Sprawa była słynna na całą Polskę: w listopadzie 1928 roku banda kasiarza Hipka Wariata dokonała nieudanej kradzieży w mieszkaniu Henryka Lewenfisza, właściciela kamienicy przy ul. Foksal 17, przy okazji dusząc bez żadnej przyczyny służącą Franciszkę Anczewską. Bandytów wkrótce zaaresztowano i skazano, ale możliwe, że przyczyny morderstwa były naprawdę niezwykłe...
Wszystko zaczęło się od plotek na mieście, że Lewenfisz sprzedał kamienicę i trzyma w domowym sejfie fortunę. Hipolit Rytter - bo tak nazywał się Hipek Wariat - wszedł więc w spółkę z innymi przestępcami, m.in. Antonim Gutaszewskim (zwanym Antkiem Chamem) i Bolesławem Frelkiem, który dostał zadanie specjalne: miał uwieść służącą Franciszkę. I rzeczywiście: kiedy Lewenfisz wyjechał nad morze, do Sopotu, zakochana Franciszka przygotowała w domu przyjęcie zaręczynowe. Tymczasem zaproszeni na bibkę goście okazali się szajką, którzy skrępowali najpierw Anczewską, a potem kolejne osoby, które pojawiły się w mieszkaniu: zięcia Lewenfisza oraz bonę jego dzieci. Równolegle w innym pokoju trwało prucie kasy - kiedy wreszcie współpracownicy Hipka otworzyli drzwi pancerne, okazało się, że nie skrywaja niczego wartościowego. Zabrali się do drugiego sejfu - ale nie zdołali go wykuć ze ściany sypialni. Skok okazał się fiaskiem i może właśnie zawiedzionym nadziejom należy przypisać ten nagły i beznsowny akt okrucieństwa: część bandytów weszła do pokoju, gdzie przetrzymywali skrępowaną Anczewską, po czym ją udusili.
Zięć Lewenfisza wyswobodził się z więzów już w chwilę po wyjściu przestępców, wezwana przezeń policja pojawiła się bezzwłocznie i cała szajka wkrótce wpadła. Przy okazji wybuchł ogromny skandal, bo okazało się, że Hipek Wariat odsiadywał w więzieniu dożywocie i z powodu obłożnej i nieuleczalnej choroby - paraliżu nóg - został wypuszczony na pół roku dla poratowania zdrowia. Prawo nie przewidywało jednak przerw w odsiadce dożywotniej, a chory mógł co najwyżej zostać przeniesiony do szpitala więziennego, więc przepisy drastycznie złamano; sejm zażądał wyjaśnień od Ministerstwa Sprawiedliwości, minister Meysztowicz podał się do dymisji.
W procesie przyjęto, że Anczewską zadusił Antek Cham - jednak wspomnienia przedwojennej sławy adwokackiej, mecenasa Zygmunta Hofmokla-Ostrowskiego, rzucają na sprawę zupełnie nowe światło:
Czy mordercą był faktycznie Hipolit Rytter? Trudno powiedzieć. Hofmokl-Ostrowski nie był wszak pierwszym z brzegu bajarzem, to gwiazda palestry wiedeńskiej z czasów C-K Monarchii, warszawskiej przedwojennej i powojennej jeszcze - urodził się w roku 1873 w Wiedniu jako syn sędziego Najwyższego Trybunału Sądowego i Kasacyjnego; w roku 1904 założył własną kancelarię i szybko zdobył sławę jako skuteczny adwokat. Opowiadano o nim anegdotę: kiedy podczas procesu niejakiego Szmula Rozenkranca zirytowany prokurator przerwał Hofmokl-Ostrowskiemu słowami "Mnie na to miejsce powołał sam Najjaśniejszy Pan Franciszek Józef", usłyszał: "A mnie na to miejsce powołał Szmul Rozenkranc. Ale on wiedział, co robi!". Skąd zatem taka opowieść? Może adwokat miał jednak skłonność do fantazjowania? Może Hipek faktycznie mu to opowiedział, bo chciał pomóc kolegom - albo miał halucynacje jako najprawdziwszy wariat? Może wreszcie Hofmokl-Ostrowski planował apelację od wyroku dla jednego ze skazanych, i przydałoby mu się zrzucenie winy na nieżywego przestępcę? Jedno wydaje się pewne - z Hipkiem Wariatem było jak z tym pacjentem lazaretu u dobrego wojaka Szwejka: "Ten symulant spod trójki w nocy umarł." Choć, przyznać trzeba, nie na nogi.
Za: "Tajny Detektyw" nr 25, rok IV, 17 VI 1934