czwartek, 31 maja 2012

Handlarze drobni nierogacizną

Sprawa banalna: dwaj drobni handlarze, ich ambicja założenia restauracji, ich niezgrabny plan, nieudolne morderstwo, spłoszenie przez nadmierną obfitość furmanek na drodze. Prowincja II RP w całej rozciągłości, z sędzią Burym i podprokuratorem Goździkiem, z czerwonymi afiszami, z nerwowym oczekiwaniem w karczmach, z obco dziś brzmiącymi nazwami: Łuck, Ołyka, Armatniów. Szarość, rozpacz i transport siłami koni niemechanicznych. Nawet wieszał nie kat, a pomocnik kata.





Jest w tej historii dwóch braci - Czechów, acz prawosławnych - coś poruszającego (pomijam, oczywiście, cierpienie zabitego Biernackiego i jego marki i żony, bo to nie zaskakuje), a mianowicie: atrakcyjność. "Dwaj bracia na szubienicy". Powiesić jednego - betka, powiesić bandę obcych ludzi - lepiej. Ale powiesić dwóch braci naraz? O, to rzadkość. Dobrze wygląda w nagłówku. Jak w finale rewii w "Chicago", gdzie w jednym numerze występują aż dwie słynne morderczynie. 

I jeszcze ich wiek. 19 i 24. Chłopcy właściwie (może byliby z nich kiedyś dobrzy restauratorzy?), płaczący przy ogłoszeniu wyroku. I rodzina (matka, ojciec, rodzeństwo?), która odjeżdża, odmawiając ostatniej ich prośbie o spotkanie, w czym jest coś nieludzkiego zupełnie, niezrozumiałego dla mnie, jakby po przelaniu krwi więzy krwi się rozplątały, rozwikłały, rozpadły. Napadli 10, grudnia, 20. stycznia stanęli przed sądem a potem stanęli raz jeszcze, posłusznie, do zdjęcia pomiędzy miejscem, gdzie  ich skazano, a miejscem, gdzie czekała ich śmierć (raster nie daje zobaczyć, czy mają twarze zapuchnięte jeszcze od płaczu). Następnego dnia w południe nie żyli, a ktoś plakatował miasto Łuck zawiadomieniami o egzekucji. Została po nich tylko rozmazana fotografia w tabloidzie.

Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)


piątek, 25 maja 2012

Cywilizowany wiek XX, czyli idylla u faszystów

Idylliczna scenka - w pięknym Rzymie na tarasie kawiarni naiwny turysta rozmawia ze starym rzymianinem. Prawią sobie o dalekiej historii, spierają się pogodnie, zapewne nad kieliszkiem prosecco, wybierają się wreszcie do muzeum, które tak pięknie objaśnia dawne barbarzyństwa (proszę przyjrzeć się uważnie pańciom jak z żurnala, które demonstrują działanie kolejnych narzędzi tortur!):




 

Gilotyna, którą widzą Państwo na zdjęciu, posłużyła 24 XI 1868 roku do ścięcia Gaetano Tognettiego i Giuseppe Montiego, którzy walczyli o zjednoczenie Włoch i wcielenie do nowego królestwa ziem papieskich. Skazani przez sąd papieski za zamach bombowy (od dwóch beczułek prochu zginęło wówczas 27 osób, z czego 2 lub 4 to przechodnie, a reszta - żołnierze francuscy i włoscy), zostali zgilotynowani przy via dei Cerchi, oddzielającej Circo Massimo od forum na Palatynie. Symbolicznie - nowi idealiści ginęli tam z ręki władcy chrześcijaństwa, gdzie w czasach Rzymu ginęli idealiści chrześcijańscy:


Wkrótce jednak rządy papieskie upadły, zmiecione przez garibaldczyków i, jak się okazało, było to ostatnie publiczne gilotynowanie we Włoszech. Stateczny rzymianin i jego gość mogli zatem porozmawiać sobie, w jakich to czasach cywilizowanych żyć im przyszło - jeśli ktoś mógł być okrutny, to tylko dalecy Chińczycy, bijący się w Mandżurii z Japończykami (właśnie tworzono tam teatralne państwo Mandżukuo, którym władał importowany z Chin ostatni cesarz, Pu-Yi; jednak czas prawdziwych rzezi, z rzezią Nankinu na czele, miał dopiero nadejść). W Europie do takich rzeczy nie dochodziło i dojść nie mogło.

A jednak - kiedy siedzieli na tarasie kawiarni, popijając prosecco, w całych Włoszech (i na podbijanych przez nie terenach w Afryce i Słowenii) działali dziarscy chłopcy Mussoliniego, którzy stosowali różne tortury, na czele  z wynalazkiem Gabriela d'Annunzio: pojeniem olejem rycynowym, niekiedy wzbogaconym o benzynę, co niekiedy kończyło się śmiercią. W Niemczech naziści dopiero sposobili się do objęcia władzy, ale mieli się nauczyć tortur aż za dobrze; w Rosji wykształceni należycie czekiści robili rzeczy, o których średniowiecznym katom się nie śniło. Ale na cóż tym zaprzątać śliczne główki czytelników i czytelniczek "Tajnego Detektywa"? Niech się pocieszą rzymską idyllą, tarasem kawiarni, grozą zamkniętą bezpiecznie w gablotce.



Za: "Tajny Detektyw" nr 4, rok 2 (24 I 1932)

niedziela, 20 maja 2012

Kronika zdziczenia obyczajów odzieżowych

Wiadomo: lepiej już było, ludzkość schodzi na psy, a młode pokolenie nijak ma się do pokoleń minionych, zwłaszcza zaś do naszego, lepiej ułożonego, grzeczniejszego i z większym szacunkiem odnoszącego się do starszych. Tak jest już mniej więcej od czasów Homera i niewiele da się z tym zrobić. Ludzkość sobie mimo niewątpliwego zejścia na psy - radzi.

A jednak - mogę sobie wprawdzie dworować z takich postaw, ale czasem mnie cholera bierze. Dopiero co z wielką pompą dokonano jubileuszowego otwarcia Muzeum Narodowego w Warszawie; był prezydent, minister, dyrektorzy, celebryci, urzędnicy stopnia wszelakiego. Może nie "Bal w operze", ale okazja na którą wypada nie tylko "majtki uprać", ale i wrzucić na grzbiet swój damski czy męski coś licującego z licem piaskowcowym instytucji. Tymczasem zgrzytało, oj, zgrzytało. I nie mówię tu o przesadzie (pani ozdobiona czubem z piórek wyskubanych z koguciego ogona na corocznej "Wystawie Kur Ozdobnych", pan w spódniczce i kapeluszu, przypominający skrzyżowanie Szkota z cadykiem, pani udająca Lejdę Gagę w różowej sukni z trenem z pterodaktylem czy kuszą na twarzy), to bowiem uchodzi w artystowskim światku i przy artystowskiej, bądź co bądź, okazji. Pewien zresztą jestem, że prof. Pomian, organizujący wystawę "Wywyższeni" doskonale był świadomy, kogo zaprasza na otwarcie, i wziął celebrytów artystycznych z całym dobrodziejstwem inwentarza. I garderoby. Ale przepocona, rozpięta pod szyją koszula? Z krótkimi rękawami? Sirjusli? Ściąganie cisnących szpilek i latanie z nimi w garści? Sirjusli? Nie uchodzi to ani obsłudze, ani, tym bardziej, gościom.

Dzięki "Tajnemu" wiemy przynajmniej, kiedy zdziczenie obyczajów odzieżowych się rozpoczęło - mianowicie na przełomie 1931 i 1932 roku, kiedy gmach w Alejach Jerozolimskich (podówczas: w Alei Trzeciego Maja) dopiero się budował. Oto w trzecim z tekstów (pierwszy to uroczy opis nieznanych wówczas izb wytrzeźwień, drugi może spodobać się znawcom łapówek) otrzymujemy zwięzły opis sądowego przypadku:



I tak, przez pobłażliwość sądu grodzkiego w Warszawie, wszystko zaczęło się psuć. I psuje się po dziś dzień. Olaboga!

