakiego Tere Medina, El Largo Viaje, spisany w roku 1972 i opatrzony następującym napisem: Plemię Aguadila z płaskowyżu Mayaguez zachowuje skórę zdjętą z tułowia zmarłych członków plemienia. Wprawdzie większość skóry pożytkowana jest przez Aguadilów, część jednak trafia na wolny rynek, którym zdradza niewielkie, acz stałe zapotrzebowanie na taki towar. Ta okładka jest świadectwem tego zapotrzebowania. 



Za: "Tajny Detektyw" nr 35 rok 4, 26 VIII 1934  

wtorek, 18 września 2012

Śmierć komiwojażerowej - cz. II


Kamienica na Małeckiego 4 w Poznaniu jeszcze - jak sprawdziłem na Google Maps - stoi. Obdarto ją wprawdzie z przedwojennych balkonów, wstawiając peerelowskie balustrady w stylu barakowym, oberwano piękny gzyms na kroksztynach - ale stoi. Ktoś tam mieszka - na zdjęciu w Google Maps widać otwarty lufcik w tym oknie, które redaktor "Tajnego Detektywa" zaznaczył krzyżykiem jako "okno pokoju śmierci". Nie wiem tylko, czy zduni nie rozebrali pieca, w którym Lange próbował spalić zwłoki żony? I czy mieszkańcy wiedzą, co się działo osiemdziesiąt lat temu w sublokatorskim pokoju?



Lange zatem okazał się łotrem z dorobkiem, szczwanym lisem, czyhającym na książeczki PKO. Biedna ta Nowicka, myślę sobie. Nie tylko, że ofiara. Ale że z ręką w nocniku obudziła się w 38. wiośnie życia, że może by chciała ułożyć sobie życie, a nie tylko pracować na posadzie. Przypomina nieco - przy wszystkich, rzecz jasna, różnicach w stylu życia wówczas i dziś, w obranej karierze, etc. - niektóre z korporacyjnych singielek, które po prostu nie mają czasu na nic poza pracą. A później jakiś żigolo... no, niekoniecznie ukatrupi, ale po oszczędności rękę wymanikiurowaną wyciągnie.

I ta druga. Czy raczej pierwsza, pierwsza Langowa. Która pali papiery i udaje, że o niczym nie wie. Właśnie dlatego, że wie - wie, czego może się spodziewać po mężu, który jest z nią od lat i zrobił jej gromadkę dzieci. Langowa pierwsza i druga, obie doświadczone przez los, choć każda w inny sposób.


Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 19 VIII 1934 

niedziela, 16 września 2012

Śmierć komiwojażerowej - cz. I

W życiu każdej redakcji pisma policyjnego nadchodzą okresy posuchy, kiedy naprawdę nie ma o czym pisać. Czy to w wyniku koniunkcji planet, czy za sprawą plam na słońcu, czy też zwykłego zbiegu okoliczności, nikomu jak na złość akurat nie chce się nikogo zamordować, albo przynajmniej odkryć zwłok. Cisza. Flauta. I wtedy, nagle, pojawia się jakiś dzielny człowiek, powiedzmy - Franciszek Lange, poznaniak - który swą żonę ćwiartuje, wywozi (niemal całą) w walizkach za miasto i tam próbuje spalić jej szczątki. Dla "Tajnego" to prawdziwe szczęście, które opromienia aż cztery kolejne numery pisma.




Zabójstwo żony dla pieniędzy może wydawać się stosunkowo banalne - ot, komiwojażer próbował sobie jakoś ułożyć życie i osiągnąć majątkową stabilizację, rozkochując w sobie i mordując służącą, pracującą w zamożnych domach. Ćwiartowanie zwłok i palenie nimi w piecu też nie było aż taką rzadkością. Owszem, cała sytuacja jest na swój sposób malownicza - niezidentyfikowane szczątki ludzkie w bagażu podręcznym, pożar, mała stacyjka... ale starczyłoby na jeden krwawy reportaż i tyle. Im jednak śledczy głębiej wchodzili w sprawę, tym ciekawszych rzeczy dowiadywali się o panu Lange. O tym przeczytają Państwo w następnych odcinkach - już niebawem.


Za: "Tajny Detektyw" nr 33, rok 4, 12 VIII 1934 

niedziela, 25 marca 2012

Miasta cieni cz. VII

I jeszcze jedna porcja denatów w "weekend ze zbrodnią":











Część z Państwa kojarzy na pewno Weegee, genialnego nowojorskiego fotografa, olśniewająco brzydkiego kurdupla, znanego ze zdjęć scen ulicznych i ofiar zbrodni (tu autoportret):



Przyznać należy, że nasi policyjni fotografowie z przełomu lat 20-tych i 20-tych nie mieli jego talentu, ale niektóre fotografie z policyjnego albumu naprawdę robią wrażenie - nie samą makabrą, ale i siłą obrazu. Cóż, Weegee tak naprawdę nazywał się Uszer Fellig i może był brzydkim kurduplem, ale naszym brzydkim kurduplem. Ze Złoczowa. I kto wie - gdyby mając lat 10 nie wyjechał z rodzicami do Ziemi Obiecanej za oceanem, może pstrykałby takie fotki dla powiatowej komendy?

sobota, 24 marca 2012

Miasta cieni cz. VI

Zapraszam do "weekendu ze zbrodnią" - tym razem zdjęcia z drugiego (a raczej pierwszego, bo wcześniejszego, z lat 1927-1931) albumu międzywojennej policji polskiej, prezentowane w tym samym cyklu "Miasta cieni", nawiązującym do słynnej wystawy zdjęć przestępców z Sydney. Na początek - zachowana na okładce nalepka. A dalej zwłoki. Prócz tego, co oczywiste (czarno-białej krwi, makabry, ściętej głowy na pieńku, etc.) uwagę zwraca sympatyczny starszy pan, który z pozoru wygląda na całkiem żywego (i tylko przytrzymujące go dłonie zdradzają sprawę) oraz ślady czerwonej kredki na zdjęciu leżącej kobiety. Jakiś młodszy aspirant najwyraźniej myślał o biuście nawet wtedy, kiedy miał przed oczami zwłoki ofiar rozmaitych zbrodni.