W czerwcu 1930 roku gruchnęła wiadomość, że do placówki Banku Handlowego w Łodzi (istniejący do dziś wielki gmach na rogu Kościuszki i 6 Sierpnia, obecnie PKO) dokonano napadu o "meksykańskiej skali". Łódzka "Republika" krzyczała na pierwszej stronie:
Widać, że najistotniejsze dla wielu łodzian były wówczas skrytki bankowe - skradzione pieniądze zawsze można spłacić innymi banknotami, ale cenna biżuteria, weksle, rodzinne pamiątki to rzeczy niezastępowalne.
Data była nieprzypadkowa - dzień później pracę miał stracić Otto Jung, bankowy goniec, który zapewne nie był mózgiem operacji, ale wtyczką gangu wewnątrz firmy; jego pomoc była konieczna dla błyskawicznego obezwładnienia strażników i uzyskania dostępu do kluczy. Skoro dostał wymówienie, to cały plan się sypał - przy czym, dodajmy, nie musi to wcale oznaczać, że nie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Jest lato 1930 roku, Wielki Kryzys właśnie się rozkręca i pracowników zwalnia się masowo, w pierwszym rzędzie młodych, niskiego szczebla, nieposiadających rodzin na utrzymaniu.
Jung to ten młodzieniec z albumu policyjnego - na jednym zdjęciu, nieco wcześniejszym, w grupie skautów czy harcerzy, na drugim - w trakcie spaceru po jednej z łódzkich, zapewne, ulic.
Nie jest podpisany, ale zidentyfikowałem go dzięki innemu albumowi poszukiwanych z Archiwum Akt Nowych:
Jak wyglądał sam napad? Bardzo dramatycznie, o czym informuje właśnie "Republika":
Wyznaczona nagroda - 15 tysięcy złotych - była astronomiczna, ale nie przyczyniła się wcale do wykrycia rabusiów. Uznano, że zbiegli za granicę, jeśli zaś idzie o Junga, młodego i podrzędnego, zapewne bez wielkiej przestępczej kariery, spekulowano, że został zamordowany przez kasiarzy, którzy przejęli jego część łupu. Po prawie czterech latach "Echo" opublikowało wszelako taki sensacyjny materiał, który wklejam tu dla porządku, bo wydaje się raczej kaczką dziennikarską, a przynajmniej efektem czyjejś rozbudzonej wyobraźni.
OK.
OdpowiedzUsuń