W IV roku działania "Tajnego Detektywa" w piśmie istniał dział drobnych newsów pt. "Ostatnie wiadomości", z którego czytelnik mógł dowiedzieć się o sprawach najróżniejszego kalibru, począwszy od drobnych ciekawostek, po rozmaite zbrodnie. Tym razem oko moje przyciągnęła nie błaha dość historia katastrofy, spowodowanej przez durnawe dzieci, ale dramatyczna opowieść o nieszczęsnym spirytyście Wiewiórze.
Oczywiście motorem całej opowieści jest tyleż sam dramat, co kontrast nazwisk. Młody Świątkowski nawet swoim mianem świadczy o przyzwoitości i powszechnym szacunku, którym otaczano jego rodzinę. Wiewiór natomiast nie nosi nawet nazwiska - od biedy mogłaby to być jego ksywka. Ma 35 lat, a czyta byle durnoty i mąci w głowie biednemu a pracowitemu chłopakowi z dobrej rodziny. Idą razem na spacer i postanawiają spacer nieco przedłużyć - zamiast za najbliższą górkę wybierają się na tamten świat. Ale rewolwer, który radośnie sprzątnął z tego świata Wiewióra, zaczyna mieć wątpliwości przy Świątkowskim. I się zacina. Świątkowski wyciąga pieniądze z kieszeni zabitego, ucieka, zostaje złapany. Sąd go skazuje - ale nader łagodnie. Owe 16 franków grzywny - mogę się założyć, że to mniej, niż to, co wyciągnął Świątkowski z kieszeni kolegi - brzmi tu jak obelga.
A na deser jeszcze szczególik: jeśli zamierzacie Państwo trudnić się grabieżą, pamiętajcie, że może was zgubić naprawdę wszystko, z guzikiem włącznie!
Za: "Tajny Detektyw" nr 33, rok 4, 12 VIII 1934
wtorek, 31 lipca 2012
wtorek, 24 lipca 2012
Król Hiszpanji i zbrodnia w Zawiści
I jeszcze dwa urywki numeru "Tajnego" z ostatniego dnia stycznia 1932 roku: po pierwsze ktoś w rodzaju Arsena Lupin, gentlemana w białych rękawiczkach: Antonio Lusia y Buse, który, by umknąć sprawiedliwości, podawał się nawet za podróżującego incognito króla Hiszpanii. Po każdym "łotrostwie" trwonił wysokie nominały w europejskich kurortach:
I druga sprawa: mniejsza o bezczelnego Waszkiewicza (który zbiegał z pasażu wiodącego do kina Marysieńka - ach, czy nie jest to fraza jak z Tkaczyszyna-Dyckiego?), ale Zawiść! Zbrodnia w Zawiści! Siekierą rąbanie! Przez bezrobotnego Szkudło! Służąca Rozalia pod ciosami siekiery padająca, bo drogę zastąpiła, w Zawiści! Zbrodnia jak zbrodnia - ale imiona, nazwiska, rzeczowniki i czasowniki splatają się tu w tak piękną całość, że każdy by brał w ciemno!
Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)
poniedziałek, 16 lipca 2012
Skrzywienie zawodowe
Międzywojenni przestępcy to nie tylko krwawi mordercy, amerykańscy bootleggerzy, ale i skromne szantażystki z falką nad czółkiem. Poznajcie historię Marji Lewandowskiej, nauczycielki, panny, córki katolickiego posła, która po godzinach wcielała się w lubieżną metresę. Na papierze.

Niestety, ten numer "Tajnego Detektywa" jest, jak widać, w stanie wskazującym na spożycie (przez myszy), ale większość tekstu da się jednak odczytać (a przy okazji obejrzeć nader nowoczesną witrynę i neon kawiarni "Wielkopolanka"):

Ach,
jakież to były ciekawe czasy, kiedy kobieta mogła mężczyznę
zaszantażować tym, że "korzystał z usług jej ciała"
(dziś oboje lecą z pikantną historią do brukowców i udzielają
"ekskluzywnego wywiadu")! I te żony, ach, żony
ówczesne, co ze schodów potrafiły zwalić, same, bez pomocy służby
(pogorszyło się już po samej wojnie: kiedy poeta G. wrócił z
oflagu w towarzystwie kochanki-poetessy, a kochanka-poetessa obraziła
jego żonę, to ponoć sam ze schodów zrzucał - taki z niego był
liryk). A i upadłe kobiety - ach, i one! Niezrównane! Szantażowały
niby, ale w głębi duszy chciały się zająć haftowaniem, do czego
miały szczególną predylekcję.