Za: "Tajny Detektyw" nr 4, rok 2 (24 I 1932)

wtorek, 15 maja 2012

Pies jako kość (niezgody)

W odwiecznym sporze o wyższości kotów nad psami (bądź odwrotnie), stałem zawsze po stronie kotów. Ale rozumiem, że niektórzy mają więcej sympatii dla tego drugiego (namolnego, natrętnego, śliniącego się i pozbawionego kociej godności) gatunku czworonogów - ba, w walce o nie czasami nie zawahają się pójść do sądu. Tak było osiemdziesiąt lat temu w Gdyni:


Nie wiem, jak ostatecznie zakończył się spór pomiędzy naczelnikiem Horbaczewskim a budowniczym Laskowskim, jaka była decyzja sędziego Pikora i ile natrudził się mecenas Turek. Jedno jest natomiast pewne: wilczur chciał być sługą dwóch panów z Goldoniego, łasił się to do naczelnika, to do budowniczego, a mało brakowało, że połasiłby się również do sędziego i mecenasa. A może i, kto wie, nawet do woźnego.

Co innego kot. Kot patrzyłby na to wszystko z niesmakiem i zajmowałby się swoimi sprawami. Kot bowiem nie ma pana. Kot jest panem.


Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)

sobota, 12 maja 2012

Czasami musi, bo się udusi

Tabloid czasem musi, bo się udusi. Musi wypluć całą swoją tabloidowość, rynsztokowość, mieszaninę krwi i spermy, jarmarczne błyskotki. Kiedy brakuje doraźnych zbrodni, które można opisać z najdrobniejszymi, najbardziej odrażającymi szczegółami, sięga się do historii. Historia oferuje nam niezmierzone obrzydlistwa i jest jedną z ukochanych nauk tabloidów - oczywiście, nie sama w sobie, ale szumowiny, które się zbierają na powierzchni uczonych opracowań, skandaliczne wyimki, przypisy wypolerowane i podniesione do rangi istoty sprawy. Wszystkie te "Skandale papieskich dworów", "Żywoty wielkich ladacznic" czy "Z torturami przez wieki i kraje" są od niepamiętnych czasów ulubioną pożywką prasy brukowej. Imał się tego również "Tajny detektyw" w serii artykułów o egzekucjach pt. "Widmo śmierci".




Oczywiście, opisy "historyczne" są tu stosowane nadal dowolnie; chodzi o możliwe nagromadzenie krwawych szczegółów, czytanych potem z rumieńcami przez gimnazjalistów w Płońsku czy Równem, a nie o rzetelną wiedzę. Największy problem panu Mai stwarzała Skała Tarpejska - po pierwsze, triumfujący wódz rzeczywiście odbierał honory w świątyni Jowisza Kapitolińskiego, ale stamtąd urwiska Skały Tarpejskiej nie widział (widziałby je znakomicie stojąc u stóp góry, a nie na jej czubku), po drugie - zrzucenie ze Skały Tarpejskiej do morza graniczy z cudem. Floria Tosca rzuca się do Tybru z murów Zamku Anioła, co - jak ktoś obliczył - wymagałoby pokonania rekordu w skoku w dal, ale skaczący ze Skały Tarpejskiej do najbliższego morza (Tyrreńskiego) musiałby przelecieć około 25 kilometrów... Musiałby użyć wyrzutni dalekiego zasięgu, ta jednak była Rzymianom niedostępna.





Dziwna, dziwna jest konstrukcja tego tekstu - i trochę o to mi chodzi, i stąd ta wklejka. Pan Maja -jeśli to prawdziwe nazwisko, a nie pseudonim - jak widać nie jest wytrawnym pisarzem z wielkim dorobkiem, zresztą taki przecież nie kompilowałby makabreski. A tabloid by go nie drukował. To raczej jakiś podrzędny wyrobnik pióra, który usiłuje zmontować całość, za którą dostanie godną wierszówkę. Zaczyna zatem od standardowego fragmentu o orzeczeniu kary śmierci (doskonale znanego z innych artykułów "Tajnego"), przechodzi do refleksji ogólnej i stamtąd do wymieniania kolejnych typów egzekucji w starożytności, co ma pozór pracy popularnonaukowej. Tymczasem w tę narrację wcina się jakaś koszmarna nowelka, której odbija się czkawką młodopolszczyzna: dalekowschodnia opowiastka o rozpustnej władczyni, cesarzowej Ci Xi (Tseu Hi), babie rzeczywiście dość antypatycznej, której tu przypisane zostają obyczaje Messaliny, księcia Szachrijara (tego, któremu Szeherezada opowiadała baśnie) i postaci z rojeń de Sade'a. A wszystko to w sosie ze zwiędłych w orgji warg i różanych trucizn. Dałbym głowę, że to osobny tekścik który pan Maja popełnił kiedyś w momencie natchnienia i dokleił do reszty, między wódkę a zakąskę, między kartagińskie słonie a czworoboczne pudło z wyciętym otworem na szyję. Anything goes. Nie o kompozycję, nie o akuratność historyczną przecież chodzi. Chodzi a o dreszczyk.

Za: "Tajny Detektyw" nr 10 i 11, rok 2 (6 i 13 III 1932)


piątek, 11 maja 2012

Siostra Ala Capone i Matka Boska Częstochowska



Kiedy dokładnie pół wieku temu powstawał pierwszy - i jak dotychczas jedyny - polski przekład "Wielkiego Gatsby'ego" (wyd. oryg. 1925), tłumaczka Ariadna Demkowska zostawiała termin "bootlegger" w jego oryginalnym brzmieniu, bo dla tamtego pokolenia było to słowo, które się w polszczyźnie przyjęło -dałbym głowę, że głównie za sprawą artykułów w prasowych kronikach kryminalnych czy w "Tajnym Detektywie". Nie pamiętam jak było w "Deja vu" Machulskiego (który korzystał przecież dekadę wcześniej z archiwalnych numerów "Tajnego" przy budowaniu postaci z "Vabanku"), ale mam wrażenie, że "bootlegger" w polszczyźnie odszedł do lamusa wraz z epoką wielkich gangsterów. Dziś trzeba go już chyba tłumaczyć na "przemytnika alkoholu".



Tymczasem mamy jednak lata trzydzieste, styczeń 1931 - "Tajny Detektyw" startuje pierwszym, darmowym numerem i musi oczywiście napisać o amerykańskich gangsterach. Dwa lata temu nastąpiła krwawa rozprawa między gangami ("Masakra w dniu Św. Walentego") i wydaje się, że Capone, zlikwidowawszy najpoważniejszych rywali, jest wszechmocny. Właśnie udało mu się ciężko ranić Jacka Diamonda (z ksywą "Nogi", pochodzącą albo od umiejętności tanecznych albo od szybkości, z jaką zwiewał przed obławami policyjnymi):


 

Jack Diamond przeżył zamach Capone'a (nawiasem mówiąc: był bliskim przyjacielem i współpracownikiem  Arnolda Rothsteina, który pojawia się w "Wielkim Gatsbym" jako Meyer Wolfsheim), ale miał zginąć jeszcze w tym samym roku. 18 grudnia 1931, ok. 5:30 rano, kiedy wychodził z hotelu w Albany, dostał trzy kulki w tył głowy. Nie wiadomo, kto je wystrzelił - czy rywale z innych gangów, czy może policjanci. Wszak od pewnego czasu nie przebierali w środkach: po masakrze św. Walentego do pracy wziął się słynny Eliot Ness, który ostatecznie doprowadził do upadku Capone'a i skazania go za oszustwa podatkowe. "Car" chicagowskiej mafii wwięzieniach spędził łącznie koło siedmiu lat, co, w połączeniu z postępującym syfilisem, całkowicie go złamało - w 1946 roku na skutek zmian w mózgu miał, jak twierdził jego lekarz, poziom umysłowy dwunastolatka; rok później nie żył.



Mafalda Capone była o 13 lat młodsza od słynnego brata - jedyna jego siostra, rozpuszczona i skłonna do zbytku, była prawdziwą mafijną księżniczką (nawiasem mówiąc, nosiła imię właśnie po ówczesnej włoskiej królewnie). Jej satynowa suknia miała 7,5-metrowy tren, a ślubny bukiet składał się z czterystu kwiatów (nie zazdroszczę łapiącym go pannom!), a ceremonia - to nie moje zmyślenie - naprawdę odbyła się w polskiej dzielnicy Cicero, w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej. Tyle, że mężem był John Maritote, brat wieloletniego współpracownika Capone'a, Franka "Diamonda" Maritote'a, a nie Jacka Diamonda. Komuś pomyliła się mafijna ksywka z prawdziwym nazwiskiem (a właściwie: nieprawdziwym, bo Jack "Legs" Diamond nazywał się tak naprawdę Jack Nolan).

Dwa lata po ślubie, w styczniu 1933, Mafalda spacerowała z mężem i szwagrem, niosąc na ręku maleńką, dziewięciomiesięczną córeczkę Dolores (lub, jak podają inne źródła, Della Rosa), kiedy ktoś otworzył do nich ogień z przejeżdżającego samochodu; strzały odbiły się od chodnika, nikomu nic się nie stało. Wszystkie niedoszłe ofiary zaprzeczały, by doszło do jakiegokolwiek zamachu. Była to zresztą typowa dla mafii taktyka. Sama Mafalda przez całe lata broniła "dobrego imienia rodziny Capone". Prowadziła też znaną piekarnię i kawiarnię "Moon Dream". Zmarła w 1988 roku. John przeżył ją o prawie dekadę, zmarł w roku 1997, w pół wieku po swoim słynnym bossie i, zarazem, szwagrze.


Za: „Tajny Detektyw” nr 1, rok 1 (24 I 1931)

wtorek, 1 maja 2012

Rtęć i złoto

Tak, tak! Fala wielkiego kryzysu zmiotła nie tylko tysiące drobnych robotników, rzemieślników, handlarzy, ale uderzyła też w najbardziej luksusowe gałęzie gospodarki, w tym - w jubilerów. Oto i opowieść o wabiącym i oszwabiającym klientów jubilerze, nomen omen, Wabia-Wabińskim, oraz jego wspólniku, który nosił równie wymowne dla całej historii nazwisko: Kweksilber.

Kweksilber to spolszczona wersja niemieckiego rzeczownika Quecksilber, oznaczającego "żywe srebro", czyli rtęć. Rtęć, jak wiadomo, jest silnie trująca, a także można w niej rozpuszczać szlachetne złoto, które tworzy z nią brzydki amalgamat. Tak było właśnie w tej opowieści, w której działający zakulisowo Kweksilber jawi się jak jeden z klasycznych villains XX-wiecznej literatury, mefistofeliczna postać z drugiego planu, która pociąga w niewidoczny sposób za wszystkie sznurki, posługuje się nieznanymi innym metodami szantażu czy perswazji. Tymczasem Wabia-Wabiński, poważny jubiler, prowadzący firmę o wielopokoleniowej tradycji, sprawia osobliwe wrażenie: czy to postaci chwiejnej, czy załamanej, czy wyrachowanego złoczyńcy - trudno orzec. Posłuchajcie o warszawskim skandalu sprzed lat!





Za: "Tajny Detektyw" nr 11, rok 2 (13 III 1932)