niedziela, 14 lutego 2021

Nieudana robótka pana Chojeckiego czyli strzały w Gdyni

Jest wrzesień roku 1936, slogany sanacyjnej Polski głoszą od dawna, że "Gdynia się rozbudowuje". Rozbudowuje się i bogaci, a zatem są tu złodzieje, doliniarze, włamywacze - miejscowi lub na gościnnych występach. Mogą okraść miejscowych kupców, turystki zwiedzające polski port przy okazji wizyty w modnym Zoppot, inżynierów czy kapitanów. Na przykład komandora Krzyckiego.

Włamywacz jest młody, nazywa się Henryk Chojecki, i ma już pewne doświadczenie. W marcu wyszedł z więzienia i puścił się w wir pracy (w swoim, rzecz jasna, złodziejskim zawodzie). To zapewne on jakiś czas wcześniej okradł po drugiej stronie ulicy mieszkanie inżyniera Ludwika Budki oraz parę innych lokali; w czasie jednego z włamań groził nawet rewolwerem. Teraz takie ostre ruchy nie wydają się konieczne: jest przedpołudnie, komandor Krzycki wyszedł do pracy, służąca jest na zakupach. Chojecki wytrychem włamuje się do środka i rozpoczyna plądrowanie. Spokojna robótka.

Pochodzący z Odessy Polak Ludgard Sylweriusz Krzycki ma lat pięćdziesiąt osiem; swego czasu był oficerem marynarki carskiej, fartownie przeżył bitwę pod Cuszimą (bo kazano mu odpłynąć na jego transportowcu "Władymir" do Szanghaju), dzięki czemu po zawarciu pokoju z Japonią odbierał rosyjskich jeńców; potem do 1917 roku pływał na statkach straży granicznej po Morzu Czarnym, a już rok później pojawia się w Gdyni. Służy w Morskiej Służbie Granicznej, odchodzi do cywila w randze komandora, potem pływa w marynarce handlowej na statku "Kraków" (który dwukrotnie uszkodził manewrując w porcie), wreszcie zatrudnia się w Urzędzie Morskim jako urzędnik. Dlatego też mieszka w blokach pracowniczych, należących do Urzędu - raczej samotnie, bo wprawdzie po przyjeździe do Polski wziął ślub, ale o żonie nic nie wiadomo (mogła umrzeć młodo, kto wie, czy nie przy porodzie?). Z tego związku ma córkę Jadwigę, urodzoną w 1918 roku, która jednak w roku 1936 jest już osiemnastoletnią panną i, kto wie, może mieszka zupełnie gdzie indziej. Natomiast komandor z pewnością ma wspomnianą służącą, która w tej historii odegra swoją - dramatyczną - rolę. Odgrywa ją już teraz, wchodzi na scenę, oto ona.

Maria Kropidłowska ma 21 lat; przez chwilę mocuje się z zamkiem, ale od środka tkwi wytrych; w końcu jej się to udaje i oto widzi przed sobą plądrowane mieszkanie i obcego mężczyznę; zaczyna krzyczeć, zaskoczony Chojecki wyciąga rewolwer i strzela do niej dwukrotnie, po czym, zostawiając łupy, rzuca się do ucieczki, co opisują "Dziennik Białostocki" i "Goniec Częstochowski":



Żeby zrozumieć jego ucieczkę, trzeba sobie to wystawić na przedwojennej mapie. Gmach Urzędu Morskiego z kompleksem domów mieszkalnych mieścił się tam, gdzie i dziś, ale ulice nazywały się inaczej. Urząd Morski widać w górnej części planu, oznaczony numerem 15, przy ul. Centralnej (dziś: Chrzanowskiego); włamywacz wybiegł z budynku i uciekał dalej Mostową (która właściwiej chyba powinna się nazywać Wiaduktową, bo prowadziła wiaduktem ponad torami, prowadzącymi na nabrzeża szwedzkie, szczecińskie i Wendy; dziś zresztą Mostowa nazywa się również Wendy).


Pościg zdołał zgubić - jak donosiła prasa - w okolicy Starego Dębu. Stary Dąb to nie nazwa ulicy czy hotelu (choć stała obok karczma tej nazwy) - faktycznie był stary i był dębem. Wielkie drzewo rosło w samym środku jezdni, stanowiąc jeden z nielicznych reliktów Gdyni sprzed jej gwałtownej rozbudowy. Miał pod nim swego czasu siadać Napoleon, Jan III Sobieski a nawet Henryk IV Lancaster w drodze na krucjatę (choć to wszystko raczej bujda).



Co stało się dalej z bohaterami tego przestępstwa? Służąca, którą kule trafiły koło serca i w policzek, miała być "śmiertelnie ranna", a zamach - "morderczy". Jednak jeden z wycinków donosi, że jej życiu nie grozi niebezpieczeństwo. Kiedy miesiąc późnej "Goniec Częstochowski" informował, że w Warszawie schwytano włamywacza Chojeckiego, nic nie wspomina, żeby był on ścigany za morderstwo, a jedynie że postrzelił służącą - należy się więc spodziewać, że Maria Kropidłowska napad przeżyła.


Ludgard Krzycki w czasie wojny zamieszkał w Warszawie, po wojnie wrócił do Gdyni do pracy w Urzędzie Morskim, w 1950 roku przeszedł na emeryturę, przeprowadził się pod Nowy Sącz do córki kuzyna i tam zmarł siedem lat później, niespełna osiemdziesięcioletni, do śmierci czekając na powrót córki, Jadwigi. 

Jadwiga Tadrowska, kurierka AK ps. "Wiśka", była w czasie wojny kurierką w Budapeszcie; po wkroczeniu Niemców na Węgry wróciła do Warszawy, ale budapesztańskie gestapo zawiadomiło siatkę w Polsce - została zaaresztowana i zginęła w Alei Szucha. 

Inżyniera Ludwika Budkę, którego wcześniej okradł Chojecki, hitlerowcy rozstrzelali w ramach czystki polskiej inteligencji na Pomorzu w Piaśnicy w listopadzie 1939 roku.

Stary dąb miał zostać celowo wycięty przez hitlerowców - ale, jak mówi znawca miejscowej historii, to najpewniej nie do końca prawda: Według innych relacji, drzewo, któremu ograniczony dostęp do wody, spaliny i ruch uliczny zwyczajnie nie służyły, spróchniało. Wydaje się to o tyle wiarygodne, że na wszystkich znanych zdjęciach drzewo jest bezlistne. Ponoć przewróciło się, kiedy zahaczył o nie jadący w stronę portu czołg. Fragmenty drzewa miały być skrzętnie zebrane przez okolicznych mieszkańców, powstały z nich potem meble i ramy do obrazów, które stały się cennymi rodzinnymi pamiątkami.

Co do samego zaś Chojeckiego - to skoro go schwytano, to zapewne i skazano. Ale do wyroku się nie dogrzebałem. O jego losach milczy Tacyt.


Za: album policyjny, "Dziennik Białostocki" z 9 IX 1936, "Goniec Częstochowski" z 12 IX i 16 X 1936, Zbigniew Penkalski Życie codzienne naszych antenatów 1794-1945, Mikołaj Wierzbicki, Dom i karczma z ulicy Portowej, ZbigWie - teksty Moja ciotka "WIŚKA" kurier Armii Krajowej oraz Ojciec mojej ciotki Ludgard Krzycki oraz last but not least, Marek Adamkowicz, Okradał gdyńskiego komandora, postrzelił służącą





poniedziałek, 25 stycznia 2021

Nieświętej pamięci Tetzner

Scena na cmentarzu była rozdzierająca: młoda wdowa, Emma, rzucała się na trumnę, szlochała obficie i krzyczała "Zabierz mnie teraz ze sobą!". Nic dziwnego - jej mąż miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, pobrali się raptem dwa lata wcześniej, a teraz zginął straszliwą śmiercią. 25 listopada 1929 roku nad ranem, około 5:30, biedny Kurt Erich uderzył samochodem w słup kilometrażowy, a jego Opel 4 PS (nazywany od zielonego lakieru "Laubfrosch", 'rzekotką'), stanął w płomieniach i chłopak spłonął żywcem, uwięziony w stalowym uścisku swej rzekotki gdzieś między Norymbergą a Regensburgiem, pod miejscowością Etterzhausen.



Tyle, że ktoś mógł mieć inne zdanie w tej kwestii, a konkretnie: przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe. Tetzner bowiem przed wypadkiem ubezpieczył się w czterech towarzystwach w sumie na zawrotną sumę 145 tysięcy Reichsmarek (jego opel był samochodem może i produkowanym masowo, ale dobrem niewątpliwie luksusowym - a kosztował wówczas niespełna dwa tysiące). Zwęglone zwłoki z samochodu przekazano do ekspertyzy medycznej.


Opel "Laubfrosch" za: Wikipedia


I tu zaczęły się schody. Po pierwsze, prof. Richard Kockel wykazał, że na kości ramiennej zachowały się resztki chrząstki, która ulega skostnieniu między 18 a 22 rokiem życia, cały szkielet jest raczej drobny i nie pasuje do Tetznera, mężczyzny krzepkiego, niechudego i starszego o mniej więcej dekadę. Po drugie, brakowało sadzy w jamie ustnej i układzie oddechowym oraz tlenku węgla we krwi - co znaczy, że ofiara nie oddychała w czasie, kiedy samochód płonął i musiała zginąć wcześniej. Brakujące części szkieletu (nogi, większość czaszki) nie mogły kompletnie spłonąć, tylko musiały zostać usunięte aby uniemożliwić identyfikację (np. koloru włosów czy poprzez wzrost). Zorganizowano dodatkowe przeszukanie i faktycznie w pobliżu miejsca wypadku znaleziono kawałek mózgu wielkości pięści, który nie nosił śladów ognia.

Policja zatem zaczęła śledzić Emmę Tetzner i założyła podsłuch na linii telefonicznej sąsiadów, z której korzystała wdowa. Okazało się, że często łączy się z panem Stranellim (lub wedle innych źródeł: Frasnellim), który dzwoni do niej ze Strasburga. Kiedy francuska policja zaczaiła się na Stranellego, okazało się, że to faktycznie świętej pamięci Erich Tetzner. Zaaresztowany, został odstawiony do Regensburga.

W marcu 1931 roku zaczął się proces. Erich okazał się sprytnym młodzieńcem - kiedy jego teściowa, właścicielka kawiarenki w niewielkim Oschatz między Lipskiem a Dreznem, zachorowała na raka, uprosił ją, żeby przełożyła termin operacji i ją ubezpieczył. Teściowa operacji nie przeżyła, młoda para zgarnęła pieniądze z ubezpieczalni i sprzedała kawiarenkę za 35 tysięcy marek. Erich kupił za to samochód, a resztę przehulał w lokalach. Wydawało się zatem, że pomysł na oszustwo był logiczną konsekwencją pierwszego sukcesu - Tetzner jednak postanowił walczyć do końca i przedstawił zupełnie inną linię obrony.




Tetzner usiłował przekonać sąd, że najpierw niechcący potrącił wędrownego czeladnika, wpakował do samochodu, żeby zawieźć go do szpitala, ale że chłopak zmarł, postanowił upozorować wypadek. Było to korzystniejsze procesowo (morderstwo to nie niezamierzone spowodowanie śmierci, nawet w połączeniu z próbą oszustwa). Tyle, że oczywiście nic nie trzymało się tu faktów: o ile można było dowodzić, że ubezpieczył się wysoko, bo taką miał ochotę, że poszukiwał towarzysza podróży, bo nie chciał jeździć sam. Ale nie wyjaśniało to pierwszego ataku, kiedy Tetzner najpierw upoił, a potem zdzielił lewarkiem Aloisa Ortnera (potem celowo wybrał drobniejszą ofiarę, żeby mu się nie wymknęła). Obrona powołała eksperta, który podważał ustalenia profesora Kockela, ale ten zdecydowanie się z nim rozprawił. 

Sąd nie dał więc wiary wyjaśnieniom oskarżonego i skazał go na karę śmierci, po czym Tetzner wkrótce później przyznał się do uduszenia ofiary i potwierdził, że Kockel miał racje. 2 maja 1931 został zgilotynowany w więzieniu w Regensburgu. Żony nie "zabrał ze sobą" - w procesie starannie ją usprawiedliwiał i ostatecznie skazano ją tylko na cztery lata za współudział. Nigdy nie ustalono, kto był jego (czy też: ich) ofiarą. 


(na zdjęciu: kat Johann Reichart, który gilotynował wówczas w Bawarii, a później był głównym katem w czasie reżimu Hitlera, a także przygotowywał egzekucje w procesach norymberskich i szkolił amerykańskiego żołnierza jak przeprowadzić wieszanie)


Za: Ulrich Zandel, Der Mann der zweimal starb w "Mittelbayerische Zeitung" z 18 I 2014, "Tajny Detektyw" nr 12, rok I, 5 IV 1931.

niedziela, 24 stycznia 2021

Prosta historia z Podlasia

Bolesław Samoszuk jest na zdjęciu podpisany, ale trudno dogrzebać się czegoś o nim w gazetach, bo jego kariera bandycka nie była spektakularna, a prasa notorycznie myliła nazwiska jego kompanów. 


Ze strzępków notek, dotyczących procesów i wyroków, wiadomo niewiele. Samoszuk wszedł na drogę przestępczą ponoć jako dziesięciolatek, a jako bandyta działał "przez szereg miesięcy w okolicach Białej Podlaskiej.  Ogółem karano go dwunastokrotnie, w tym cztery razy za napady, dwa razy uciekł z więzienia. Przy jednej z tych okazji, 16 lipca 1934 roku, wykonano to zdjęcie - miał wówczas zapewne dwadzieścia lat. Fotografię wklejono do albumu dwa lata później, 1936 z powodu którejś kolejnej sprawy - być może tej, za którą go ostatecznie skazano.

A sądzono w styczniu 1937 roku z kompanami, których nazwiska prasa podaje rozmaicie (Aleksander Jawoszek/Janoszek/Jaworzuk, Czesław Wakulak/Wokulak, Wacław Maruszek/Moroszczuk). Zarzuty: zabójstwo policjanta Jana Krupy, próba zabójstwa policjanta Plewonki, zabójstwo strażnika kolejowego Serniczuka i próba kradzieży. Bliższe szczegóły nie są znane - prócz tego, że strażnik kolejowy zginął po jednej z ucieczek z więzienia, więc być może chciał zatrzymać poszukiwanego na stacji czy natknął się na niego w pociągu; Krupa natomiast został zabity w czasie obławy na Samoszuka. O wyroku napisały "Gazeta Robotnicza" i "Republika":




Samoszuk został zatem skazany trzykrotnie na karę śmierci oraz karę więzienia, pozostali za współudział dostali odpowiednio 11 lat, 5 lat i 1 rok. Prokuratura jednak apelowała od wyroku, żądając kary śmierci dla trzech głównych oskarżonych (Maruszek, sądzony tylko za kradzież, miał spokój) i w lutym 1938 roku stanęli ponownie przed Sądem Apelacyjnym, który po kolejnym procesie - jak donosił "Kurjer polski" - utrzymał karę śmierci dla Samoszuka, a Jaworzukowi i Wokulakowi podwyższył wyroki na 12 i 8 lat: 

Stąd właśnie dowiadujemy się, że Bolesław miał w 1938 roku 24 lata, czyli w czasie wykonywania zdjęcia był dwudziestolatkiem. Jeszcze 8 lipca obrońca - jak informował "Dziennik Narodowy" - Samoszuka apelował o akt łaski do prezydenta Mościckiego, ten jednak łaski odmówił, o czym dowiadujemy się z kolei z "Republiki":





Informacja, która się pojawia w tytule, jest chyba jednak błędna - gdyby skazaniec był osiemnastolatkiem, na zdjęciu z 1934 roku musiałby być czternastoletnim chłopcem, na co zdecydowanie nie wygląda. Ale nawet jeśli miał sześć lat więcej, cóż ro zmienia? Cała jego prosta historia jest okrutna, ale w swoim okrucieństwie bardzo banalna i typowa dla epoki: żył, zabił, został zabity. Oko za oko, ząb za ząb.

Za: album policyjny, "Gazeta Robotnicza" z 16 I 1937, "Republika" z 16 I 1937 i 5 VIII 1938, "Kurjer polski" z 9 II 1938 i "Dziennik Narodowy" z 8 VIII 1938. 



poniedziałek, 18 stycznia 2021

Sztylecik Chrobrego

Nie znam tożsamości tego mężczyzny - ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że wiem, z jakiego powodu go aresztowano.


Zdradza to odznaka i data. Odznaka to Mieczyk Chrobrego, który nosili endecy - najpierw owupowcy (Obóz Wielkiej Polski) potem ludzie ze Stronnictwa Narodowego, oenerowcy, Młodzież Wszechpolska i tym podobni nacjonaliści, antysemici i polscy podrabiacze wszelakiego faszolstwa.

A data? Owego 20 VIII 1933 roku prasa podawała, że dzień (naprawdę dwa dni) wcześniej przy ul. Katedralnej w Częstochowie doszło do krwawego zajścia: Dawid Altman, żydowski dziennikarz "Słowa Częstochowskiego", został ugodzony sztyletem przez nieznanego człowieka. Sprawcę udało się ująć, bo przypadkowo ulicą szedł akurat policjant z Piotrkowa - okazało się, że sztyletnik to niejaki Florian Markowski, dwudziestosześcioletni tokarz. Altmana przewieziono do szpitala Panny Marii, gdzie przesłuchał go śledczy, który akurat przypadkowo był w szpitalu - miało to o tyle sens, że ranny był przytomny, ale obawiano się, że z powodu znacznego upływu krwi może nie przeżyć. Tymczasem szybko zaczęły się aresztowania narodowców, których zatrzymano ogółem 28, zapieczętowano też lokal partyjny przy Kilińskiego 13. Kiedy ranny walczył o życie (a walkę tę wygrał, bo okazało się, że ani nerka, ani żaden inny ważny organ nie został uszkodzony), Markowski był przesłuchiwany. I plątał się w zeznaniach. Plątał się w nich zresztą aż do wyroku. 

(tu na dowód, że nie zmyślam, kawałek z "Gońca Częstochowskiego":)

Jedno jest pewne: Altman był na celowniku narodowców po pierwsze jako Żyd, po drugie dlatego, że pisał w "Słowie", dzienniku propaństwowym, sanacyjnym, związanym z BBWR, po trzecie dlatego że podejrzewano go (być może niebezpodstawnie) o autorstwo tekstów wycelowanych w nacjonalistów i kler katolicki (w owym czasie znaczna część materiałów prasowych, również z ostrożności, nie była podpisywana imieniem i nazwiskiem dziennikarza). Jeśli chodzi o antyklerykalizm, to stosunek sanacji i kościoła był wówczas jak PO i kościoła dekadę temu: kościół bardziej kochał PiS (a więc endeków), ale hołdy składały mu obie strony. Natomiast faktycznie "Słowo" pisało dzień w dzień - tu materiały z trzech kolejnych dni sprzed samego zamachu - o owupowskich bojówkach, atakujących żydowskie sklepy. 

Nieprzypadkowo pojawia się tu sprawa ramiarzy. Otóż w Częstochowie była to sprawa szczególnie wrażliwa: handel dewocjonaliami (nie tylko zresztą w tym sanktuarium) prowadzili w znacznej części Żydzi, oni też wytwarzali święte obrazy, różańce i co tam jeszcze, co doprowadzało katolików do białej gorączki - szczególnie intensywnie atakowano tego lata 15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia, i w dni kolejne.

Katolicy wówczas dość powszechnie życzyli sobie stworzenia swoistych ustaw norymberskich, które by zakazywały Żydom prowadzenia takiej działalności handlowej. Autorem jednej z popularniejszych broszurek w tej sprawie (pod tytułem kojarzącym się z krzyżem, ale takim z połamanymi ramionami) "Jak uchrześcijanić handel dewocjonaliami?" był niejaki Stefan Wyszyński, ksiądz katolicki lepiej znany jako "Prymas Tysiąclecia", który miał być niedawno beatyfikowany - treść chwacko streszcza dla Państwo "Głos Mazowiecki Handlowy":


Ostatecznie antysemici kościelni i pozakościelni dopięli swego w okresie po śmierci Marszałka, kiedy sanacja coraz bardziej szła ścieżką endecką (i hitlerowską), ustawę taką wprowadzono w roku 1938. 

*

Na razie jesteśmy jednak w 1933, Altman pisuje do "Słowa" i jako Żyd i dziennikarz jest wrogiem narodowców, ale w czerwcu wydarza się coś jeszcze. Boże Ciało, na Jasnej Górze śpiewa z tej okazji Kiepura (!) a w budynku Panoramy odbywa się wiec polityczny, zorganizowany przez endeków: przemawia poseł Roman Rybacki, ekonomista, profesor UW, szef klubu SN w sejmie (a także zażarty antysemita, który w 1938 nie chciał podpisywać indeksów studentom protestującym przeciwko gettu ławkowemu). Budynek Panoramy przy III Alei 81 (róg z dzisiejszą ul. Pułaskiego) mieścił faktycznie malowaną panoramę - ukrzyżowania Jezusa. Powstał w 1896 roku, kiedy panowała moda na ten typ rozrywki wizualnej, która szybko jednak ustąpiła kinu - wewnątrz faktycznie wyświetlano filmy, odbywały się tam również akademie, odczyty, a nawet przedstawienia cyrkowe i walki bokserskie. Rozebrano go w 1935 roku ze względu na kiepski stan techniczny.


Tu właśnie, na trasie procesji, tuż po jej przejściu, w bezpośrednim sąsiedztwie jednego z ołtarzy, odbywał się wiec, po którym doszło do ruchawki - z bojówką endecką starła się bojówka Legionu Młodych, czyli lewicowa młodzieżówka piłsudczykowska. Jeden legionistów, Tomasz Gładysz, został raniony w plecy i zaczął strzelać. Wedle jednych zeznań - w ziemię, wedle innych - w tłum. Oddał trzy do sześciu strzałów (pozostałe, niecelne, mogły być oddane też przez narodowców), raniąc przynajmniej dwie osoby. "Słowo" skomentowało to w tonie ogromnego oburzenia:



Przemoc jednak, jak się zdaje, miała miejsce po obu stronach i była regularnym starciem. Wiadomo, że na miejscu, pośród legionistów, był brat Altmana, Lejb - ale i Dawid pojawił się tam, ponoć jako dziennikarz. Dość, że dostawał potem pogróżki; został też pobity przez Edmunda Kleszczewskiego, malarza pokojowego (który 20 sierpnia dostał za to - i za "zakłócanie porządku" 15 sierpnia, czyli zapewne zajścia antysemickie przy straganach - wyrok 2 miesięcy aresztu). Dawid Altman miał też usłyszeć, że jest na niego przygotowany zamach.

Markowski, jak już wspominałem, plątał się w zeznaniach: najpierw, tuż po zatrzymaniu, twierdził, że został uderzony w twarz przez swoją ofiarę i otoczony przez "grupę Żydów", więc dźgnął w obronie własnej, ale świadkowie tego nie widzieli ani też nie widzieli zbiegowiska; owszem, ranny Altman faktycznie uderzył go w twarz, kiedy Markowskiego zatrzymano. Prasa bulwarowa ("Siedem groszy") pisała zatem sensacyjnie o procesie, że dotyczył on spoliczkowania Polaka przez Żyda:


(zwracam uwagę na fragment o tym, że "Altman nie wie, co to są lędźwia" - co jest mocno wątpliwe; wielu Żydów słabo władało polszczyzną, bo nie była ich pierwszym językiem, ale dziennikarz polskiej gazety z pewnością nie miał z tym problemu; chodziło raczej o to, żeby nie być uznanym za winnego obrazy sądu poprzez nazwanie "miejsca, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę" - ale mniejsza o to).

Markowski wyznał też śledczym, że w organizacji kazano mu "skończyć" z Altmanem, co oznaczało, że wydano na niego wyrok śmierci. Zaczęło się śledztwo w kierunku wytropienia komórki, zlecającej zabójstwa polityczne - i to było zapewne przyczyną tak szeroko zakrojonych aresztowań. Oraz oczywiście niechęć władz - prorządowe "Słowo" publikowało swoje teksty oczywiście również z powodów osobistej współpracy z ofiarą zamachu, ale też spełniało polityczny obowiązek. Oto próbki retoryki - a zatem powiązanie próby zabójstwa z zamachem na Narutowicza, nazywanie ataku "mordem" (choć Altman przeżył), a nawet oskarżanie endeków o rozpijanie wódką:






"Goniec Częstochowski" informował o sprawie z powściągliwszą retoryką, za to szczegółowo podał nazwiska i zawody aresztowanych.


Śledztwo trwało pół roku, proces miał miejsce na przełomie stycznia i lutego 1934 roku. Od początku posłowie endeccy usiłowali wyciągnąć aresztowanych działaczy - w tym niezawodnie pana ze zdjęcia u góry - ale doszło do tego dopiero po sześciu tygodniach (z wyjątkiem Markowskiego, który czekał na proces w areszcie). Ostatecznie sąd nie przyjął jako dowodów rzeczy znalezionych u innych narodowców, nie doprowadzono więc do potwierdzenia, że faktycznie istniała komórka zajmująca się wydawaniem wyroków śmierci. Markowski zresztą z tych zeznań z początku śledztwa się wycofał. Zresztą może rzeczywiście jej nie było - tylko rozmowy, że "tego trzeba obić", a tamtemu "trzeba pokazać", co niemalże zakończyło się morderstwem, popełnionym przez prostego tokarza po czterech klasach. Uznano, że Markowski nie chciał zabić i skazano go raptem na półtora roku oraz wypłacenie Altmanowi 420 zł za zniszczone ubranie i niezdolność do pracy przez dwa miesiące.



Sam Altman nie był chyba tak znowu "niezaangażowany politycznie", jak pisała jego gazeta, bo i on miał kłopoty z prawem - po pierwsze w 1937 został skazany (na 3 miesiące aresztu i 100 zł grzywny) za zniesławienie naczelnika Rybickiego, urzędnika magistratu - i wtedy przyznał się sądowi do 2 wyroków prawomocnych (zatartych amnestią) i 3 apelacji w sprawach za zniesławienie. Co niekoniecznie musi świadczyć na jego niekorzyść - II RP była po prostu wówczas państwem cenzurującym prasę, nieszczególnie dbającym o wolność wypowiedzi i patologicznie chroniącym swoich ludzi przed kontrolą społeczną. Ale przede wszystkim w lutym 1936 roku był jednym z sześciu skazanych za pobicie kpt. rez. Wójcika - na najwyższą karę, 6 miesięcy (ale darowaną amnestią). Co było z nim dalej? W 1941 roku jakiś Dawid Altman (ur. 11 września 1908 w Częstochowie) był osadzony w hitlerowskim Zakładzie Karnym w Częstochowie jako więzień polityczny. Zapewne chodzi o tego samego człowieka i można się spodziewać, czym to się zakończyło. W Auschwitz skończyli również poseł Rybacki, ten, który miał wiec w Panoramie, i jeden z aresztowanych przy okazji zamachu na Altmana, Stefan Niebudek. Obu wykończyli bracia w antysemityzmie, dysponujący wszelako lepszą armią. O losach tokarza Florjana nic nie wiem.
 

Za: "Słowo Polskie" z 18 VI, 17-20 VIII i 22-23 VIII 1933, "Goniec Częstochowski" z 20, 23 VIII 1933 oraz 31 I i 1 II 1934, "Siedem groszy" z 1 II 1934, "Głos Mazowiecki Handlowy" 3/1937.
Fragmenty o Panoramie - za: Tomasz Haładyj, Aleje których już nie ma, "Gazeta Wyborcza" 14 VII 2016.


środa, 6 stycznia 2021

Na przykład Majewski

Bywa, że album nie ułatwia zbytnio zadania. Bo cóż to jest - zdjęcie dwóch facetów, z których jeden jest podpisany "Majewski"? Nazwisko należy do najbardziej popularnych w Polsce, pojawia się niemal w co drugim numerze "Gazety Śledczej". Obaj ogoleni na łyso (może w areszcie?), u góry szczupły młody chłopak, niżej starszy od niego facet z okrągłą głową, śniadą cerą i ciemnym wąsem. Na tabliczce coś niewyraźnego, po prawej z trudem odczytałem parę liter... pewnie ŚLEDCZY, z dłuższego napisu WYDZ. ŚLEDCZY. 



Kwerenda pokazała, że słynny przestępca Majewski był wówczas jeden: bandyta Wacław, grasujący w okolicach Garwolina i Siedlec. Znany był z tego, że chodził, trzymając pistolet i w prawej, i w lewej dłoni, i prał z obu, jak rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu. We wrześniu na przykład - jak donosiło "Siedem Groszy" - napadł na żydowskiego kupca, Abrama Chigera:



Niedługo potem, w połowie grudnia 1935 roku, wymordował rodzinę Bielawskich we wsi Cielądz, skrępował ich, po czym zastrzelił matkę, ojca i dwójkę dzieci. Nie wiedział, że Antoni, któremu strzelił w głowę i klatkę piersiową, przeżył i został odwieziony do szpitala w Rawie. W sumie Majewski był poszukiwany w 68 sprawach za rabunki i morderstwa, a na sumieniu miał 19 osób. Tyle, że "Gazeta Śledcza", wewnętrzny okólnik policyjny z listami gończymi, publikowała jego dane szczegółowe - nie ma mowy, żeby facet z głową krągłą jak rzodkiewka i wąsem miał 27 lat, "oczy szare" i "twarz pociągłą".

*

Wtedy jednak coś zwróciło moją uwagę w opowieści ze "Śląskiego Kuriera Porannego" - otóż Bielawskich zamordowano za poduszczeniem ich sąsiadki, a wydał ją policji przyzwoity niewidomy mąż, który wiedział, że miała konszachty z niejakim Szynklerem, wspólnikiem Majewskiego:


Wspomniany Stanisław Szynkler miał lat czterdzieści, był Cyganem (co wyjaśniałoby śniadą karnację), a wtedy podpis Majewski oznaczałby nie jego, a mężczyznę u góry - faktycznie szczupłego, z pociągłą twarzą i wyglądającego na dwudziestoparolatka. Co więcej, dopiero wtedy skojarzyłem, że napis na tabliczce wcale nie brzmiał ŚLEDCZY tylko SIEDLCE, bo z innego, wyraźniejszego zdjęcia wiedziałem, że użyli tam dość ozdobnego, nietypowego D. Byłem w domu, to Majewski z Szynklerem.



*

Szynkler, jak wiadomo, został zaaresztowany po morderstwie, a Majewski postanowił przenieść się gdzie indziej. 7 stycznia 1936 roku w Warszawie na Targowej paru mężczyzn wpadło do kantoru loteryjnego Langera, skrępowało kasjerkę kolektury, Ostrogórską, i wygarnęło z kasy 1762 złote. Dwa dni później, w czwartek 9 stycznia, kasjerka składała zeznania na policji i pokazywano jej przestępców zatrzymanych podczas obławy - nikogo nie poznała, ale zaraz potem gruchnęła wieść, że sprawcy napadu bawią się w restauracji "Miła Niespodzianka" przy Żelaznej 95. Sytuacja potoczyła się dramatycznie, jak donosił w kolejnych tekstach "Goniec Częstochowski":



Przez pewien czas nie było wiadomo, kto był drugim z zabitych napastników, ale okazało się, że to właśnie poszukiwany przez policję listem gończym słynny Wacław Majewski, bandyta garwoliński:

A zatem wszystko jasne: znaleziono pieniądze zrabowane zamordowanym Bielawskim, odkryto przestępcę, zabito go, rozpoznały go liczne ofiary spod Siedlec i Garwolina, causa finita. Tylko ta Ostrogórska jakoś złośliwie nie rozpoznawała w zwłokach napastników.

Nie trzeba tu, oczywiście, Poirota, żeby domyśleć się, w czym rzecz. Świadkowie zwiezieni spoza Warszawy rozpoznawali przestępcę, ale zupełnie innego. Na zapleczu "Miłej Niespodzianki" niemiła niespodzianka spotkała prawdziwego Majewskiego, gdzie nakryto pewnie jego nową warszawską melinę, ale nie miał on nic wspólnego z napadem na kantor loteryjny - gdyby miał, to może nie pozostawiłby Ostrogórskiej przy życiu. 

W miesiąc od napadu policja zatrzymała prawdziwych sprawców, praskich rzezimieszków, dwóch dziewiętnastolatków i pomagającego im trzydziestosiedmiolatka, o czym donosiły "Echo" i "Goniec Białostocki":


Ostrogórska zatem słusznie upierała się przy swoim, bo dzięki temu policja dotarła do prawdziwych sprawców. Majewski zaś wpadł, i to ze skutkiem śmiertelnym, ale tym razem zupełnie za niewinność. Podobnie jak w moim albumie, doszło do pomyłki - ale z czasem prawda wyszła na wierzch.


Za: album policyjny, "Siedem Groszy" z 15 IX 1935, "Gazeta Śledcza" z 12 XI 1935, "Śląski Kurier Poranny" z 30 XII 1935, "Goniec Częstochowski" z 11 i 12 I 1936, "Echo" z 9 II 1936 i "Goniec Białostocki" z 10 II 1936. 

wtorek, 10 września 2019

Samobójstwo i zabójstwo czyli dwaj panowie M. vol. I

Bywa, że zbrodnie doskonałe stanowią dla detektywów zagadkę, która nie zostanie rozwikłana nigdy. Bywa też, że zagadka rozwiązuje się bez mała sama z siebie, jak było to w przypadku pewnego niedoszłego samobójcy z poznańskiego hotelu.



9  marca 1933 roku lokalna prasa poznańska podała w krótkiej notce, że w pokoju hotelowym jeden z gości usiłował sobie podciąć żyły. Późniejsze publikacje - jak artykuł w "Dniu Bydgoskim" z 22 kwietnia - pozwoliły na bardziej szczegółową rekonstrukcję wydarzeń. Gość przybył w dniu 8 marca w godzinach przedpołudniowych do Hotelu Europejskiego przy ul. Marszałka Focha, prosząc o pokój do wieczora. Przed udaniem się do pokoju Mossakowski zażądał wódki i przysłania mu posłańca. W pokoju wręczył posłańcowi list, zaadresowany do żony, w którym pisał: — ,,Jestem nieuleczalnym alkoholikiem i dlatego odbieram sobie życie." Upłynęło zaledwie kilka minut od czasu kiedy posłaniec opuścił pokój, kiedy portjer hotelu Maciejewski, usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Natychmiast udał się na podwórze, gdzie stwierdził, że w pokoju zajętym przez przybyłego dopiero Mossakowskiego stłukł ktoś szybę. Gdy zapukał do drzwi a nie otrzymał żadnej odpowiedzi, wszedł przez sąsiedni balkon do pokoju, gdzie zobaczył Mossakowskiego na łóżku z przeciętą lewą ręką, z której sączyła się krew. Na podłodze tuż i przy łóżku również była struga krwi. Na nocnym stoliku leżał skrwawiony nóż kuchenny. Portjer Maciejowski zaalarmował natychmiast pogotowie, które przewiozło niedoszłego samobójcę do szpitala, gdzie z odnalezionego dowodu stwierdzono, że jest to Edward Mossakowski.

Edward Mossakowski w szpitalu, "Słowo Pomorskie", data nieznana.

To nazwisko nic policji nie mówiło, bo Mossakowskiego wcale nie szukała. Policjant jednak skojarzył jego wygląd z rysopisem mordercy pewnego listonosza w Toruniu... bingo, Edward Mossakowski był Stefanem Millerem. 

*

Rzecz cała wydarzyła się w Toruniu przy ul. Grudziądzkiej 62 w zwykłym domu robotniczym z muru pruskiego, z dwiema otwartymi, ciągnącymi się przez całą wysokość fasadę werandami. To właśnie tam, na drugim i ostatnim piętrze w trzech pokoikach mieszkała Golusowa, wdowa po tragicznie zmarłym kolejarzu, która dorabiała sobie do renty wynajmowaniem pokoju sublokatorom.

Ul. Grudziądzka 62, NAC
Dom ten istniał zresztą do niedawna - stracił wprawdzie parę lat temu pierwszą, potem drugą werandę, ale stał, dopóki Urząd Miasta nie zdecydował wyburzyć go... pod parking w marcu 2019 roku. Tak oto miasta tracą bezmyślnie swoją pamięć.

23 lutego przybył tam młody człowiek, który przedstawił się jako Stefan Miller i wynajął pokój:


Te karty meldunkowe - wypełnione ze złamaniem przepisów, bo bez przedłożenia stosownego dowodu tożsamości - mamy nawet na zdjęciu. Podobnie jak obrębiony dziwnym szlaczkiem podpis Millera:





Łatwo się domyślić, jaki był plan Mossakowskiego: wybadanie zwyczajów pocztowych.




"Dziennik Bydgoski", jak Państwo widzą, starannie dawkuje napięcie - zresztą cały materiał o procesie Mossakowskiego zajmuje w tym numerze trzy i pół strony i podzielony jest na dwie części - nakreślenie ogólne sprawy i relację z sali sądowych, a każda z nich - na kilka osobnych artykulików pod sensacyjnymi tytułami.


Z Grudziądzkiej Mossakowski vel Miller pobiegł na Rynek Staromiejski, co dziwi, bo to jednak półtora kilometra - trasa do łatwego przejścia, jasne, ale nie kiedy właśnie się kiedy zamordowało się człowieka i zależy na czasie. Najpewniej po prostu w "gorszej dzielnicy" na Mokrem nie miał jak złapać taksówki ("dorożki samochodowej") ani innej okazji.



Tymczasem na Grudziądzkiej sprawa się wydała:


Zwracam uwagę na znaczący szczegół : leżący na stole i "splamiony krwią" numer "Tajnego Detektywa". Prasa konkurująca z IKCem od samego początku próbowała zwalczać "Tajnego" jako pismo demoralizujące (a "Tajny" odpowiadał umoralniającymi artykułami o pożyteczności prasy kryminalnej). Jedna z większych akcji wymierzonych przeciwko tygodnikowi miała miejsce w październiku, pół roku później, kiedy w Krakowie popełniono bardzo podobne morderstwo. Była to słynna "sprawa Maliszów", kiedy to młode małżeństwo planowało podobną akcję (w zamyśle chcieli tylko ogłuszyć listonosza), jednak wskutek wmieszania się rodziny, która pokój odnajmowała, Maliszowie ostatecznie zabili trzy osoby i ciężko ranili czwartą. Pomysł miała im dać właśnie sprawa Mossakowskiego z Torunia, a jej szczegóły mieli poznać za sprawą artykułów w "Tajnym Detektywie". Wiemy zresztą z relacji z sali sądowej, że sędzia szczegółowo dopytywał oskarżonego o pismo. Wróćmy jednak do biegu wypadków.

Mossakowski w Poznaniu szalał, trwoniąc pieniądze na dobra rozmaite, od wódki po samochodzik dla dziecka, żonę zaś uspokoił wiadomością, że kasę ma z puszczania w obieg fałszywych pieniędzy:







Ale, jak już wiemy, nie było to konieczne - Mossakowski w ataku histerii próbował popełnić samobójstwo i ostatecznie przyznał się do winy bez większego naciskania. U Hińczów, u których się zatrzymał z początku, znaleziono w palenisku narzędzia zbrodni: nóż i młotek. Do Torunia posłano jego zdjęcie, które rozpoznał kierowca taksówki i wynajmująca pokój wdowa. Zaczął się proces.

Za: "Dzień Bydgoski" z 22 IV 1933, album policyjny