wtorek, 6 października 2015

Tragedia białej kobiety, czyli tragedia kolorowego mężczyzny, vol. I

Z tylnej okładki "Tajnego Detektywa" patrzy ufna twarz pani Massie, po oczach biją litery nagłówka: TRAGEDJA BIAŁEJ KOBIETY. Jednak jeśli się przyjrzeć bliżej, niekoniecznie pani Massie była tu główną ofiarą...



Sprawa była dramatyczna - kobieta, w dodatku dama z towarzystwa, brutalnie pobita i zgwałcona przez pięciu mężczyzn. W dodatku ona biała, oni - kolorowi (pochodzenia hawajskiego, japońskiego i chińskiego), co budziło wówczas w Stanach oczywiste skojarzenia ze "zhańbieniem białej przez murzyńską bestię" (gwałt na białej kobiecie, często kompletnie fikcyjny, był jednym z głównych powodów linczów czarnych, a amerykańscy marynarze często nazywali Hawajczyków niggers, 'czarnuchami'). Jakby tego było mało, mąż ofiary był oficerem marynarki, więc w grę wchodziły jeszcze zamiary "kumpli z wojska", którzy postanowili pomścić tę zniewagę. Procesem ekscytował się cały kraj (dziennikarze uznali go za sprawę roku ex-aequo z porwaniem dziecka Lindbergha), palce w relacjach maczał prasowy magnat, William Randolph Hearst, a także najwyższe kręgi polityczne. Czemu?

Zacznijmy może od tego, kim była pani Massie, a white woman of refinement and culture, bo to, wbrew pozorom, okazuje się zasadnicze. Dwudziestoletnia Thalia Massie, żona porucznika marynarki, Thomasa Hedgesa Massie, który stacjonował w słynnej potem bazie w Pearl Harbour, pochodziła z wpływowej nowojorskiej rodziny Fortescue. A w zasadzie: Roosevelt.

Jej dziadek ze strony ojca, Robert Roosevelt, był kongresmenem z Nowego Jorku, bratem Theodore'a Roosevelta seniora i stryjem juniora, prezydenta USA. Przez wiele lat miał kochankę, Minnie O'Shea, irlandzką imigrantkę, której zrobił był trójkę dzieci - poślubił ją po śmierci pierwszej żony, a dzieci adoptował, z tym wszakże zastrzeżeniem, że oficjalnie ich ojcem był wymyślony "Robert Francis Fortescue". Wszyscy troje, przez wzgląd na konwenanse, do końca życia posługiwali się tym nazwiskiem - wśród nich Granville Roland Fortescue, ojciec pani Massie. W młodości, podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej, służył na Kubie jako kawalerzysta wraz ze swoim kuzynem, Theodorem Rooseveltem juniorem, później pracował w jego administracji prezydenckiej i jako korespondent wojenny. 

Dziadek ze strony matki należał również do najwyższej amerykańskiej "arystokracji" - jeśli można użyć tego określenia, a chyba można, ponieważ jego przodek, Lion Gardiner (1599-1663), był rycerzem, który jako pierwszy założył angielską kolonię w stanie Nowy Jork (na wysepce u wschodniego wybrzeża Long Island) - Gardiners Island. Otrzymał tytuł Lord of the Manor i po dziś dzień wyspa jest w posiadaniu jego potomków jako ostatnie w całych Stanach dobra nadane przez angielską koronę. Jednym z potomków Liona był zamożny bostoński kupiec i plantator bawełny, Gardiner Greene (1753-1852), który zasłynął wspaniałą posiadłością Pemberton Hill - jego trzecia żona, Elizabeth Clarke Copley (1770-1866) była siostrą trzykrotnego lorda kanclerza Anglii oraz wnuczką niejakiego Richarda Clarke, kupca, którego transport herbaty zniszczono w czasie buntu, znanego jako "Herbatka Bostońska". Wnukiem Gardinera Greena i Richarda Clarke był właśnie Gardiner Green Hubbard, dziadek pani Massie.

Jako zamożny prawnik angażował się w wiele spraw - między innymi założył bostońskie wodociągi, gazownię i transport miejski. A także szkołę dla niesłyszących, bowiem jego córka, Mabel, straciła słuch w wieku lat pięciu, za sprawą szkarlatyny. W szkole zatrudnił młodego Szkota, Alexandra Grahama Bella, który uczył między innymi Mabel, a także, w wolnym czasie, wynalazł telefon. I tu losy ich splatają się w jedno. Hubbard zakłada Bell Telephone Company i zostaje jego pierwszym prezesem; parę dni później Alexander Graham poślubia Mabel. Jego kuzyn Charles John, który zostaje zatrudniony w firmie (rozwija telefonię w Europie) poślubia drugą z sióstr Hubbard, Robertę, a po jej śmierci w połogu - trzecią, Grace. Oprócz tego wespół z teściem zakłada National Geographic Society (tak, to, które wydaje znane pismo) i jest jego pierwszym skarbnikiem (a teść prezesem). 

Wywód ten był długi, ale konieczny. Pokazuje bowiem, kim (w sensie społecznym) była nie tylko pani Massie, ale i jej matka, Grace z Hubbard Bellów Fortescue, która w tej historii spełnia rolę niepoślednią. Wróćmy jednak do dramatycznego gwałtu i pobicia wśród hawajskich palm (tak oto prezentuje się kolażowa rozkładówka):







"Tajny Detektyw" relacjonuje proces za pośrednictwem mediów amerykańskich, więc wkradło się tu kilka przekłamań i niedopowiedzeń. Po pierwsze - pani Massie, która uważała się za lepszą niż większość amerykańskich rodzin oficerskich, była dość nielubiana w swoim środowisku - a z klubu wyszła po sprzeczce z jednym z oficerów (któremu dała w twarz). Porucznik zorientował się dopiero po czasie - i choć państwu Massie niezbyt układało się w małżeństwie, był na tyle troskliwy, żeby zadzwonić do domu i sprawdzić, czy żona dotarła tam bez problemu. Odebrała dopiero za którymś razem, w szoku, i powiedziała, że została zgwałcona.

Wezwana policja przyjęła od niej zeznania - ponoć było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek powiedzieć o osobach, które ją napadły. Tak się jednak złożyło, że niewiele później na posterunek wpłynęła skarga państwa Peeples (bo tak się nazywali). I znów, opis jest niedokładny. Po północy na skrzyżowaniu w Honolulu prawie doszło do zderzenia dwóch samochodów, jednego prowadzonego przez Japończyka, Horacego Ida, drugiego - przez panią Peeples; w wyniku kłótni kolega Idy, pięściarz Joe Kahahawai, uderzył kobietę, która jednak nie pozostała mu dłużna i wyprowadziła analogiczny cios. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z biorących udział w sprzeczce, był trzeźwy.

Thalia Massie nie potrafiła zidentyfikować Horacego pośród innych okazanych jej na posterunku mężczyzn. Jednak kiedy następnego dnia Thalia Massie składała zeznania po raz drugi, dysponowała już rozmaitymi danymi (m.in. podanym przez radio numerem rejestracyjnym samochodu Idy, a także fragmentami zeznań pani Peeples - że jeden z mężczyzn miał złoty ząb, a drugi był ubrany w brązową kurtkę). To wystarczyło. Zaczęła się wielka kampania prasowa, w której pięciu młodych mężczyzn nazywano bandytami, a także pięcioma brązowoskórymi młodymi byczkami, objawiającymi dobrze znane pożądanie mieszańców wobec białych kobiet. 




Za: "Tajny Detektyw" nr 20, rok II, 15 V 1932

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz