Międzywojenni przestępcy to nie tylko krwawi mordercy, amerykańscy bootleggerzy, ale i skromne szantażystki z falką nad czółkiem. Poznajcie historię Marji Lewandowskiej, nauczycielki, panny, córki katolickiego posła, która po godzinach wcielała się w lubieżną metresę. Na papierze.
Niestety, ten numer "Tajnego Detektywa" jest, jak widać, w stanie wskazującym na spożycie (przez myszy), ale większość tekstu da się jednak odczytać (a przy okazji obejrzeć nader nowoczesną witrynę i neon kawiarni "Wielkopolanka"):
Ach,
jakież to były ciekawe czasy, kiedy kobieta mogła mężczyznę
zaszantażować tym, że "korzystał z usług jej ciała"
(dziś oboje lecą z pikantną historią do brukowców i udzielają
"ekskluzywnego wywiadu")! I te żony, ach, żony
ówczesne, co ze schodów potrafiły zwalić, same, bez pomocy służby
(pogorszyło się już po samej wojnie: kiedy poeta G. wrócił z
oflagu w towarzystwie kochanki-poetessy, a kochanka-poetessa obraziła
jego żonę, to ponoć sam ze schodów zrzucał - taki z niego był
liryk). A i upadłe kobiety - ach, i one! Niezrównane! Szantażowały
niby, ale w głębi duszy chciały się zająć haftowaniem, do czego
miały szczególną predylekcję.
Dworuję
sobie, ale list Lewandowskiej, nauczycielki i, sądząc z nazwiska,
wciąż panienki (w dodatku z tzw. dobrego domu - więcej o jej ojcu,
działaczu narodowym i katolickim, można przeczytać tutaj)
świadczy mniej o czasach, a więcej o niej samej. "Upadła
kobieta", którą stworzyła na potrzeby szantażu, jest
kompletnie papierowa (inna sprawa, że szantażowani szacowni
obywatele pewnie kierowali się w życiu, jak niemal wszyscy,
stereotypami, więc nie zwracali uwagi na to, że ich rzekoma
zapomniana flama jest jak wzięta z taniego powieścidła). Pisze, że
umie "mocno i gorąco pieścić i kochać", a on był
"głodny i chciwy jej pieszczot", teraz zaś ma wspomnieć
"te słodkie grzechy" - wszystko to są obiegowe frazy z
groszowych romansów (biedna Marja mogła nie wiedzieć nawet, czy
"te rzeczy" robi się uchem, łokciem czy inną częścią
ciała). Kiedy jednak dochodzi do słowa rozkosz,
stawia je w cudzysłowie. Pewnie dlatego, że owa rozkosz wydaje
się jej nieco paskudna. I ten szczegół (jeśli właściwie tu
składam sobie psychologiczne klocki): nie umie wyobrazić sobie
szantażowanego (tak, jak od razu by go sobie wystawiła z pamięci
prawdziwa kochanka), więc machinalnie - traktując go jak literacką
postać - zapomina o dużej literze w "Ty". Pisze do
bohatera literackiego, a nie do żywej osoby. Potem poprawia, już
piórem.
I
to może jest w tym wszystkim najciekawsze. Lewandowską zdradziło
nie tylko skrzywienie litery "p" w maszynie do pisania, ale
i skrzywienie zawodowe: małostkowa perfekcyjność, która kazała
jej sprawdzać uważnie anonimy tak, jak sprawdzałaby uczniowskie
klasówki, i nanosić niezbędne poprawki. Jakby biedna wykorzystana
gryzetka musiała celować w korespondencji.
Za: "Tajny Detektyw" nr
5, rok 2 (31 I 1932)
Piękny szantaż. Jakież subtelne wyrażenia "Szanowny Panie", "niech twoje serce dla mnie zmięknie" . No i nie ze złości czy chęci zysku tylko z biedy.A wszystko dodatkowo haftem podszyte.
OdpowiedzUsuńNie to co w przypadku pewnego znanego senatora...
A swoją drogą to Pani Marja musiała nie tylko zaczytywać się w romansidłach, ale i w powieściach detektywistycznych. Tak umiejętnie zwodziła komisarzy policji państwowej.