Jak się okazuje, Amsterdam nie od dziś ma w Polsce złą prasę jako siedlisko zepsucia, rozpusty i narkotycznych odlotów. Już osiem dekad temu, kiedy Jacques Brel, który miał opisać Amsterdam w najsłynniejszej chyba swojej pieśni, był niespełna pięcioletnim brzdącem, korespondent "Tajnego Detektywa", John Green, opisał opiumowe zakamarki wielkiego portu.
John Green to zapewne kolejny pseudonim - żurnalisty polskiego, a może i francuskiego, jeśli artykuł jest przekładem z "Detective" wydawanego przez Gallimarda. Tak czy owak, trudno uwierzyć choćby w jedno słowo, bo wszystko tu jest jak z groszowych powieści: i tawerna, pod którą dziewczyna "tonęła formalnie w ramionach rosłego wilka morskiego", i "orientalna pstrokacizna", i tak dalej, i tak dalej, aż po słowa piosenki, wykrzykiwanej przez zdeprawowaną do cna papugę. Ale jak mawiał pan Jowialski u Fredry:
- Znacie?
- Znamy!
- Więc słuchajcie.
Prawda to, czy nie - w międzywojennej Europie narkotyki były bardzo popularne. Niegdyś traktowane jako specjalność Dalekiego Wschodu, stopniowo zdobywały kolejne regiony. Najpierw wypada wspomnieć to, czym narkotyzowali się jeszcze romantycy: haszysz i opium (czy to palone, czy jako laudanum), potem pojawiały się kolejne leki, które z początku - jak i laudanum - trafiały do aptek, a potem były z nich wycofywane. Po pierwsze: morfina, pochodząca z początku XIX wieku (1804) a sprzedawana od roku 1827 przez firmę Merck (wiek później Merck będzie produkował meskalinę, zażywaną przez Witkacego i oznaczaną w portretach narkotycznych jako MM) i ograniczona komercyjnie w USA w roku 1914. Następnie "nieuzależniający odpowiednik" morfiny, czyli heroina. Był to produkt firmy Bayer (tak, tej od Aspiryny TM, stworzonej w 1897, na rok przed Heroiną TM) sprzedawany w latach 1898-1910 i trwale wycofany przez Ligę Narodów w II poł. lat 20-tych, bo z czasem okazał się gorszy jeszcze od morfiny. Równolegle pojawiła się wspomniana meskalina, znana od tysiącleci w kulturach Ameryki Południowej, a w Europie wprawdzie wyizolowana (1897) i zsyntetyzowana (1919), ale niespecjalnie popularna, jeśli nie liczyć kół intelektualistów. I tak dalej, i tak dalej.
Równolegle początek wieku to pierwsze wielkie międzynarodowe ustawy antynarkotykowe (1912 - Haga, 1925 - Genewa). Również polski Kodeks Karny z 1932 roku przewidywał kary: Kto bez upoważnienia udziela innej osobie trucizny odurzającej, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu. Nic dziwnego. Euforyczne czasy po zakończeniu I wojny światowej wymagały odreagowania kilkuletniego stresu - ponadto w okopach Wielkiej Wojny tysiące żołnierzy i oficerów uzależniły się od rozmaitych substancji psychoaktywnych, więc kultura ćpania przeniosła się z linii frontu zarówno do podrzędnych tingel-tangli, jak i na ekskluzywne przyjęcia. Szok spowodowany przez Wielki Kryzys obniżył wprawdzie możliwości finansowe społeczeństwa (wspominałem o ubogich narkomanach w tekście o ćpaniu w międzywojennej Warszawie), ale pogłębił zapotrzebowanie na odlot, na oderwanie się od szarej kryzysowej rzeczywistości. Jedni wybierali alkohol, inni - narkotyki właśnie. A te trafiały do Europy głównie przez porty. W Polsce ćpano na ogół narkotyki z Niemiec - przede wszystkim z Hamburga, trafiające do nas przez popularną pośród przemytników strefę Wolnego Miasta Gdańsk. W 1929 roku szacowano, że tylko w Warszawie kokainę, morfinę, opium i eter zażywa 15 tysięcy osób.
Wyjątkiem był właśnie eter (substancja stosowana do narkozy), zażywany tradycyjnie na Górnym Śląsku i przez Łemków - ten trafiał do nas nie drogą morską, a lądową. Przemycano go w specjalnych pojemnikach (tzw. "blachanach") przez zieloną granicę z Czechosłowacji i Niemiec. Eter pijali (np. z kawą lub sokiem malinowym, z wodą słodzoną miodem i korzeniami, etc.), wąchali lub wlewali do ucha górnicy i robotnicy, a także - masowo - gimnazjaliści. Podawano go nawet - z cukrem lub na smoczku - małym dzieciom, żeby prędzej zasnęły. Pewien ksiądz donosił w liście do biskupa o jakiejś kobiecinie, która mówiła z dumą o swoim dwunastoletnim synku, że potrafi wypić całą szklankę eteru.
Był to, jak widać, środek odurzający klasy robotniczej (Witkacy z odrazą wyrażał się o jego zapachu): ten "element pocieszający" pojawił się na Śląsku pod koniec XIX wieku, sprowadzony przez biedaków, jeżdżących na saksy do Niemiec, i szybko zyskał popularność. Trawestując znane powiedzenie o tanim winie, tani eter był dobry, bo był dobry i tani - po roku 1918 polski monopol spirytusowy doprowadził do gwałtownego wzrostu cen alkoholu, a wódka stała się w Polsce znacznie droższa niż w krajach ościennych. W tej sytuacji eter płynął jak woda: na wsiach sprzedawano go powszechnie w tak zwanych "kapliczkach", z których każda miała swoje własne przepisy na podawanie: czy to jako "himber" (z dosmaczanym niekiedy dodatkowo sokiem malinowym), czy w inny sposób. Wierzono nawet, że ma właściwości lecznicze, ale, jak wiadomo, uzależniony we wszystko jest skłonny uwierzyć.
W tych rejonach, gdzie eter (zwany "kropką" lub "anodyną") zyskiwał na popularności, zanikało niemalże uzależnienie od alkoholu, ale była to wymiana siekierki na kijek. Księża grzmieli przeciwko eteromanom z ambon, kopalnie zakazywały dopuszczania odurzonych eterem górników do pracy, a rząd polski, przerażony rozmiarami tego nałogu, rozszerzył na eter wspomniane przepisy antynarkotykowe. Badania wśród uczniów na Śląsku (Kazimierz Hrabin, 1933) wykazywały, że do czynienia z tą substancją miało, w zależności od miejsca zamieszkania, od 25 do 80% gimnazjalistów. Badania na całych populacjach (Michał Wiendlocha, 1937) wykazywały, że eteryzowało się od 30 do - w niektórych wsiach - ponad 90% społeczeństwa. Prasa alarmowała, że "dla Ślązaka szklaneczka eteru to tyleż, co kieliszek wina dla Francuza czy kufel piwa dla Niemca", zaś niektórzy lekarze dowodzili - co było już raczej produktem zbiorowej histerii - że eteromania prowadzi do "masowego wymierania dzieci", kazirodztwa, orgii, homoseksualizmu, a także do tego, że chłopcy "kopulują z kozami i innymi zwierzętami". Tak czy owak, o rozmiarze nałogu niech świadczy to, że służby celne konfiskowały rocznie od 500 do 1600 kg eteru, podczas gdy łączna waga wszystkich pozostałych skonfiskowanych narkotyków nie przekroczyła ani razu 6 kg. Starosta Rybnika szacował, że rocznie na teren starostwa trafia ok 4-5 tysięcy litrów tej substancji, a przygraniczne niemieckie fabryczki sprzedawały miesięcznie ok. 1,5 tys. litrów. Czyżowice, centrum handlu eterem, nazywano żartobliwie "Yjterowicami".
W latach 30-tych rząd polski próbował stworzyć wespół z nazistowskimi Niemcami wspólny front walki z eteromanią, ale na próżno - wszystko wskazywało, że Niemcy potajemnie wręcz wspierały eksport eteru do Polski. Zresztą za chwilę pojawiły się na scenie zgoła inne fronty i front walki z eterem okazał się mniej istotny. Po wojnie zmiana sytuacji politycznej skutecznie postawiła tamę eterowi: prywatne fabryczki padły, kontrabandę ukrócono, wódka potaniała. Czy dziś pija się jeszcze eter na Śląsku albo wśród Łemków - nie mam pojęcia.
Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934 i Adrian Zandberg: “Villages … Reek of Ether Vapours”: Ether Drinking in Silesia before 1939
Identyczny artykuł w portalu "natemat" opublikował Jacek Dehnel.Mam wrażenie,że Pan jest większym fachowcem jesli chodzi o "Tajnego Detektywa", więc zdziwiła mnie ta zbieżność tematu
OdpowiedzUsuńWłaśnie się zorientowałam,że to Pan pisuje tutaj i w Natemat.Jeszcze raz wyrażam podziw dla pracy ,którą Pan wykonuje
OdpowiedzUsuńTak, tak - to jest mój blog (mój = Jacka Dehnela), który przeniosłem również na naTemat, ale tam często jest problem z ilustracjami, bo nie ma możliwości powiększenia :) Więc odsyłam często do strony-matki. Tutaj zresztą jest więcej wpisów.
OdpowiedzUsuńCiekawy artykuł. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń