niedziela, 17 lutego 2013

Sztyletnicy w powstaniu styczniowym, czyli też mamy swoich terrorystów

W 1933 roku obchodzono 70 rocznicę powstania styczniowego - czyli od tego wydarzenia współczesnych dzieliło tyle mniej więcej, ile nas - od powstania warszawskiego. Jeśli dziennikarz chciał napisać o rozmaitych ciemnych powstańczych sprawkach, brzmiących gorzej niż patriotyczne pieśni, musiał, trochę jak dziś, rytualnie oddać hołd bohaterom. Ale potem mógł napisać na przykład o warszawskich "sztyletnikach", czyli mało dziś pamiętanej grupie polskich terrorystów.


Te panie w żałobie narodowej to, od lewej, Emilia ze Szwarców Heurichowa i jej cztery córki: Teodora, Helena, Julia i Emilia. Pochodziły z rodziny ewangelickiej, zasłużonej dla Warszawy i bardzo patriotycznej: w okresie przygotowań do powstania i później ich dom na ul. Widok był jednym z centrów konspiracji, przez które przewinęli się właściwie wszyscy główni "buntownicy" (poza Mierosławskim); Leon Frankowski obiecywał: gdy wygramy naszą świętą sprawę, najpierwszą rzeczą, jaką obowiązujemy się  uczynić to wystawienie kaplicy na miejscu tego domku, jako podziękowanie Panu Bogu za opiekę i miłosierdzie, jakie okazał nad nami. Dziś można mu powiedzieć: ależ nie ma za co. Frankowski został powieszony, Emilia i jej starsze córki spędziły ileś lat w cytadeli, powstanie okazało się potworną, niszczącą klęską.

W swoich pamiętnikach Emilia, której dawano masę rozmaitych rupieci do przechowania (bibułę, pieczęci i dokumenty Rządu Narodowego oraz broń - w tym, zapewne, broń sztyletników), zanotowała takie słowa: Musiał się znajdować wszędzie jakiś inicjator terroryzmu, skoro wydano rozporządzenie i miały miejsce napady zabójcze; było to bezcelowe - rozdrażniało nienawiść nieprzyjaciół, ani korzyści, ani rezultatów pomyślnych nie przynosząc za sobą. Przeciwnie, Jaroszyński strzelał do księcia Konstantego, jemu krzywdy nie zrobił, a pomimo dzielnej obrony  zachowania się uczciwego, gdyż nikogo nie pociągnął za sobą, straconym został przez powieszenie na placu wojennym. Ryll - a później Rzońca strzelali również bezskutecznie do margrabiego Wielopolskiego, tłomaczyli się pono nie najgorzej; nic ich nie uratowało - również obadwaj razem powieszeni zostali; tłumnie oddawano ostatnią posługę biedakom, litowano się ich młodości, żałowano płaczem i lamentem, że giną. Kilku łotrów takim sposobem się pozbyto, ale za każdą razą głowa poświęcającego się biedaka na taką czynność spadał często nawet niewinnie: padali ofiarą.

Emilia mogła być sceptyczna, ale terroryści działali; przewodził im, co dość typowe, nie człowiek roztropny i doświadczony, a gorącogłowy chłopak, Emanuel Szafarczyk. Młodsze pokolenie, pasione na patriotycznych hasłach i nienauczone jeszcze niczego przez życie, w ogóle rwało się do wykonywania wyroków. Córka Emilii, Teodora, pisała w swoim dzienniczku o 30. rocznicy powstania listopadowego (miała wówczas lat 16, siostry były młodsze): W dniu tym urządziłyśmy sobie domową manifestację: w tym celu ułożyłyśmy na tacy stos drobnych drewienek i zapalony wniosłyśmy do pokoju. Wtedy, po wypowiedzeniu oracji, która kończyła się słowami: "giń, książę"! - rzuciłyśmy na stos portrecik ks. Konstantego. Widząc to wuj Jan Szwarce z krzykiem przyskoczył, by wydobyć z ognia portrecik, ale niestety już głowę zniszczyły płomienie. Wuj wyłajał nas za to, bo portrecik był bardzo podobny, ślicznie malowany i stanowił wartościowy zabytek. Ale wuj był powstańcem listopadowym i osobiście wojował z armią Konstantego, więc nie potrzebował pustych gestów; natomiast pokolenie patriotycznej smarkaterii miało szlachetne serca i niewiele rozumu, a w teatrze się lubowało.

Tacy właśnie, jak się zdaje, byli owi "warszawscy sztyletnicy", o których dziś wspomina się raczej rzadko i z pewnym wstydem:



Szafarczyk wedle różnych danych urodził się albo w roku 1835, albo w 1840 (zatem w momencie wybuchu powstania miał tak czy owak lat dwadzieścia parę) jako syn stolarza; w wyniku kontuzji w dzieciństwie stracił władzę w prawej ręce, co czyniło jego skrytobójcze zamachy jeszcze trudniejszymi do przeprowadzenia. Nie wpadł jednak w czasie akcji: wydany przez kolegę, został stracony po okrutnym, pełnym tortur śledztwie 17 lutego 1865 roku. Powieszono go na stokach Cytadeli z młodszym jeszcze od siebie Aleksandrem Waszkowskim (ur. 1841), ostatnim naczelnikiem Warszawy - była to ostatnia z publicznych egzekucji powstańców w tym mieście. Wedle jednej z relacji Szafarczyk, pomimo osłabienia torturami, ugryzł rękę kata, kiedy ten zakładał mu na szyję pętlę.

Warszawscy zamachowcy to grupa ciekawa (pisał o nich magisterkę Mariusz Kamiński, niesławny szef CBA, co samo w sobie wydaje się znaczące), ale - jak widzieliśmy po pamiętnikach Emilii - rozmaicie oceniana już w czasach ich działalności. Czasem może słychać o bombiarzach - tych, którzy, spartoliwszy zamach na gubernatora Berga, przyczynili się do całkowitego zdemolowania pałacu Zamoyskich i zniszczenia jego cennego wyposażenia, m.in. fortepianu Chopina (to właśnie wtedy "ideał sięgnął bruku"). Wszystkimi nimi sterował kontrowersyjny radykał, Ignacy Chmieleński (też zresztą częsty gość w "świętym domku" Emilii na ul. Widok). To Chmieleński, działacz "Czerwonych", stworzył organizację terrorystyczną, a potem, w czasie przejęcia władzy, wykorzystał ją do zastraszania obozu "Białych" - należał zresztą do tego samego pokolenia gorącogłowych smarkaczy, w trakcie powstania miał raptem 23 lata. Bronisław Szwarce, bratanek Emilii, pisał o nim, że marzył tylko o sztyletowaniu, wieszaniu, bombach i zamachach.


Liczbę ofiar sztyletników szacuje się na blisko tysiąc (acz trzeba w nią wliczyć wyroki wykonywane na prowincji, np. pacyfikację wsi popierających Rosjan). Poza Felknerem z ich rąk zginęli m.in. wysoko postawiony policjant, polski Tatar, Aleksander Mirza Tuhan-Baranowski czy popierający Wielopolskiego publicysta i pisarz Józef Aleksander Miniszewski. Miniszewski, choć patriota, osobiście piętnował sztyletników w swoich pismach; była to może przyczyna wydania wyroku, od którego potem się dystansowano - ale cóż, osierocił trójkę dzieci, było, minęło. Do innych wątpliwych wyroków należało zabicie Konstantego Wicherta. Wichert i siostra oskarżeni zostali o wydanie policji poborcy podatku narodowego - mieli zostać za to obici. Ale, zaskoczeni w domu, podnieśli krzyk, a sztyletnicy ich zadźgali, nie przepuszczając też Bogu ducha winnej służącej.

O Chmieleńskim po powstaniu słuch przepadł. Nie miał pewnie jak realizować swoich pasji; co innego ci, których mniej obchodziły bomby i sztylety, a bardziej - niepodległość. Bronisław Szwarce, uwięziony jeszcze przed wybuchem powstania styczniowego, spędził blisko trzydzieści lat w więzieniach (Cytadela, Szlisselburg) i na zesłaniu (Ałma-Ata, Syberia), po uwolnieniu w 1891 roku osiadł w Galicji i do śmierci pracował jako publicysta niepodległościowy. Jego ciotka, Emilia, uciekłszy z transportu zesłańczego, ukrywała się w Warszawie i w Wielkopolsce, dopóki sprawy nie przycichły, kiedy to wróciła do rodzinnego miasta, zmarła w roku 1905. Jej starsze córki po więzieniu i zesłaniu w Prenach, współpracowały z ludźmi, którzy otaczali opieką więźniów politycznych. Teodora zmarła już w wolnej Polsce, w lipcu 1920 roku w Warszawie, w trakcie ofensywy rosyjskiej. Pozostałe Heurichówny dorabiały sobie jako retuszerki w atelier jednego z ojców polskiej fotografii, Karola Beyera; zdjęcie pochodzi prawdopodobnie właśnie z tego zakładu - prowadził go wspominany wuj Jan Szwarce, i to on załatwił pracę pozbawionym środków dziewczynom. Później prowadziły razem jedną z pierwszych kobiecych firm w Warszawie, magazyn mód. Rodzinne zdjęcia, w tym to reprodukowane u góry, cudem przetrwały kolejne wojny i, okrężną drogą, trafiły w końcu do mnie (kuzyn mojego dziadka, tłumacz Tadeusz Jan Dehnel, był prawnukiem Emilii). Od powstania upłynęło 150 lat, Emilia z córkami stały się bohaterkami internetowej wystawy w Archiwum Miasta st. Warszawy, pomyślałem więc, że warto o nich wspomnieć na tym blogu z okazji rocznicowego tekstu sprzed lat osiemdziesięciu.


Za: "Tajny Detektyw" nr 1 rok IV, 1 I 1934

1 komentarz: