środa, 3 kwietnia 2013

Jak żyć w kryzysie, czyli redukcja denata

Wielki Kryzys przetoczył się - jak i dziś - przez wszystkie warstwy społeczeństwa i sprawił, że wiele słabszych jednostek po prostu nie radziło sobie w nowej, trudniejszej rzeczywistości. Samobójstwa były na porządku dziennym - i nie chodzi tylko o spektakularne skoki bankierów i bankrutów z nowojorskich wieżowców, ale i o drobnych ciułaczy, o przeciętniaków. Historia urzędnika Szablińskiego jest wzorcowym wręcz przykładem takiego powolnego osuwania się w depresję.


Nawiasem mówiąc, z interesującego artykułu w New York Magazine dowiadujemy się, że słynne masowe samobójstwa bankierów należą raczej do legendy. Sądząc po doniesieniach prasowych i raporcie ówczesnego naczelnego lekarza miasta Nowy Jork, w bezpośrednim następstwie Czarnego Czwartku 1929 popełniono tyleż samo samobójstw, co w analogicznym okresie w 1928 roku, i tylko cztery z nich były skokami z wieżowców. A ryzyko samobójstwa nie jest wcale w zawodzie bankiera wyższe niż w innych zawodach. Natomiast w szerszej perspektywie statystyki samobójstw, i owszem, odzwierciedlają przemiany ekonomiczne - i tak szczyt osiągnęły w roku 1932, gdy Wielki Kryzys dał się we znaki nie tylko najzamożniejszym, którzy inwestowali na giełdach, ale szerokim masom. Ta epidemia trafiła z kryzysem i do Polski. 




Samobójstwo urzędnika Szablińskiego jest, w jakimś sensie, typowe. Najwięcej bowiem ucierpiały na kryzysie klasy pośrednie. Najzamożniejsi mieli się z czego wyprzedawać, a ci, którzy stracili na inwestycjach, często byli świadomi ryzyka i zabezpieczyli się dodatkowo. Najbiedniejsi: żebracy, prostytutki, bezdomni byli przyzwyczajeni do życia w nędzy, nie mieli też wielkich oczekiwań, nie byli przyzwyczajeni do wygody - ich sytuacja nie uległa dramatycznej zmianie. W depresję popadali zatem na ogół ci, którzy zostali gwałtownie zdeklasowani: od robotników i rzemieślników, przez drobnych mieszczan, po inteligencję pracującą i drobnych przedsiębiorców. W tekście o Perlmutterównie pisałem o nowych żebrakach: jeden z bohaterów był z zawodu tapicerem, drugi cukiernikiem. Mieli w ręku fach, wykształcenie, ale nie mieli gdzie pracować ani gdzie się podziać. Rentierzy, którzy żyli z odłożonego kapitału, zostali nagle bez grosza przy duszy, a klasa średnia, która czyniła swoje skromne inwestycje w życie codzienne, okazała się niewypłacalna. Do tej klasy należał też Michał Szabliński, który pędził zwyczajne życie pracownika Izby Skarbowej, miał żonę, córeczkę i świeżo wybudowaną na Jerozolimce (podwileńska wieś z kalwarią i sanktuarium). Słowem: zapobiegliwy leming z kredytem mieszkaniowym, który żyje skromnie na posadce, ale pozwala mu się to po pięćdziesiątce wybić na "obywatela" czyli właściciela nieruchomości. 

Spłacanie cudzego, podżyrowanego kredytu, własne problemy finansowe, wreszcie afera z panem P. Tego było, po prostu, zbyt wiele jak na jednego urzędnika. Popełnił zatem samobójstwo (z podwójnym zabójstwem - mniej w tym jednak Sardanapala, więcej człowieka, który sobie nie radzi z odpowiedzialnością), bo poniósł całkowitą życiową klęskę, od której nie było odwrotu. 

Nie ukrywam, że Szabliński mnie wzrusza. W tym, jak porządkuje papiery, jak zostawia po sobie porządek, jest jakaś rozpaczliwa wielkość. W tej drobiazgowości księgowego - rozmach tragedii większej niż cała wileńska Izba Skarbowa.


Za: "Tajny Detektyw" nr 7, rok IV, 11 II 1934

1 komentarz:

  1. Płyniemy w rejs
    Dotkniemy miejsc
    Może to obłęd jest
    Lecz my dopłyniemy gdzieś
    Wiatr wieje w żagle nam
    Szable
    cięcie fal
    Niepewność co to będzie tam
    To to wiedzie nas

    Jak można mieć na nazwisko Szabliński? To takie z Gombrysa...
    Pzdr. Mat

    OdpowiedzUsuń