Pokazywanie postów oznaczonych etykietą arystokracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą arystokracja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 kwietnia 2016

Klątwa baccarata czyli książę Walii i węgierski hrabia vol. I

W roku 1890 Anglią wstrząsnął skandal: Edward, książę Walii, był zamieszany w szulerski skandal i - był to pierwszy taki przypadek od XV wieku - został zmuszony do stawiennictwa w sądzie.

Edward pod wieloma względami był przeciwieństwem swojej matki. Końskie zdrowie Wiktorii sprawiło, że Anglia była rządzona przez ponad sześćdziesiąt lat przez jedną kobietę (która w dodatku objęła tron dość niespodziewanie - już jej poprzednik i stryj, Wilhelm IV, nie spodziewał się korony): publicznie surową moralistkę, a prywatnie - wiecznie niezaspokojoną kochankę umiłowanego Alberta, którego, jak twierdzili złośliwi, wycieńczyła i wpędziła do grobu swoją namiętnością. Epoka wiktoriańska to czasy powściągliwych, wbitych w mundury i czarne surduty budowniczych imperium, czasy romantycznej miłości i bezwzględnej moralności publicznej... oraz prywatnej rozwiązłości. Edward, całymi latami niemogący doczekać się wstąpienia na tron (rządził niecałą dekadę, a żył niewiele dłużej, niż trwało panowanie matki), słynął z rozrywkowego trybu życia. Tańce, kobiety, karty. Jedną z jego namiętności był bakarat, francuska losowa gra karciana, która stała się właśnie przyczyną skandalu.
"L'enfant terrible" - królowa Wiktoria zmywa głowę synowi (karykatura z "Pucka")
We wrześniu 1890 roku książę Edward został zaproszony do posiadłości Tranby Croft, należącej do armatora Arthura Wilsona. Jednego z wieczorów zaproponował partyjkę bakarata - oczywiście na pieniądze, choć niedawne (1886) orzeczenie sądu w sprawie Jenks przeciw Turpinowi uznało bakarata za grę losową, a zatem podpadającą pod zakaz hazardu (co oznaczało, że gra na pieniądze była zakazana). 


I tak oto osób z najwyższych angielskich sfer zasiadło do gry (w rezydencji brakowało zresztą odpowiednio dużego stołu, więc zsunięto i nakryto tapiserią dwa zwykłe karciaki). Książę trzymał bank i może dlatego nie dostrzegł, co się dzieje: jeden z graczy, Sir William Gordon-Cumming, wsławiony w bojach wojak, bonvivant i kobieciarz, a prywatnie dobry znajomy księcia, najzwyczajniej w świecie oszukiwał. Sytuacja powtórzyła się następnego wieczora (kiedy graczy było dwanaścioro) i pięć osób, które dostrzegły podkładanie żetonów, skonfrontowało się z Gordonem-Cummingiem, po czym zażądało, by podpisał dokument, w którym zobowiązuje się, że nigdy w życiu nie zasiądzie do kart. Za tą cenę skandal miał pozostać w murach Tranby Croft.

Karykatura Gordona-Cumminga z "Vanity Fair"

Gordon-Cumming wprawdzie zaprzeczał kategorycznie, by dopuścił się oszustwa, ale dokument podpisał. Jednak, jak się okazuje, najwyższe sfery brytyjskie nie były wolne ani od szulerstwa, ani od plotkarstwa i bardzo prędko skandal z Tranby Croft stał się tematem rozmów w londyńskich klubach. Sir William - który zresztą właśnie zaręczył się z dziedziczką amerykańskiej fortuny, więc szczególnie zależało mu na reputacji - zażądał publicznego wycofania oskarżeń, grożąc w przeciwnym razie pozwem o zniesławienie. I rzeczywiście pozew wniósł, żądając od każdej z pięciu osób, które wymusiły na nim podpis, kwoty pięciu tysięcy funtów.

"Towarzystwo w sądzie", karykatura z "Puncha".
Na prawo od sędziego Gordon-Cumming, pomiędzy nimi, poniżej, książę Edward.
Sprawa, co oczywiste, przykuła uwagę społeczeństwa i mediów; książę zeznawał krótko, niezbyt spójnie i, w przeciwieństwie do swobodnego, eleganckiego Gordona-Cumminga, wypadł raczej mizernie.

Ta sama scena w bardziej naturalistycznej konwencji, ilustracja z "The Graphics".

Edward zeznaje. "The Illustrated London News"
Kolejne dni procesu przyniosły jednak dość spójne zeznania pozostałych graczy i, ostatecznie, oskarżoną piątkę uniewinniono, a Gordon-Cumming był towarzysko skończony. Pod wieloma względami jego proces przypominał zatem mający się zacząć cztery lata później proces Oscara Wilde'a. Pisarz, obrażony przez ojca swojego kochanka, markiza Queensberry (markiz napisał, że Wilde jest "somdomitą"), wytoczył mu proces o zniesławienie, który przegrał, a w dodatku przypłacił dwuletnim wyrokiem za "czyny przeciwne naturze".

Amerykańska narzeczona, Florence Garner, którą w przededniu procesu Gordon-Cumming honorowo uwolnił od danego słowa, trwała przy nim jednak z imponującą lojalnością; w dzień po przegraniu sprawy usunięto go z armii i zmuszono do rezygnacji z członkostwa w czterech londyńskich klubach, ale dzielna Florence dopięła swego i, choć ponownie zwrócił jej wolność, jeszcze tego samego dnia wstąpiła z nim w związek małżeński.

Proces podkopał nieco opinię Edwarda, którego wybuczano na wyścigach w Ascot, ale książę Walii prędko naprawił swój wizerunek; jakkolwiek nie zrezygnował z hazardu, przerzucił się jednak z bakarata na wista. 

* * *

Nie był to, oczywiście, jedyny skandal z bakaratem w roli głównej - w latach 30. głośna była tajemnicza sprawa węgierskiego arystokraty Jerzego Berzewiczy'ego, o której donosił "Tajny Detektyw". Ale to w następnym odcinku.



środa, 7 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. II

Proces pięciu rzekomych napastników, którzy mieli zgwałcić i pobić panią Massie, był śledzony przez całą społeczność Hawajów. Narastała wrogość między stacjonującą na wyspach marynarką USA a "krajowcami", w mieście huczało od plotek. 

Pojawili się świadkowie, którzy widzieli białego mężczyznę idącego w ślad za Thalią Massie na kilka minut przed dramatycznymi wypadkami. Mówiono, że miała ona romans z jednym z oskarżonych albo z kolegą męża, z którym została złapana in flagranti, i to nikt inny, jak sam porucznik pobił żonę, łamiąc jej szczękę. Wielu policjantów wypowiadało się dla prasy, że akt oskarżenia jest oparty na zmyśleniach. Pani Fortescue, matka ofiary, odpowiedziała na to szeroko zakrojoną kampanią oszczerstw pod adresem pięciu młodzieńców, a właściwie wszystkich rodowitych Hawajczyków. Głównodowodzący marynarki w tym rejonie, admirał Stirling, który wcześniej ogłosił publicznie, że myślał o linczu, ale niestety "trzeba dać działać odpowiednim organom", teraz obawiał się, że wieść o sprawie dotrze do Stanów, co postawi go w niezręcznej sytuacji - opinia publiczna nabierze przekonania, że bieg wypadków wymknął mu się spod kontroli. Razem z panią Fortescue zadbał więc, by prasa na kontynecie nic nie wiedziała o procesie, który pospiesznie rozpoczęto.

Akt oskarżenia był słaby - incydent z panią Pepples wydarzył się czterdzieści minut po północy, sześć mil od miejsca gwałtu; pani Massie została stamtąd zabrana przez samochód pana Clarka (ze śladem pobicia na twarzy, ale z suknią w dobrym stanie) dziesięć do dwudziestu minut później. Zatem w dwadzieścia minut, co było niemożliwe, mężczyźni musieliby przejechać sześć mil, a następnie sześć do siedmiu razy zgwałcić panią porucznikową i umknąć. W dodatku żaden z nich nie pozostawił śladów spermy. Biegły dr Porter, zapytany, czy to możliwe, odpowiedział wymijająco: "Tak lub nie...". 

Sąd ostatecznie nie był w stanie ustalić werdyktu, głosy przysięgłych rozłożyły się 6 do 6 i sprawę zamknięto. I wtedy robi się naprawdę ciekawie: pani Fortescue - a w zasadzie Grace Rooseveltowa - postanawia wziąć sprawę w swoje ręce.



 ...ależ finał wcale taki nie był. "Tajny Detektyw" nie został najwyraźniej o wszystkim poinformowany. Pani Fortescue, a właściwie Roosevelt, dama z towarzystwa, której koneksje sięgały Białego Domu, mogła zostać zaaresztowana i skazana, mogła stanąć przed fotografem od mugshotów, ale z pewnością nie mogła iść do więzienia na dziesięć lat ciężkich robót. 



Z drugiej strony - "krajowcy" byli wzburzeni. W dniu zabójstwa przed posterunkiem policji zaczęły się gromadzić tłumy protestujących Hawajczyków, a pogrzeb Kahahawaiego zgromadził najwięcej żałobników w historii wysp, jeśli nie liczyć pogrzebu ostatniej królowej piętnaście lat wcześniej. 


Dowody były oczywiste, począwszy od ciała, którego nie udało się wrzucić do wulkanu, przez prześciaradło, w które zawinięto zwłoki, aż do pistoletów:


I to właśnie drugi proces przykuł uwagę całych Stanów. Morderstwo popełnione za poduszczeniem członiki rodziny Rooseveltów było nie lada gratką. Z kraju sprowadzono najsłynniejszego amerykańskiego obrońcę, Clarence'a Darrowa (który był modelem dla prawnika Billy'ego Flynna z musicalu "Chicago") - na próżno jednak. Pomimo wszystkich jego sztuczek (z odpowiednikiem "pomroczności jasnej" włącznie) czworo oskarżonych uznano winnych porwania i morderstwa. W tym momencie zaczęły się naciski na sędziego; potężne figury z marynarki wojennej wstawiły się za mordercami; osobiście zatelefonował prezydent Hoover i polecił uniknąć więzienia za wszelką cenę; gubernator Judd mógł skorzystać z prawa łaski, ale wiedział, że wypuszczenie sprawców linczu w tak zróżnicowanym etnicznie stanie źle wpłynie na jego notowania. Ostatecznie więc zdecydowano się na inne rozwiązanie.

Sędzia skazał wszystkich czworo na dziesięć lat więzienia i ciężkich robót. Po czym, pół godziny później, ogłosił na konferencji prasowej, że zmniejszył czas wykonywania kary do godziny, odsiedzianej w biurze gubernatora. Grace Fortescue powiedziała: "To najszcześliwszy dzień w moim życiu". A jeden z marynarzy, Deacon Jones (który trzydzieści lat później miał się przyznać, że to on zastrzelił Kahahawaiego), wysłał do domu telegram: "Kochana mamo, niedługo wracam, nastaw wodę na kawę."

Thalia Massie w dwa lata później rozwiodła się z mężem i zmarła w 1963 roku na Florydzie, w wyniku przedawkowania barbituranów. Jej matka, żelazna Grace Fortescue, dożyła prawie setki. Do śmierci w roku 1979 w wieku lat dziewięćdziesięciu sześciu, nigdy nie wyraziła skruchy. 


Za: "Tajny Detektyw" nr 21, rok II, 22 V 1932

wtorek, 6 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. I

Z tylnej okładki "Tajnego Detektywa" patrzy ufna twarz pani Massie, po oczach biją litery nagłówka: TRAGEDJA BIAŁEJ KOBIETY. Jednak jeśli się przyjrzeć bliżej, niekoniecznie pani Massie była tu główną ofiarą...



Sprawa była dramatyczna - kobieta, w dodatku dama z towarzystwa, brutalnie pobita i zgwałcona przez pięciu mężczyzn. W dodatku ona biała, oni - kolorowi (pochodzenia hawajskiego, japońskiego i chińskiego), co budziło wówczas w Stanach oczywiste skojarzenia ze "zhańbieniem białej przez murzyńską bestię" (gwałt na białej kobiecie, często kompletnie fikcyjny, był jednym z głównych powodów linczów czarnych, a amerykańscy marynarze często nazywali Hawajczyków niggers, 'czarnuchami'). Jakby tego było mało, mąż ofiary był oficerem marynarki, więc w grę wchodziły jeszcze zamiary "kumpli z wojska", którzy postanowili pomścić tę zniewagę. Procesem ekscytował się cały kraj (dziennikarze uznali go za sprawę roku ex-aequo z porwaniem dziecka Lindbergha), palce w relacjach maczał prasowy magnat, William Randolph Hearst, a także najwyższe kręgi polityczne. Czemu?

Zacznijmy może od tego, kim była pani Massie, a white woman of refinement and culture, bo to, wbrew pozorom, okazuje się zasadnicze. Dwudziestoletnia Thalia Massie, żona porucznika marynarki, Thomasa Hedgesa Massie, który stacjonował w słynnej potem bazie w Pearl Harbour, pochodziła z wpływowej nowojorskiej rodziny Fortescue. A w zasadzie: Roosevelt.

Jej dziadek ze strony ojca, Robert Roosevelt, był kongresmenem z Nowego Jorku, bratem Theodore'a Roosevelta seniora i stryjem juniora, prezydenta USA. Przez wiele lat miał kochankę, Minnie O'Shea, irlandzką imigrantkę, której zrobił był trójkę dzieci - poślubił ją po śmierci pierwszej żony, a dzieci adoptował, z tym wszakże zastrzeżeniem, że oficjalnie ich ojcem był wymyślony "Robert Francis Fortescue". Wszyscy troje, przez wzgląd na konwenanse, do końca życia posługiwali się tym nazwiskiem - wśród nich Granville Roland Fortescue, ojciec pani Massie. W młodości, podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej, służył na Kubie jako kawalerzysta wraz ze swoim kuzynem, Theodorem Rooseveltem juniorem, później pracował w jego administracji prezydenckiej i jako korespondent wojenny. 

Dziadek ze strony matki należał również do najwyższej amerykańskiej "arystokracji" - jeśli można użyć tego określenia, a chyba można, ponieważ jego przodek, Lion Gardiner (1599-1663), był rycerzem, który jako pierwszy założył angielską kolonię w stanie Nowy Jork (na wysepce u wschodniego wybrzeża Long Island) - Gardiners Island. Otrzymał tytuł Lord of the Manor i po dziś dzień wyspa jest w posiadaniu jego potomków jako ostatnie w całych Stanach dobra nadane przez angielską koronę. Jednym z potomków Liona był zamożny bostoński kupiec i plantator bawełny, Gardiner Greene (1753-1852), który zasłynął wspaniałą posiadłością Pemberton Hill - jego trzecia żona, Elizabeth Clarke Copley (1770-1866) była siostrą trzykrotnego lorda kanclerza Anglii oraz wnuczką niejakiego Richarda Clarke, kupca, którego transport herbaty zniszczono w czasie buntu, znanego jako "Herbatka Bostońska". Wnukiem Gardinera Greena i Richarda Clarke był właśnie Gardiner Green Hubbard, dziadek pani Massie.

Jako zamożny prawnik angażował się w wiele spraw - między innymi założył bostońskie wodociągi, gazownię i transport miejski. A także szkołę dla niesłyszących, bowiem jego córka, Mabel, straciła słuch w wieku lat pięciu, za sprawą szkarlatyny. W szkole zatrudnił młodego Szkota, Alexandra Grahama Bella, który uczył między innymi Mabel, a także, w wolnym czasie, wynalazł telefon. I tu losy ich splatają się w jedno. Hubbard zakłada Bell Telephone Company i zostaje jego pierwszym prezesem; parę dni później Alexander Graham poślubia Mabel. Jego kuzyn Charles John, który zostaje zatrudniony w firmie (rozwija telefonię w Europie) poślubia drugą z sióstr Hubbard, Robertę, a po jej śmierci w połogu - trzecią, Grace. Oprócz tego wespół z teściem zakłada National Geographic Society (tak, to, które wydaje znane pismo) i jest jego pierwszym skarbnikiem (a teść prezesem). 

Wywód ten był długi, ale konieczny. Pokazuje bowiem, kim (w sensie społecznym) była nie tylko pani Massie, ale i jej matka, Grace z Hubbard Bellów Fortescue, która w tej historii spełnia rolę niepoślednią. Wróćmy jednak do dramatycznego gwałtu i pobicia wśród hawajskich palm (tak oto prezentuje się kolażowa rozkładówka):







"Tajny Detektyw" relacjonuje proces za pośrednictwem mediów amerykańskich, więc wkradło się tu kilka przekłamań i niedopowiedzeń. Po pierwsze - pani Massie, która uważała się za lepszą niż większość amerykańskich rodzin oficerskich, była dość nielubiana w swoim środowisku - a z klubu wyszła po sprzeczce z jednym z oficerów (któremu dała w twarz). Porucznik zorientował się dopiero po czasie - i choć państwu Massie niezbyt układało się w małżeństwie, był na tyle troskliwy, żeby zadzwonić do domu i sprawdzić, czy żona dotarła tam bez problemu. Odebrała dopiero za którymś razem, w szoku, i powiedziała, że została zgwałcona.

Wezwana policja przyjęła od niej zeznania - ponoć było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek powiedzieć o osobach, które ją napadły. Tak się jednak złożyło, że niewiele później na posterunek wpłynęła skarga państwa Peeples (bo tak się nazywali). I znów, opis jest niedokładny. Po północy na skrzyżowaniu w Honolulu prawie doszło do zderzenia dwóch samochodów, jednego prowadzonego przez Japończyka, Horacego Ida, drugiego - przez panią Peeples; w wyniku kłótni kolega Idy, pięściarz Joe Kahahawai, uderzył kobietę, która jednak nie pozostała mu dłużna i wyprowadziła analogiczny cios. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z biorących udział w sprzeczce, był trzeźwy.

Thalia Massie nie potrafiła zidentyfikować Horacego pośród innych okazanych jej na posterunku mężczyzn. Jednak kiedy następnego dnia Thalia Massie składała zeznania po raz drugi, dysponowała już rozmaitymi danymi (m.in. podanym przez radio numerem rejestracyjnym samochodu Idy, a także fragmentami zeznań pani Peeples - że jeden z mężczyzn miał złoty ząb, a drugi był ubrany w brązową kurtkę). To wystarczyło. Zaczęła się wielka kampania prasowa, w której pięciu młodych mężczyzn nazywano bandytami, a także pięcioma brązowoskórymi młodymi byczkami, objawiającymi dobrze znane pożądanie mieszańców wobec białych kobiet. 




Za: "Tajny Detektyw" nr 20, rok II, 15 V 1932

sobota, 12 stycznia 2013

Pismo Napoleona i miotełka z piór czyli spalone biblioteki ordynackie

Dziś, kiedy sporo mówi się o niszczejącym budynku Biblioteki Ordynacji Krasińskich, który w wyniku wieloletnich sporów prawnych coraz bardziej popada w ruinę, warto przypomnieć, że w międzywojennej Warszawie były aż trzy znakomite biblioteki ordynackie, udostępniane społeczeństwu przez arystokratyczne rody: Zamojskich, Przezdzieckich i Krasińskich. W 1934 roku szajka złodziejska wykradła z jednej z nich nader cenne zabytki.



Gmach Biblioteki na Okólniku - po wojnie zabrany prawowitym właścicielom i odbudowany ze zniszczeń, mieścił drukarnię, a od dwóch dekad stoi pusty. Należy oficjalnie do miasta, potomkowie fundatora usiłują go odzyskać, a tymczasem, gzyms po gzymsie, rzeźba po rzeźbie, piękna stuletnia budowla (1912-14, proj. Julian Nagórski) niszczeje; w maju "zesquatowali" ją studenci pobliskiej Akademii Muzycznej: urządzali w środku próby i koncerty, twierdząc, że w ten właśnie sposób wypełniają wolę fundatora, Edwarda Krasińskiego, który stworzył to miejsce by służyło społeczeństwu.

Jak widać, nie była to pierwsza próba wtargnięcia do tej budowli - choć opisana w "Tajnym" miała zdecydowanie inne, nieszlachetne powody. Nie wiemy, niestety, jakie konkretnie obrazy wyniesiono wówczas z Biblioteki oraz które z nich odzyskano, a które przepadły. Nie wiemy też, czego dotyczyło zaginione "pismo Napoleona" . Niewykluczone jednak, że dzięki złodziejom te akurat eksponaty przetrwały wojnę, bowiem losy trzech bibliotek należą do najczarniejszych kart polskiej historii zbiorów sztuki.  

Zbiory Ordynacji Krasińskich zostały założone (w dużej części zresztą jako zbrojownia), przez Wincentego, generała napoleońskiego (a potem wiernego poddanego kolejnych carów), ojca słynnego poety. Dzięki jego kontrowersyjnej postawie przetrwały kolejne powstania praktycznie bez uszczerbku. Przez wiele dziesięcioleci mieściły się w dzisiejszym Pałacu Czapskich (dziś gmach Akademii Sztuk Pięknych przy Krakowskim Przedmieściu), kiedy jednak po śmierci ostatniego ordynata z linii opinogórskiej przeszły do linii z Radziejowic (1909 r.), sam pałac trafił do rodziny Raczyńskich, którzy postanowili zbiory stamtąd usunąć. To właśnie wtedy Edward Krasiński wybudował dla nich wielką kamienicę naprzeciwko Zachęty (zwaną "Heurichowską" od nazwiska architekta), a kiedy zmienił zdanie - gmach na Okólniku (oskrzydlony dwoma, jakbyśmy dziś powiedzieli, luksusowymi apartamentowcami: pieniądze z wynajmu mieszkań pozwalały na utrzymanie biblioteki; mieszkał tam również jej właściciel i opiekun). Niestety, wybuch I wojny przerwał prace budowlane, militaria zamurowano w powstałych już piwnicach (co fatalnie się odbiło na ich stanie) i Bibliotekę w jej właściwej formie otwarto dopiero w roku 1928. Było tam: 77 000 dzieł w dwustu kilkudziesięciu tysiącach tomów, 700 dyplomów, 7 000, rękopisów, ok. 8 000 rycin i rysunków, wreszcie 2 500, map i atlasów. Z kolei muzeum ordynackie szczyciło się liczącą ok. 900 obiektów wyborną zbrojownią, zasobną w płótna obcych i polskich malarzy galerią ok. 350 dzieł, zbiorkiem kilku cennych rzeźb, wreszcie skarbcem bogatym w różnego rodzaju wyroby rzemiosła artystycznego.* Biblioteka Ordynacji Krasińskich jako jedyna z trzech ordynackich bibliotek poszczycić się mogła tak nowoczesnym,  powszechnie dostępnym i odseparowanym od prywatnej rezydencji budynkiem. 

Najstarsze i najcenniejsze chyba zbiory mieściła Biblioteka Ordynacji Zamojskiej, założona wraz z Akademią w XVI wieku przez Jana Zamoyskiego i przechowywana w Pałacu Błękitnym (do niedawna zajmowanym przez ZTM). Przed wojną obejmowała 70 000 dzieł (97 000 tomów), przeszło 2 000 rękopisów, 624 dyplomy pergaminowe, kilkanaście tysięcy autografów, kolekcję rycin, numizmatów oraz 315 map i atlasów i stale się rozrastała. Pod koniec lat 30-tych planowano dobudowanie do niej specjalnych pracowni naukowych i magazynów, do czego, z oczywistych przyczyn, nie doszło.

Wreszcie Biblioteka Przezdzieckich trafiła do Warszawy w poł. XIX wieku, a pod koniec tego stulecia wybudowano dla niej gmach - pałac na ul. Foksal (znacznie zniszczony w czasie wojny i odbudowany w zmienionej, socrealistycznej formie; obecnie zajmuje go Klub Dyplomatyczny MSZ), gdzie przechowywano cenny księgozbiór liczący 60 000 tomów i 500 rękopisów, bogate archiwum zawierające m.in. 800 dokumentów pergaminowych i papierowych, jak również zasobny zbiór kartograficzny złożony z 350 map, atlasów i planów. Sale biblioteczne były - inaczej niż w przypadku pozostałych omawianych kolekcji - połączone ściśle z prywatną rezydencją, ale zbiory udostępniano naukowcom. 

Te trzy instytucje przez okres zaborów często zastępowały brak państwowych instytucji muzealnych, dzięki ogromnym magnackim majątkom pozwoliły ocalić ogromną część naszego dziedzictwa (wszystkie trzy łączyły też zbiory biblioteczne ze zbiorami sztuki, umieszczonymi częściowo w salach pałacowych, rezydencjonalnych, a i samo ich umeblowanie i wyposażenie miało ogromną wartość artystyczną). Niestety, mimo tego - a właściwie przez to właśnie - stały się oczywistym celem III Rzeszy. Duże straty poniosły już we wrześniu 1939 roku, kiedy w wyniku starannie planowanych bombardowań spłonęła większość Biblioteki Przezdzieckich (resztki przyniesiono do kamienicy przy Szczyglej, gdzie nadal potajemnie udostępniano je naukowcom). W kilkakrotnie bombardowanym pałacu Zamoyskich  straty szacowano na ok. 50 tys. obiektów, czyli 1/3 zbioru - w czasie wojny doprowadzono je do stanu używalności i stworzono tam tajną placówkę naukową. Stosunkowo najlepiej - dzięki żelbetowym stropom - przeżyła wrzesień 1939 roku Biblioteka Krasińskich (spłonęło tylko kilka obrazów, zniszczeniu uległa też spora liczba drobnych obiektów w skarbcu). Niestety, Niemcy wkrótce zaczęli rabować najcenniejsze przedmioty i wywozić je do Berlina (nie obyło się także bez rozgrabiania całkowicie prywatnego), wiosną 1940 roku aresztowali Edwarda Krasińskiego i osadzili go w obozie w Dachau, gdzie zmarł po paru miesiącach, a instytucję podporządkowali Stadtsbibliothek Warschau: utworzono tam Oddział III, do którego zwieziono najcenniejsze obiekty z Biblioteki Narodowej i Uniwersyteckiej (żeby zwolnić dla nich miejsce, zbiory muzealne przerzucono do zamkniętego gmachu Muzeum Narodowego). W wyniku kolejnych przenosin i rabunków zbiory muzealne zostały rozproszone, natomiast gigantyczna biblioteka została już po upadku powstania w całości, planowo spalona przez niemieckie komando. Jeszcze w trakcie powstania Niemcy spalili też kamienicę na Szczyglej (ze zbiorów Przezdzieckich przetrwały jedynie szczątki, w tym rękopis "Grażyny") oraz Pałac Błękitny wraz z biblioteką Zamojską, z których ocalała jedynie niewielka grupa najcenniejszych rękopisów, pamiątek i druków, zawczasu zamurowana w podziemiach, m.in. biblioteka Zygmunta Augusta i rodzinne archiwa (był między nimi prezentowany niedawno przepiękny XV-wieczny atlas map Klaudiusza Ptolemeusza, wywieziony w trakcie "akcji pruszkowskiej"; to te zabytki po wojnie ostatni ordynat przekazał Bibliotece Narodowej).

Zbiory wszystkich trzech bibliotek ordynackich uległy straszliwym zniszczeniom, a ich ocalałe części są obecnie rozsiane po rozmaitych instytucjach w kraju i za granicą. Niekiedy pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie - zwłaszcza te, które zostały zrabowane na własną rękę przez niemieckich żołnierzy, ale nie tylko. Jak głosi śliczna anegdota, przez całe lata w magazynie Biblioteki Narodowej stała ocalona z Biblioteki Ordynacji Zamojskiej miotełka z piór - wprawdzie nigdy jej nie używano, bo są przecież specjalistyczne odkurzacze, ale też nikomu nie przyszło do głowy jej wyrzucić. I słusznie. Kiedyś bowiem ktoś uważnie spojrzał na archiwalną reprodukcję i krzyknął: "Ojej! Miotełka z piór to tak naprawdę pióropusz od szyszaka księcia Józefa Poniatowskiego!". Miejmy nadzieję, że kiedyś tak wypłynie również owo utracone "pismo Napoleona". 


*Ta i inne kursywy za Konrad Ajewski, O trzech bibliotekach ordynackich...
Za: "Tajny Detektyw" nr 36 rok 4, 2 IX 1934 


środa, 14 listopada 2012

Hrabia Badeni i asy dróg polskich

Mamy tu wszystko, co w dobrej opowieści o kradzieży: skarb, arystokratę, szajkę przestępców, misterny plan, zuchwały rabunek, pościg samochodowy. Ale jak poskrobać, to wszystko okazuje się nieco spsiałe, nieudolne, narysowane w pomniejszonej skali, groteskowe w swojej niedojdowatości.







Rodzina Badenich należała w XIX wieku do najbardziej wpływowych rodów arystokratycznych, ale mimo to nie jest jednym tchem wymieniana z Czartoryskimi, Sapiehami czy Radziwiłłami. Trafili między magnatów stosunkowo późno (każda epoka miała swoich arywistów - kiedyś Radziwiłłowie, potem Zamojscy i Potoccy - w XVIII wieku oburzano się ponoć, że Czetwertyński ze starożytnego rodu kniaziowskiego, jest marszałkiem dworu u nuworysza Potockiego)  - byli to mieszczanie lwowscy, którzy, nobilitowani w wieku XVIII, doszli później do znacznych urzędów. Najwięcej jednak osiągnęli już za czasów zaborczych, jako politycy galicyjscy. Władysław (1819-1888) był posłem na Sejm Krajowy i do Reichsratu, jego młodszy syn Stanisław (1850-1912) był również posłem na Sejm Krajowy, marszałkiem krajowym Galicji i członkiem Izby Panów, a syn starszy, Kazimierz (1846-1909) dosłużył się rangi namiestnika Galicji, a nawet premiera Austrii - w innych zaborach byłoby to, oczywiście, niemożliwe, ale Austria łaskawym okiem patrzyła na polityków polskich. Były to zatem same szczyty władzy - i, dodajmy, finansów. Badeni byli bowiem w międzywojniu rodziną bardzo zamożną, posiadającą cały szereg dóbr i pałaców (choć już nie ten warszawski, na pl. Krasińskich, skądinąd bardzo ładny, który mieścił wówczas Sąd Apelacyjny). Jak jednak widzimy z tekstu, Stanisław Badeni nie nadawał się na arystokratę z kryminału: nosa nie zadzierał, herb (Bończa) zdjął z frontonu pałacu i rzucił na strych, a w dodatku ze swoim chomiczkowatym pyszczkiem wyglądał jak sanacyjny drobny urzędnik. Był to, być może, wielkiej szlachetności człowiek, ale do kryminału się nie nadaje - to nie wyniosły francuski markiz czy angielski lord, który spogląda z wyżyn swojego rodowodu na cwaną pannę Marple.

Kamerdyner? Ofiarowujący synowski płaszcz pierwszemu lepszemu włóczędze? Och, nie jest to przenikliwy Jeeves!

Przestępcy? Knują, szyją jak mogą. Z pewnością ślicznie udaje im się samo opróżnienie pokoju kredensowego ze sreber, za to dostają medal z ziemniaka im. Kwinty, ale poza tym coś nie wypaliło. Jakie poszlaki sprawiły, że część z nich wyaresztowano we Lwowie? Cóż to za asy, co raz po raz grzęzną w błocie?

Policja? Ci są najzabawniejsi z tym niedziałającym telefonem, nieosiągalnym samochodem, siedzący w głębokim XIX wieku - a mimo to z jakim wysiłkiem próbują nadgonić epokę! Jak dzielnie opóźniają pościg, składając meldunki! I ten bohater Bukowski z bagnetem jak cynowy żołnierzyk!

No i, rzecz jasna, sama technologia. Te drogi, składające się chyba wyłącznie z błota i grzęzawisk, te samochody, które co rusz mają jakąś awarię, ten pościg, który właściwie nie pościgiem jest, ale jakimś stosunkiem przerywanym.

Rabunek sreber Badenich i pościg wyglądają jak specyficzna gra dla przerafinowanych czytelników kryminału: nieudolność gangu walczy o lepsze, czy raczej o gorsze, z nieudolnością ścigających posterunkowych. "Gang Olsena" i "Żandarm" w jednym. Plus, oczywiście, happy end.




PS: Portal Cracovia Leopolis publikuje nadzwyczaj ciekawy list Juliusza Rossa, syna wymienianego w tekście rządcy "dyr. Rossa", gdzie w 1941 roku relacjonuje losy pałacu po zajęciu terenów przez ZSRR: grabież, zniszczenia, niszczenie grobów. Z listu dowiedzieć się można również, że rządca Ross został zaaresztowany przez bolszewików i rozstrzelany. Po wojnie pałac został zburzony, dziś ostał się po nim jedynie park z oranżerią.

Za: "Tajny Detektyw" nr 34, rok 4, 17 VIII 1934


wtorek, 10 kwietnia 2012

A on był hrabia w czarnym fraku

Mam słabość do opowieści o oszustach. To bowiem, na co się nabieramy, mówi mnóstwo o naszych prawdziwych (bądź urojonych) potrzebach, o naszych marzeniach, oczekiwaniach wobec świata, snobizmach, tęsknotach. Tak było też z fałszywym hrabią Harrym Friedrichem, który grasował w Zakopanem "wśród rumby narciarsko-tanecznej" która, jak się dowiadujemy, pozwalała bywalcom zapomnieć o szalejącej "kryzie", czyli Wielkim Kryzysie.







Trudno powiedzieć, w czym - poza okradzeniem ojcowskiej kasy - Frydrych zawinił; ot, lubił się przebierać, więc wybierał to mundur, to tytuł, to profesję baletmistrza. Przed wojną mundur znaczył - również prawnie - więcej niż dziś (za tzw."obrazę munduru" groziły poważne sankcje), tytuł hrabiowski tyle co nic (został zniesiony konstytucją marcową w 1921 roku, a konstytucja kwietniowa z 1935, odwołująca marcową, nie zdołała go jeszcze przywrócić), a profesją baletmistrza trudno było chyba komukolwiek zaimponować. Dziś znajdziemy całą furę "szacownych" kapituł orderowych i "heroldii", które przyznają herby i ordery komu popadnie (muszę się przyznać do wstydliwej przyjemności: uwielbiam wchodzić na strony tych stowarzyszeń i obserwować, jak cudownie zawiązują sojusze z najbardziej szaleńczymi uzurpatorami z innych krajów; to barwna alternatywna rzeczywistość, fikcja utrzymywana z ogromnym samozaparciem, o której istnieniu większość ludzi nie ma zielonego pojęcia).

Oczywiście, Frydrych mógł mieć plany dalekosiężne i, wydając pieniądze przez kilka tygodni, budował tylko dobrą opinię bogacza. W swoim czasie poprosiłby poufnie paru gentlemanów i parę dam z towarzystwa o niesłychanie pilną pożyczkę, dług honorowy, który bezzwłocznie spłaci, po czym uciekłby do innego kurortu, powiedzmy - do Zoppot, gdzie mały Oskar Matzerath oglądał polskie arystokratki z pomalowanymi na fioletowo paznokciami i polskich arystokratów w niebieskich okularach przeciwsłonecznych. A może wybrałby dla odmiany sutannę i działał jak oszust z Pelplina, o którym niedawno pisałem? Trudno orzec.

Przyskrzyniony, wrócił do Łodzi, do ojca-kamienicznika, odsiedział zapewne jakiś wyrok. O jego dalszych, wojennych i powojennych losach, nie mam żadnych danych, a szkoda.

Nawiasem mówiąc: redaktor (jak również ilustrator) Tajnego pomylił się sromotnie, korona hrabiowska jest dziewięciopałkowa, siedmiopałkowa jest baronowska. Stąd też piękny dialog w "Na ustach grzechu" Samozwaniec:

—   Pani hrabino — zaczęła mówić Steńka głosem nieco wzruszonym  — poniekąd pragnęłabym się dowiedzieć, jak się ma zdrowie jedynaka. 

 — Pani jest zbyt łaskawą — uśmiechnęła się kurczowo hrabina — jedynak  mój, o którym pani wyżej wspomniała, lepiej się czuje wśród palm, pomarańcz  i kaktusów Riviery, niż w otoczeniu niezabudek spod szlacheckiego płotu.Tak,  tak, panieneczko; utytułowane gołąbki nie lecą łatwo do gąbki... i mydła — dokończyła ze złym pośmiechem.  
Steńka zerwała się, blada jak bielmo.  
—Hamuj się, hrabino, abym nie zapomniała o twoich dziewięciu pałkach! — wyrzekła dumnie. 

 — Pamiętaj pani lepiej o swoich pięciu klepkach —zaklekotała hrabina.   


Za: "Tajny Detektyw" nr 11, rok 2 (13 III 1932)

wtorek, 1 marca 2011

Bajka o hrabiance i Kocie

Znany jest Kot Makawity - i Polska miała swojego Kota-przestępcę, mianowicie Kota Stanisława (Tajny Detektyw! z rzadka podawał nazwiska i imiona złoczyńców w szyku przestawnym, upatrywałbym tu zatem złośliwości dziennikarza, który przechrzcił Stanisława Kota na Kota Stanisława - zwłaszcza, że imiona i nazwiska arystokratów ustawione są jak należy).

Kot Stanisław wraz ze swą bandą obrabował hr. Sołtykównę, panienkę sześćdziesięcioletnią, zamieszkałą w tym oto skromnym pałacyku:



Ale, jak to w bajkach bywa, został złapany przez dzielnego policjanta (dzięki dzielnemu jubilerowi, Józefowi Bar Rymanowi) i postawiony przed wiceprezesem sądu w Równem, sędzią Grocholskim razem z resztą swojej bandy:



A zatem kot, kot, pani matko, kot, kot, narobił hr. Sołtykównie łoskot. Wszystko jednak, jak to w bajkach, skończyło się dobrze - poza może cierpieniem siostry Plewy. Ale już niebawem przyszli bolszewicy i z pałacu w Szpanowie zostały jeno resztki założenia parkowego. Dziś widnieje tylko na zdjęciach w Narodowym Archiwum Cyfrowym i w zapisach "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" z 1892 r., Tom XII (Szlurpkiszki – Warłynka).


Za: "Tajny Detektyw" nr 44, rok I (15 XI 1931)