Dworuję
sobie, ale list Lewandowskiej, nauczycielki i, sądząc z nazwiska,
wciąż panienki (w dodatku z tzw. dobrego domu - więcej o jej ojcu,
działaczu narodowym i katolickim, można przeczytać tutaj)
świadczy mniej o czasach, a więcej o niej samej. "Upadła
kobieta", którą stworzyła na potrzeby szantażu, jest
kompletnie papierowa (inna sprawa, że szantażowani szacowni
obywatele pewnie kierowali się w życiu, jak niemal wszyscy,
stereotypami, więc nie zwracali uwagi na to, że ich rzekoma
zapomniana flama jest jak wzięta z taniego powieścidła). Pisze, że
umie "mocno i gorąco pieścić i kochać", a on był
"głodny i chciwy jej pieszczot", teraz zaś ma wspomnieć
"te słodkie grzechy" - wszystko to są obiegowe frazy z
groszowych romansów (biedna Marja mogła nie wiedzieć nawet, czy
"te rzeczy" robi się uchem, łokciem czy inną częścią
ciała). Kiedy jednak dochodzi do słowa rozkosz,
stawia je w cudzysłowie. Pewnie dlatego, że owa rozkosz wydaje
się jej nieco paskudna. I ten szczegół (jeśli właściwie tu
składam sobie psychologiczne klocki): nie umie wyobrazić sobie
szantażowanego (tak, jak od razu by go sobie wystawiła z pamięci
prawdziwa kochanka), więc machinalnie - traktując go jak literacką
postać - zapomina o dużej literze w "Ty". Pisze do
bohatera literackiego, a nie do żywej osoby. Potem poprawia, już
piórem.
I
to może jest w tym wszystkim najciekawsze. Lewandowską zdradziło
nie tylko skrzywienie litery "p" w maszynie do pisania, ale
i skrzywienie zawodowe: małostkowa perfekcyjność, która kazała
jej sprawdzać uważnie anonimy tak, jak sprawdzałaby uczniowskie
klasówki, i nanosić niezbędne poprawki. Jakby biedna wykorzystana
gryzetka musiała celować w korespondencji.
Za: "Tajny Detektyw" nr
5, rok 2 (31 I 1932)
sobota, 14 lipca 2012
Patent na dowcip
W dziale "Paragraf w życiu codziennem" Tajny Detektyw informuje nas o przemianach społecznych. Pierwsza należy do reperkusji Wielkiego Kryzysu: państwa masowo obniżały pensje w budżetówce, biedę cierpieli nie tylko robotnicy, ale i ludzie dotychczas dobrze sytuowani: właściciele sklepów czy przedsiębiorcy. A że mało który "kochający ojciec" przepada za płaceniem alimentów, to:
Ciekawe, czy obecny kryzys doczekał się już podobnego procesu, np. w Grecji? Społeczeństwo greckie, jak wiadomo, nie jest entuzjastyczne wobec jakichkolwiek opłat czy podatków i unika ich na wszelkie sposoby. Bardziej interesujący wydał mi się jednak urywek o patentowaniu roślin:
I nie chodzi mi już nawet o to, że "dowcipna" receptura na tort wydaje się nieco osobliwa, ale o to, że w 1931 roku tak naprawdę położono podwaliny pod GMO; gdyby nie patenty, mało komu opłacałoby się inwestować mnóstwo pieniędzy w badania nad genetycznym modyfikowaniem roślin. Ale taki był ówczesny Zeitgeist: okres eugeniki i "usprawniania rasy", w którym podobne pomysły uważano za awangardę nowego, wspaniałego świata. I nie, nie porównuję GMO (często zapewne przydatnych) do nazistowskich zbrodni - po prostu pokazuję, że z jednego Zeitgeistu mogą płynąć wydarzenia koszmarne, ambiwalentne i pozytywne zarazem.
Za: "Tajny Detektyw" nr 5, rok 2 (31 I 1932)
Subskrybuj:
Posty (Atom)